Nowych czytelników proszę o jedno - zanim zabierzecie się za pierwsze rozdziały, przeczytajcie ten najaktualniejszy. Jeśli się Wam nie spodoba, nie zmarnujecie czasu, jeśli wręcz przeciwnie, będziecie mieć motywację do przebrnięcia przez fatalne początki. Z góry dziękuję.

Miniaturka - Sto milionów dusz

        Nad Los Angeles zebrały się ciemne chmury zwiastujące gwałtowną burzę. Gałęzie drzew poruszały się złowrogo kierowane przez silny wiatr, a ptaki zamilkły, w popłochu wlatując do swoich gniazd. Biegający po ogrodzie husky podniósł łeb i wbił swoje błękitne ślepia w szare niebo, które w jednej sekundzie rozjaśniła błyskawica. Towarzyszący jej potężny grzmot był tak głośny, że zdawałoby się odważne zwierze zaskamlało niczym mały szczeniak i podkuliło ogon.
To nie był zwykły piorun, to nie była zwykła burza, to było coś zdecydowanie gorszego i wiedział to nawet ten pies. Na drżących ze strachu łapach zerwał się z miejsca i podbiegł do przeszklonych drzwi, które o dziwo były zamknięte. To nie było normalne, jego pan, wypuszczając go na zewnątrz, zawsze zostawiał je otwarte, by ten mógł bez problemu wejść z powrotem do domu, gdy kalifornijski upał zacznie mu za bardzo dokuczać.
Zwierze stanęło na dwóch łapach i zaczęło drapać w grube szkło, jednak jego pan się nie pojawiał. Pojawił się za to ktoś inny, również mężczyzna, ale zdecydowanie różniący się od jego właściciela. Jego oczy nie przypominały czystego nieba, tylko dwa głębokie doły, w których można by zakopać kość. Chodził też inaczej, tak jakby ktoś przetrącił mu dolne kończyny. I ten zapach, nie było czuć od niego przyjemnej woni żelu pod prysznic i perfum, obcy mężczyzna śmierdział siarką i... śmiercią.
Pies zaskamlał, wszystkie cztery łapy jak jeden mąż odmówiły mu posłuszeństwa, a obcy, widocznie utykając, zbliżał się do niego z dłonią zaciśnięta na drewnianej lasce, którą podniósł, gdy dzielący ich dystans znacznie się zmniejszył. Tajemniczy osobnik otworzył usta, w których dostrzec było można dwa rzędy zębów, które wcale nie przypominały tych znajdujących się w jamie ustnej pana husky'ego. Te były ostre, miały dziwną barwę i było ich zdecydowanie więcej. Tuż za nimi poruszał się spiczasty, intensywnie czerwony język. On coś mówił. Mówił nieznanym ludziom i zwierzętom językiem. Mówił powoli, ciągle powtarzając dwa słowa. Wymawiał je i patrzył intensywnie w ślepia stojącego nieruchomo psa. Mówił i patrzył, dopóki zwierze nie pisnęło i nie padło trupem na ziemię. 
Zamknął usta, dotknął laską betonowej płyty i zrobił krok do przodu. Znów się zatrzymał, podniósł swoją podpórkę i skierował ją na zamknięte wejście, które już po chwili rozstąpiło się przed nim, wpuszczając go do wnętrza domu. Gdy tylko jego czarne obuwie dotknęło jasnych paneli, szklane drzwi z hukiem zatrzasnęły się za jego plecami. Rozejrzał się dookoła, wziął głęboki oddech i wydobył z siebie nieprzyjemny, gardłowy głos:
- Panie Leto, przyszedłem po pańską duszę!
    Siedzący nad kartką papieru szatyn drgnął. Jego źrenice rozszerzyły się do granic możliwości, a na czoło wstąpiły kropelki potu. Szybkim ruchem zerwał się z krzesła, przewracając je z głośnym hukiem. Zamierzał się schować, ale z całych tych nerwów nie wiedział gdzie. Przez jego kręgosłup przebiegło stado mrówek, w głowie słyszał tylko głośny łoskot, tak jakby gromada słoni bawiła się tam w berka. To skutecznie blokowało logiczne myślenie, ba, nawet to nielogiczne.
- Jezu Chryste - wydukał drżącym z przerażenia głosem.
- On już ci raczej nie pomoże - usłyszał wewnątrz swojego ucha. To był ten sam głos, który dobiegł go chwilę wcześniej z dołu. Głos Szatana. - Przestań się wygłupiać, i tak się przede mną nie ukryjesz.  
Mimo tych słów, Jared rzucił się w stronę okna, za którym burza szalała w najlepsze. Chciał je otworzyć, wyjść na zewnątrz, ale klamka nie chciała ustąpić, zacięła się na dobre.
- Wstydziłby się pan, panie Leto. Taki duży, a panikuje jak mały chłopczyk. Dobrze wiedziałeś, że przyjdę po to, co należy do mnie, więc nie rozumiem takiego zachowania. Umawialiśmy się na dziesięć lat, dziesięć lat minęło, nadszedł dzień zapłaty. 
Muzyk odwrócił głowę i zobaczył przed sobą tę samą postać, która stanęła przed nim w grudniu dwa tysiące drugiego roku, kiedy to wyszedł z wytwórni po tym, jak jej dyrektor oznajmił mu, że debiutancka płyta jego zespołu okazała się być sromotną porażką. Elegancki, utykający na jedną nogę mężczyzna przedstawił mu się wtedy jako Lucjusz DeMonte i zaproponował wspólną kawę. Na początku Leto odmówił, nie miał ochoty na głupie rozmowy, ale w końcu uległ i wszedł razem z nowo poznanym osobnikiem do pobliskiej kawiarni. Sam nie wiedział, czemu to zrobił, po prostu gdzieś w głębi siebie czuł, że to może mu pomóc i pomogło. Po wysłuchaniu zwierzeń Jareda, Lucjusz zakręcił zawadiacko wąsik i przedstawił się swoim prawdziwym imieniem - Lucyfer. Trzydziestojednolatek drwiąco się zaśmiał i stwierdził, że on w takim wypadku nazywa się Marilyn Monroe. Szatan znał tę reakcję z doświadczenia, więc już nic nie mówiąc, podniósł laskę i uderzył nią dwa razy o podłogę. Zaraz potem cała sala ucichła, wszyscy przestali się ruszać. W pierwszej chwili Leto się przeraził, ale zaraz potem uznał, że zapewne jest w ukrytej kamerze i otaczają go profesjonalni aktorzy. To Pan Ciemności również przewidział, więc uderzył ponownie i wtedy też dłoń niedowiarka stanęła w płomieniach, które jednak nie parzyły jego skóry. Głośno krzyknął, a ogień zgasł. Po kilku minutach pytań co, jak i dlaczego, Leto w końcu uwierzył, że siedzący na przeciwko niego ubrany w staroświecki garnitur mężczyzna to naprawdę Diabeł i odpowiedział na zadane mu bardzo proste pytanie: czego pragniesz najbardziej - sukcesu muzycznego. Szatan uśmiechnął się pod nosem i wyjął z kieszeni zwój pożółkłego pergaminu okraszony napisem CYROGRAF. Wystarczyło, że Jared to podpisze, a dostanie to, o co poprosił, jednak nie za darmo i nie na zawsze. W zamian za upragniony sukces, wielkie sceny i miliony sprzedanych płyt, miał oddać swoją duszę i... miłość. Taki był główny warunek: sukcesy na polu zawodowym, porażki w życiu uczuciowym. Leto na to przystał, nie do końca rozumiejąc zasadę, która tym sterowała. Pomyślał, że te porażki będą dotyczyły szukania miłości, a on przecież już swoją znalazł, był w szczęśliwym związku z Cameron, którego, jego zdaniem, nie był w stanie popsuć nawet sam Szatan. Wtedy jeszcze nie wiedział, jak bardzo się mylił. Ale kto by tam myślał logicznie, gdyby zaproponowano mu dziesięć lat wielkich sukcesów? No właśnie...
W tamtej chwili dekada wydawała się być szmatem czasu, więc był zadowolony, a dziś, dwudziestego pierwszego grudnia dwa tysiące dwunastego roku, miał wrażenie, że to wszystko trwało zaledwie ułamek sekundy.
- Ja spełniłem swoją obietnicę, teraz twoja kolej, Jaredzie Josephie Leto. 
Blady jak ściana szatyn zrobił niepewny krok do tyłu, głośno przełykając resztki śliny, którą były w stanie wyprodukować wysuszone ślinianki. Nie chciał oddawać swojej duszy, nie chciał umierać. Nie teraz, kiedy zespół zaczął zarabiać prawdziwe pieniądze, kiedy to miał za sobą całą armię oddanych fanów.
- Przestań się wygłupiać, miejmy to już za sobą. Obiecuję, że nie będzie bolało, przynajmniej niezbyt mocno.
- Błagam, nie - wydukał w końcu czterdziestojednolatek.
- Wybacz, ale twoje błagania na nic ci się zdadzą. Na cyrografie widnieje odcisk twojego palca. Zanurzyłeś go we własnej krwi, a potem przycisnąłeś do papieru. Wiedziałeś, z czym się to wiąże, wiedziałeś, że znów się tu pojawię, by wyrównać rachunek. Sprawa od samego początku była jasna, więc odpuść sobie te sceny i umrzyj jak prawdziwy mężczyzna.
- Ale ja nie byłem szczęśliwy, wcale tak naprawdę nie żyłem! - głos Jareda był słaby, słychać było w nim strach, ból i rozpacz. Te same odczucia malowały się na jego twarzy.
- To już nie mój problem. Poprosiłeś mnie o sukces, więc ci go zapewniłem. Jeśli mnie pamięć nie myli, nie wspomniałeś nic o szczęściu i życiu pełnią życia. - Mefistofeles przerzucił laskę z jednej ręki do drugiej i oparł się o drewniane biurko, po którym walały się pozapisywane kartki.
- Odebrałeś mi Cameron!
- Za twoim przyzwoleniem - odpowiedział ze znudzoną miną. Zawsze było to samo, ci przeklęci ludzie za każdym razem mieli o coś pretensje, choć doskonale znali warunki paktu. Durne istoty... - Sukcesy na polu zawodowym, porażki w życiu uczuciowym, te słowa widnieją nad pańską sygnaturą, więc nie rozumiem, po co tu te uwagi i oskarżenia. Ja się wywiązałem, czas na pana.
- Ale...
- Zamilcz, głupcze! - przerwał Jaredowi zirytowany już Diabeł. Ten człowiek naprawdę działał mu na nerwy. Zero godności. Mazał się jak mała dziewczynka i myślał, że te jego załzawione oczka zrobią na kimś wrażenie. Niedoczekanie...
Z uśmiechem triumfu na ustach i z nieukrywaną satysfakcją, władca piekieł uniósł swoją laskę i skierował ją prosto w pierś trzęsącego się jak osika na wietrze muzyka.
Po pomieszczeniu rozniósł się przeraźliwy wrzask, a dwie sekundy później ciało Leto uderzyło z hukiem o podłogę. Niebieska smużka, która wyleciała przez nieruchome już nozdrza, wpadła prosto do drewnianego kija, na którym automatycznie pojawiła się mikroskopijna kreska. Kolejna wśród dziewięćdziesięciu dziewięciu milionów innych wgłębień...

4 komentarze:

  1. Czym się inspirowałaś, pisząc to?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faustem i swoim wierszem.

      Usuń
    2. serio? a ja na początku, czytając opis tego Diabla, myślałam, ze Mogadorczykami z " Jestem numerem cztery". Bardzo mi pasował opis :p

      Usuń
    3. Zdecydowanie nie, bo tego filmu (bo chodzi Ci o film, tak?) nawet nie oglądałam, widziałam tylko jego zwiastun w telewizji.
      Wizerunek diabła jako eleganckiego mężczyzny to motyw z wspomnianego wcześniej Fausta, a nietypowe uzębienie i laska to wpływ wizerunku diabła ze Sztormu stulecia, choć tak na szczerze mówiąc, dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę. Ale chyba tak właśnie działają podświadome inspiracje :)

      Usuń