Nowych czytelników proszę o jedno - zanim zabierzecie się za pierwsze rozdziały, przeczytajcie ten najaktualniejszy. Jeśli się Wam nie spodoba, nie zmarnujecie czasu, jeśli wręcz przeciwnie, będziecie mieć motywację do przebrnięcia przez fatalne początki. Z góry dziękuję.

czwartek, 30 maja 2013

82. How can you just leave me standing? Alone in a world that's so cold?

        - Mary, tatuś wrócił! - głuchą ciszę przerwał niski, zachrypnięty głos mojego ojca i towarzyszący mu łoskot odbijających się od ściany drzwi.
Jak oparzona zerwałam się z kanapy, zrzucając z kolan talerz z jeszcze ciepłymi ciastkami czekoladowymi. Biała ceramika uderzyła o panele, roztrzaskując się na drobne kawałeczki w akompaniamencie drażniącego uszy szczęku podbitego przez kolejne trzaśnięcie wiszącego na zawiasach drewna.
- Czas na zabawę!
Mimowolnie odwróciłam głowę, nasze spojrzenia się spotkały. Dzikość i psychoza malujące się w jego oczach sparaliżowały moje dolne kończyny, uniemożliwiając mi tym samym wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Oblaną potem i obsypaną zarostem twarz przeciął złowrogi uśmiech wiszący na trzęsących się kącikach, odsłaniający pożółkłe od cygar siekacze i kły. Zaciśniętą w pięść dłoń spowijał zwinięty, poplamiony zaschniętą krwią skórzany pasek, który rozwijał się jakoby w zwolnionym tempie do momentu, aż ulokowana na samym jego końcu metalowa klamra uderzyła o podłogę. Dźwięk ten odbił się głośnym echem od pustych ścian i uderzył mnie niczym obuch. Zaraz po nim rozbrzmiało zdeptane szkło i ciężki oddech wypełniony smrodem taniej whiskey i tytoniu. Odór ten zdominował aromat świeżego wypieku i stał się bodźcem, który uwolnił moje ciało z pułapki znieruchomienia, rzuciłam się więc do ucieczki.
Strome stopnie drewnianych schodów skrzypiały pod moimi stopami, jakby zaraz miały się zarwać, jednak nie zaprzątałam sobie tym głowy, przeskakiwałam je, by jak najprędzej znaleźć się na górze i skryć w którymś z pokoi przed pijanym ojcem i jego paskiem. To skórzane cholerstwo i ta przeklęta klamra dosłownie rozszarpywały skórę, pozostawiając na niej głębokie rany, będące bazą dla paskudnych blizn. Blizn, których było już zdecydowanie za dużo na moim ciele.
- I tak cię złapię, nie uciekniesz mi, mała tancereczko! - Ostatnie dwa słowa wymówił z nadzwyczajną pogardą i obrzydzeniem w głosie i zapewne na twarzy. Tego drugiego nie wiedziałam na sto procent i wcale nie miałam ochoty odwracać się, by się o tym przekonać.
Biegłam przed siebie, zatrzymały mnie dopiero drzwi pokoju ojca. Drżącą dłonią nacisnęłam zimną klamkę, która nie postawiła nawet najmniejszego oporu. Szarpnęłam mocno drewniane skrzydło i już miałam wejść do środka, gdy w samym centrum dusznego pomieszczenia zobaczyłam dwie masywne sylwetki. Rozpoznanie w nich Larry'ego i Tess zajęło mi nieco ponad sekundę. Nadzy, spoceni, oblani rumieńcami wpatrywali się we mnie niczym cielaki w malowane wrota.
Fala wymiocin podeszła mi do gardła, jakoby gorąca lawa wypluta przez wzburzony wulkan. W ostatniej chwili zakryłam usta dłonią i zamknęłam drzwi równie prędko, jak je otworzyłam, kierując się natychmiast w stronę kolejnych. Tych, za którymi znajdował się mój pokój.
Mimo wątpliwej niespodzianki, jaką zastałam w poprzednim pomieszczeniu, do siebie wpadłam bez zbędnego rozglądania się dookoła, co było moim błędem - przekonałam się o tym, kiedy dwie pary zimnych rąk złapały mnie za ramiona i przygwoździły do ściany.
- Jak miło, że wpadłaś, Mary Jane, teraz to już nam chyba nie odmówisz, co? - Twarz Charliego zanurzyła się w moich włosach, a usta ubranej w lateksowy strój Sharony przylgnęły do moich warg. Poczułam na nich intensywną gorycz, zupełnie jakbym paliła mocnego papierosa bez filtra. W moim żołądku znów nastąpiła mała erupcja, jednak cofnęła się, gdy tylko gorzkość nie wiadomego pochodzenia zastąpił metaliczny smak krwi, mojej krwi. Ta parszywa suka mnie ugryzła.
Otworzyłam szeroko oczy i natychmiast ją od siebie odepchnęłam, ją i Charliego, który muskał szorstkim językiem ślady na mojej szyi zostawione wcześniej przez jego dłoń.
- Zwariowałaś?! - wrzasnęłam ostrym tonem, dotykając krwawiącej wargi. Nie odpowiedziała, wybuchnęła tylko tym swoim wrednym śmiechem, do którego dołączył histeryczny chichot Bronsona. Śmiejąc się tak, przypominali parę zdrowo szurniętych psychopatów. Wiedząc, że takowi są nieobliczalni, wyślizgnęłam się z powrotem na korytarz, gdzie od razu uderzył mnie ten paskudny fetor cygar i szkockiej. Schody skrzypiały, wchodził po nich powoli, tak jakby wiedział, że i tak mu nie ucieknę. Bo niby dokąd miałam uciec? Przez okno raczej bym nie skoczyła, a kryjówka w którymś z pomieszczeń była pozbawiona sensu, w końcu wyważenie drzwi nie stanowiło dla policjanta żadnego problemu. Mimo to, zdecydowałam się znów spróbować szczęścia, tym razem w pokoju Lily. Nacisnęłam klamkę, pociągnęłam ją w swoją stronę i poczułam ostry ból w lewej skroni. Jego przyczyną była plastikowa lalka rzucona przez moją młodszą siostrę.
- Idź sobie stąd, Mary! - krzyknęła złowrogo. - Nie chcę cię tutaj! Nienawidzę cię! Idź sobie! - Krzyk przerodził się w ryk dobiegający prosto z szeroko rozwartych, zakrwawionych ust. Posiniaczone policzki były mokre od łez, z rozciętego łuku brwiowego kapała krew, sączyła się ona też z otwartej rany znajdującej się na samym środku zmarszczonego ze złości czoła. Podbite oczy wyrażały najgłębszą nienawiść, taką, jakiej nikt w życiu nie spodziewałby się zobaczyć u ośmioletniego dziecka. - Tato, zbij Mary, już!
Jakaś siła zmusiła mnie do obrócenia się w drugą stronę, co uchroniło mnie przed bolesnym ciosem. Niczym bokser na ringu wykonałam skuteczny unik, a powietrze przeciął świst wprowadzonego w ruch pasa. Korzystając ze zdezorientowania ojca wywołanego chybionym uderzeniem, przemknęłam obok niego jak błyskawica i zamknęłam się w łazience. Tam nie było nikogo i niczego prócz maleńkiego, brudnego brodzika, w którym skuliłam się zaraz po przekręceniu klucza.
- Mary, otwieraj i to już! - Wrzaski ojca przeplatane głośnymi uderzeniami sprawiały, że podskakiwałam w miejscu, wydobywając z siebie pojedyncze gardłowe okrzyki. Walił dalej, nie przestawał. Drzwi zaczęły się niebezpiecznie chwiać, naruszył zawiasy. - Zaraz tam wejdę i tak ci złoję tyłek, że przez ruski miesiąc na nim nie usiądziesz! - Zastąpił pięść stopą, robiąc jeszcze większy hałas. Ogromny. Monstrualny. Gigantyczny. Nie do zniesienia.
Zacisnęłam mocno powieki, wiedząc, że gdy je otworzę, to wszystko zniknie. I zniknęło. Zniknął wrzask ojca, zniknął maleńki brodzik, zniknęła cała łazienka. Zniknęło wszystko oprócz głośnego stukania - z każdą sekundą zdawało się ono wręcz nasilać, powodując efekt przechodzenia rozgrzanego wiertła przez sam środek obolałego mózgu.
Łazienka była snem, łóżko było realne, podobnie jak moje ciało ubrane w przepoconą koszulkę należącą uprzednio do Jareda. Równie prawdziwe było całe otoczenie; chłód, ściany, szafki, plakat, szczekanie psa za oknem. I tylko ten głośny, niecierpliwy stukot wpędzał mnie w myśli pod tytułem już się obudziłam, czy wciąż tkwię w koszmarnym śnie, gdzie spotkały się dręczące moje myśli obrazy?
Kolejna fala nieustających uderzeń sprawiła, że szala przechyliła się na stronę realności, ktoś naprawdę dobijał się do drzwi jak ostatni wariat.
Ojciec? Wątpliwe, nie znał mojego adresu, choć zdobycie go z pewnością nie stanowiłoby dla niego jakiegoś większego problemu.
Jared? Najgłupsza myśl, jaka mogła mi przyjść do głowy. Nie rzuciłby swojego nowego, pięknego życia w Los Angeles, by wrócić do Bellingham. Pięknego? Nie wiedziałam, skąd to stwierdzenie, ale egzystowanie z dala od tego miejsca, z dala ode mnie musiało mieć swój niewymowny urok. 
Chris Moore? Chyba jeszcze siedział, ale jeśli wyszedł i zdecydował się na małą zemstę, miałam przerąbane.
- Może jeszcze, kurwa, duch święty - warknęłam do samej siebie, karcąc się tym za swoją niewysłowioną głupotę. Zamiast wstać i po prostu otworzyć drzwi, tworzyłam w głowie chore teorie, które miały się nijak do rzeczywistości. Chciałoby się rzec, uroki wybujałej wyobraźni. - Gdyby ona chociaż była urocza - podsumowałam swoje myśli i wygrzebałam się spod pościeli. Całej czynności towarzyszyło nieustępliwe pukanie - ktokolwiek to był, cechowała go ogromna cierpliwość i upór.
Westchnęłam głęboko i wytarłam z kącika ust ślinę z domieszką zasychającej krwi.
Krew?
Dotknięcie językiem dolnej wargi rozwiązało misterną tajemnicę - mój lewy kieł stoczył w nocy brutalną walkę z jedną drugą ust.
Znacznie racjonalniejsza opcja niż nocne odwiedziny Sharony albo hrabiego Draculi, pomyślałam i pokręciłam głową. Pukanie nie ustawało.
- Idę! - mój zachrypnięty głos do złudzenia przypominał ryk Lily ze snu i wpędził mnie w bardzo silne poczucie winy. Przed oczami stanął mi obraz jej obitej twarzy, co moja wracająca do normalności świadomość sprytnie powiązała z sobotnim napadem furii i silnym policzkiem. Usłyszałam jej płacz, zobaczyłam leżące na podłodze ciało, wyobraziłam sobie ból i zdezorientowanie, jakie musiała poczuć w momencie, gdy dostała w twarz od osoby, po której się tego nigdy nie spodziewała, którą kochała jak własną matkę.
- Głupia idiotka! - Zupełnie świadomie wymierzyłam samej sobie siarczysty policzek, zagryzając przy tym poranioną wargę. Chciałam, żeby bolało, musiało mnie zaboleć. Zasłużyłam na ból po tym, co zrobiłam swojej siostrze. Stęskniła się za mną, chciała się tylko pobawić, a ja... ja zachowałam się dokładnie tak samo jak on, jak nasz ojciec. Nieuchronnie przeistaczałam się w kogoś, kim gardziłam, w kogoś, kogo darzyłam bezgraniczną nienawiścią.
Zacisnęłam mocno zęby, czując palące gorąco w całym swoim ciele. Miałam ochotę wyrwać sobie wszystkie włosy, zedrzeć skórę i krzyczeć tak głośno, jak tylko potrafiłam. Powstrzymywało mnie przed tym pukanie. Ciągłe, równe, niemal agresywne. Ustało dopiero wtedy, gdy przekręciłam wszystkie zamki i otworzyłam drzwi.
- Mary King? - padło na przywitanie. Zmarszczyłam brwi i posłałam Andy'emu oczywiste spojrzenie, które mówiło: stary, znasz mnie od kilku lat, pieprzyłeś mnie w magazynie, doskonale wiesz, jak się nazywam. Zanim zdążył w ogóle na owo spojrzenie zareagować, zza jego pleców wyłonił się ubrany w garnitur, łysiejący mężczyzna z teczką ściśniętą w czerwonych, oblanych potem palcach. Purpura zdobiła też jego przeoraną pierwszymi zmarszczkami twarz, wykrzywioną w wyrazie zniecierpliwienia i lekkiej irytacji.
- Panno King, zgodnie z wysłanym kilka tygodni temu pismem, jest pani zobowiązana opuścić dziś mieszkanie i zdać klucze.
Zmarszczyłam czoło jeszcze bardziej.
- Pismo? Nie dostałam żadnego pisma - rzuciłam zdezorientowana, zanim uroczy głosik w mojej głowie oznajmił mi, że od powrotu do domu nawet nie zbliżyłam się do skrzynki i zignorowałam pozostawione w drzwiach wezwanie. Głupia! 
- Z pewnością zostało ono wysłane, ale nie szkodzi, mam tu jego kopię. - Urzędnik niezbyt zgrabnie otworzył swoją teczkę, przekrzywiając przy tym wisząca na piersi zalaminowaną legitymację. Miał na imię Marvin, nazwiska nie zdołałam doczytać. - Już chwilą, momencik. - Odkaszlnął nerwowo, jakby wykonywanie obowiązków zawodowych było najbardziej stresującą rzeczą, jaką przyszło mu w życiu robić.
Zagryzłam wewnętrzną stronę policzka i przeniosłam wzrok na sierżanta Dawsona, na którego obliczu malowało się zmieszanie i żal. Zupełnie, jakby był tu wbrew własnej woli. Pojawiło się też coś jeszcze, lubieżny błysk w oku po szybkim zlustrowaniu mojej sylwetki. No tak, ja i Jared byliśmy prawie tego samego wzrostu, więc jego koszulka nie zakrywała zbyt wiele; kończyła się tuż za pośladkami, a Andy miał niesamowitą słabość do kobiecych nóg. Gdyby nie powaga zaistniałej sytuacji, wybuchnęłabym głośnym śmiechem i rzuciła jakąś zbereźną uwagę, koniecznie powiązaną z lizakiem.
- Jest, proszę bardzo.
Odrobinę drżącą dłonią przejęłam złożony na pół papier z rozedrganych niczym u staruszka z chorobą Parkinsona rąk urzędnika i zaczęłam czytać. To znaczy chciałam czytać, jednak za nic w świecie nie mogłam się skupić. Literki biegały po kartce, łudząco przypominając stado rozwścieczonych mrówek, którym piegowaty grubasek spenetrował mrowisko długim patykiem. Mrugnęłam kilka razy, jednak i to nic nie dało.
- Cholera jasna - warknęłam pod nosem i wolną dłonią przetarłam oczy. To pozwoliło mi wyłowić z całego tekstu dwa słowa: eksmisja i środa. - Dzisiaj jest środa? - zapytałam niepewnie.
- Tak - odpowiedział łagodnie policjant, patrząc na mnie z niewymuszoną troską.
Wyglądało na to, że pobiłam swój kolejny życiowy rekord - spałam bądź też straciłam świadomość na całe trzy dni. Ostatnim, co pamiętałam, było spotkanie z Lisą i Joshem i odwiedziny u ciotki, a to było na sto procent w niedzielę.
- Proszę o spakowanie i zabranie swoich podręcznych rzeczy. Meble i wszystkie sprzęty elektroniczne zostają przejęte razem z mieszkaniem.
- Że co proszę? - Spojrzałam na przedstawiciela urzędu jak na przybysza z obcej planety. - Mam już teraz zabrać swoje rzeczy i się wynosić?
- Wszystko jest na piśmie, panno King. Jeśli będzie pani robić jakieś problemy, zostanie pani aresztowana. - Tu wskazał Andy'ego, który niepewnie dotknął przyczepionych do pasa kajdanek.
Jeśli to jest wciąż sen, to już najwyższa pora się z niego obudzić.
Odruchowo uszczypnęłam się w rękę, zyskując tym tylko pewność, że wszystko dzieje się tu i teraz oraz czerwony, szczypiący ślad.
Obaj mężczyźni weszli do już nie mojego mieszkania i stanęli na baczność w przedpokoju.
- Ma pani piętnaście minut - oznajmił łysawy Marvin, rzucając okiem na tarczę opinającego lewy nadgarstek zegarka. - Mógłbym skorzystać z toalety?
- Jasne. - Wskazałam dłonią niedomknięte drzwi łazienki.
- Przeklęte meksykańskie żarcie - wyszeptał do Andy'ego, jednak i ja to usłyszałam. Na usta cisnęło mi się jedno: dobrze ci tak, łysy chuju, zabierasz mi mieszkanie, to się męcz z pieprzoną sraczką. Pozostawiłam to jednak dla siebie i pozbawiona wyboru udałam się w stronę sypialni. Dawson ruszył za mną. Pokręciłam tylko głową i rzuciłam przelotne spojrzenie na stół w pokoju dziennym: na jego blacie stał brudny talerz i pusta puszka po klopsikach. Pamiętałam, że je kupowałam, ale wspomnienie ich konsumowania całkowicie wyparowało mi z głowy... Luki w pamięci, trzydniowe czarne dziury, omamy i wyrzucenie z domu.
- To się, ćpunko, doigrałaś - wymamrotałam pod nosem, co nie umknęło uwadze sierżanta.
- Mówiłaś coś? - spytał, zrównując swoje kroki z moimi.
- Nie, tak sobie tylko mamroczę. A ty co, masz mnie pilnować, żebym czasem nie uciekła przez okno?
- Nie. Chciałem tylko zapytać, czy masz gdzie pójść - odpowiedział nieco onieśmielony moim ironicznym prychnięciem.
- No tatuś mnie raczej nie przyjmie, ale nie martw się, mam babcię w Seattle. - No cóż, musiałam liczyć na to, że Heather jakimś cudem okaże mi miłosierdzie, wybaczy pobicie siostry i przyjmie pod swój dach.
- A masz czym się tam dostać?
- Słońce, dziennie kursuje ze sto autobusów do Seattle.
- A na bilet masz?
- Nie, pojadę na krzywy ryj.
Młody mężczyzna pokręcił głową i wsunął lewą dłoń do kieszeni. Jako stróż prawa, raczej nie pochwalał pasażerstwa na gapę.
- Trzymaj, będziesz miała na bilet i na coś do jedzenia.
Na lizaczka chciałeś powiedzieć...
Bez wahania przejęłam od niego dziesięciodolarowy banknot zwinięty w dokładnie ten sam sposób, co wszystkie zielone walające się po kieszeniach i szafkach mojego ojca.
- Uczą was tego na akademii? - zapytałam, wskazując na otrzymany pieniądz.
- Powiedźmy.
Po mieszkaniu rozniósł się szum spuszczanej wody, urzędas pozbył się ze swoich jelit złośliwego diabła.
- Szybki jest - podsumowałam, na co Andy delikatnie się uśmiechnął.
- Ty też powinnaś się pospieszyć. Bierz tyle, ile dasz radę upchać w torbach.
Skinęłam głową i weszłam do sypialni, skąd zabrałam wszystkie ciuchy, pamiątki po mamie, lalkę, którą przed przeprowadzką do Seattle dała mi Lily i łańcuszek zwisający z maleńkiego gwoździka wbitego w szafkę nocną. Z jej szuflady wygrzebałam aparat fotograficzny z zalegającą w nim, nie do końca wypstrykaną kliszą. Już chciałam go chować do torby, gdy mój wzrok skierował się ku ścianie przyozdobionej moją nieudolną podobizną i już wiedziałam, na co pójdzie jedna z wolnych klatek.
Przysunęłam sprzęt do oka i ustawiwszy się w odpowiedniej odległości od fotografowanego obiektu, wcisnęłam spust migawki. Pokój rozjaśnił ostry flesz, tak dla pewności powtórzyłam całą czynność, po czym z czystym sumieniem i lekką nostalgią udałam się do kolejnych pomieszczeń, zabierając z nich rzeczy, na których zależało mi najbardziej.
W tym mieszkaniu spędziłam najpiękniejsze dni i noce swojego życia. Było wyjątkowe, bo dzieliłam je z Jaredem i nawet, kiedy już go w nim nie było, wciąż go tam czułam. Czułam jego zapach na pościeli i każdego ranka patrzyłam na wykonany przez niego rysunek. Czasami miałam nawet głupie wrażenie, że on jest w łazience i zaraz położy się obok mnie w łóżku. Nie uprawiałabym z nim wtedy seksu, po prostu leżałabym wtulona w jego ciało i bez końcu powtarzała mu, jak bardzo go kocham...
Jednak mimo tych pięknych wspomnień i skojarzeń, musiałam się stamtąd wynieść, zostawić to miejsce za sobą i pozwolić, by ktoś inny uwił tam sobie ciepłe gniazdko, którego, jeśli im szczęście dopisze, nikt nie zniszczy...
- To wszystko? - zapytał urzędnik już o wiele spokojniej, gdy stałam ubrana tuż przy drzwiach. Jego skóra wróciła do naturalnych kolorów, czoło i dłonie były suche jak pieprz.
- Wszystko.
- W takim razie proszę oddać klucze.
Wziąwszy głęboki oddech, przekazałam mężczyźnie to, o co prosił i rzuciłam ostatnie spojrzenie na chłodne wnętrze. Czułam, że będzie mi cholernie brakować tego miejsca, cholernie...



***



        Zimna szyba trzęsła się pod moim policzkiem i skronią, powstrzymując natłok zbędnych myśli, które mogły przywołać łzy. Nie chciałam płakać, mimo iż w autobusie prócz mnie i kierowcy siedziała tylko szczelnie opatulona chustą staruszka, która nawet nie patrzyła w moją stronę. Wiedziałam jednak, że gdy tylko kanaliki łzowe wypuszczą pierwszą krople, nie przestaną pracować przez co najmniej godzinę, a w sytuacji, w której się znalazłam, nie mogłam sobie na to pozwolić, choć każdy posiadający zdrowe uczucia i odruchy człowiek, rozkleiłby się jak małe dziecko. Moim emocjom było daleko do statusu zdrowych, a przynajmniej takie odnosiłam wrażenie, kiedy zamiast płakać, wolałam myśleć o mordowaniu swojego ojca, Constance Leto, Charliego Bronsona i Larry'ego X. Mój stan był ich winą, oni byli za to wszystko odpowiedzialni. Każdy z nich przyczynił się do narodzin furii, która zmusiła mnie do uderzenia własnej siostry, z kolei to wydarzenie przesądziło o moim losie - wygnana, niechciana, odpychająca od siebie żrące poczucie winy, bezdomna.
Mam cię przyjąć pod swój dach po tym, co zrobiłaś Lilianne?! Zobacz, jak ona teraz wygląda, przypatrz się!
Pod szczelnie zaciśniętymi powiekami na nowo pojawił się obraz wystraszonej, bladej jak ściana Lily z wielkim siniakiem pod lewym okiem.
Musiałam nakłamać jej nauczycielce, że jest chora, przecież nie mogłam jej puścić do szkoły tak posiniaczonej, jeszcze by powiedzieli, że się nad nią znęcam. Że ty masz w ogóle czelność się tu pokazywać i prosić o pomoc. Mark ma rację, narkotyki doszczętnie przeżarły ci mózg, nie jesteś już człowiekiem, Marie, jesteś obrzydliwą, grzeszną kreaturą, która powinna smażyć się w piekle. Nie obchodzi mnie, gdzie teraz pójdziesz, jak dla mnie możesz spać pod mostem, byle tylko z dala od Lilianne. Jest mi wstyd, wstyd, że moja córka wydała na świat kogoś takiego jak ty. Żegnam. 
Każde słowo, które padło kilkanaście minut wcześniej z ust babci bolało jak gorące żelazo przyciśnięte do skóry, z każdym przywołaniem coraz bardziej. Ciągle nadzwyczaj wyraźnie słyszałam jej pogardliwy ton, widziałam nienawiść i obrzydzenie, które malowały się w jej zimnych jak lód oczach w chwili, gdy to wszystko mówiła. Próbowałam przykrywać to wizjami rodem z umysłu psychopatycznego zabójcy, jednak na dłuższą metę nie miało to najmniejszego sensu - wcześniej czy później zmasakrowana twarz mojej niedoszłej teściowej zamieniała się w obitą buźkę Lily, a błagania ojca o litość ustępowały miejsca bezlitosnemu monologowi Heather.
To było za dużo, nawet jak dla mnie, a może po prostu nie byłam taka twarda, za jaką się uważałam. Chciałam być postrzegana jako silna, radząca sobie ze wszystkim osoba, w rzeczywistości jednak byłam przerażonym, miękkim jak świeża plastelina dzieckiem, pozbawionym wszelkich odruchów obronnych i siły. Byłam żałosna i właśnie zbierałam tego żniwo...
        -  Doves Corner* - pozbawiony emocji, znudzony głos kierowcy rozbrzmiał się po praktycznie pustym pojeździe (co swoją drogą nie było normalnym zjawiskiem; zwykle w środku tygodnia środki komunikacji miejskiej przypominały puszkę sardynek), zaraz potem zastąpił go charakterystyczny dźwięk otwieranych drzwi. Do chłodnego wnętrza wtoczyło się dwóch młodych mężczyzn śmiejących się głośno z tylko im znanego powodu. Pokazali kierowcy bilety i zajęli miejsca w rzędzie na przeciwko. Jeden z nich, ten zdecydowanie brzydszy z rzadkim zarostem nad górną wargą i tępym wzrokiem, spojrzał prosto na mnie i szturchnął swojego towarzysza, mrucząc coś pod nosem. I on skierował zaczerwienione, podkrążone oczy w moje stronę, odsłaniając w uśmiechu rząd trawionych przez próchnicę zębów.
- Te, laska, dokąd się tak sama wybierasz?
Zmarszczyłam brwi w pełnym politowania spojrzeniu i ignorując tę żałosną zaczepkę, skupiłam się na tym, co działo się za szybą. Sunący chodnikiem ludzie, przejeżdżające obok nich rowery i wielki plakat reklamujący odbyty dwa dni wcześniej koncert The Melvins. Tylko to zdążyłam zlustrować, zanim autobus znów ruszył.
- Ej, no co ty taka dumna, pogadaj sobie z nami, korona ci z głowy nie spadnie - kontynuował niestrudzenie natrętny blondyn, przesuwając się o dwa siedzenia.
- Mamusia nie pozwala rozmawiać ci z nieznajomymi? - dodał drugi, zmuszając mnie tym do zaciśnięcia mocno szczęki i prawej dłoni.
Spokojnie, Mary, spokojnie, wcale nie chcesz roztrzaskać mu tej pustej czaszki o podłogę, wcale tego nie chcesz.
Chciałam. Miałam ogromną ochotę to zrobić - wstać, chwycić go za przetłuszczone kudły i walić o podłoże do momentu, aż jego łeb zamieni się w bezkształtną, rozmemłaną breję.
- A może się nas boisz, co? Niepotrzebnie, jesteśmy fajne chłopaki, co lubią pobyć w towarzystwie ładnych dziewczynek.
- A ja jestem ładną dziewczynką, która nie znosi towarzystwa natrętnych wsioków uważających się za fajnych chłopaków - burknęłam, zamieniając gniew w czystą złośliwość i pogardę.
- No proszę, jaka pyskata, ale nie szkodzi, włożę ci kutasa do buzi, to od razu się zamkniesz.
- Tylko spróbuj, kurwa, a ci go odgryzę.
Ostry ton i wcale nie łagodniejsza mina sprawiły, że obaj spojrzeli po sobie zdezorientowani.
- Pieprzona wariatka - padło z ust tego, któremu przydałaby się natychmiastowa wizyta u stomatologa. Szykował coś jeszcze, ale jego plany pokrzyżował płynący z głośników głos siedzącego za kierownicą mężczyzny.
Nazwa ulicy, przy której mieliśmy się za chwilę zatrzymać, wydała mi się brzmieć nad wyraz znajomo, wytężyłam więc szare komórki, wyłączając się kompletnie na to, co paplali amatorzy nieporadnego podrywu z wygórowanymi ambicjami.
Rozwiązanie przyszło po kilku sekundach, kiedy to odepchnęłam od siebie obraz siostry i babci - Courtney. Zbliżający się przystanek znajdował się zaledwie kilka kroków od ośrodka, w którym przebywała Ravin. Idealna okazja do odwiedzin.
Autokar zahamował, a ja chwyciłam torbę i wstałam z miejsca. Z ust irytujących wymoczków padło kilka zdań, które puściłam mimo uszu, nie pozwalając na to, by znalazły się w mojej świadomości. Bełkot, to był tylko niezrozumiały bełkot...
        Stanęłam na chodniku, połykając haust śmierdzącego spalinami powietrza i rozejrzałam się dookoła.
W prawo, czy w lewo?
Na straży prawa stała najgorsza kanalia, jaka kiedykolwiek chodziła po tym świecie, obrzydliwa kreatura znana powszechnie jako Mark King - przykładny szef policji, ojciec i wyrachowany sadysta. Poszłam w lewo.



***


         Stawiając pierwszy krok na zdającym ciągnąć się w nieskończoność białym korytarzu, poczułam to, co odczuwałam za każdym razem, gdy wchodziłam do tego budynku - strach i paraliż obejmujący głównie umysł i płuca. Oddychanie i myślenie były w takim momencie najtrudniejszym wyczynem godnym mistrza świata. Obawy tylko to potęgowały.
Czego się bałam? Stanu, w jakim znajdowała się Courtney. Nie miałam pojęcia, czego się spodziewać, nie wiedziałam, jak będzie się zachowywać i wyglądać. Poza tym ten ośrodek sam w sobie był przerażający - kraty w oknach, zapach jeszcze gorszy niż w zwykłym szpitalu i różnego rodzaju dźwięki dochodzące z sal zajmowanych przez pacjentów; ludzi, którzy podobnie jak Court, postradali rozum, stracili kontakt z rzeczywistością, umarli dla świata. Włóczyli się kąta w kąt, ściskając w dłoniach pluszaki, kłęby waty, zbity w kulkę papier, niektórzy twierdzili, że są znanymi historycznymi postaciami, prorokami, mesjaszami. Były też kobiety z powkładanymi pod ubrania poduszkami, zachowujące się tak, jakby spodziewały się dziecka. Courtney, gdy byłam u niej poprzednim razem, po prostu leżała w łóżku i patrzyła to na mnie, to w sufit. Momentami nie wiedziałam, czy w ogóle mnie pamiętała, czy rozumiała, co do niej mówiłam.
Był czas, kiedy to obwiniałam się za to, co się jej przytrafiło, w końcu to ja zdobyłam tę kokainę, to ja jej ją dałam. Potem przerzucałam winę na Andy'ego, bo przecież nie miał prawa wpuścić mnie do tego magazynu, a mimo to to zrobił. Otworzył drzwi i pozwolił mi zabrać zarekwirowane narkotyki, narażał własną posadę tylko po to, by móc mnie przelecieć. Nienawidziłam go za to, mówiłam sobie, że gdyby nie był takim napaleńcem, nigdy nie zdobyłabym tamtych prochów i Ravin wciąż byłaby zdrowa. Byłam nawet bliska udania się do jego domu i zastrzelenia go z jego własnej broni, całe szczęście w porę się opamiętałam. Oliver pomógł mi dojść do wniosku, że nikt nie zawinił, ani ja, ani Dawson, ani on. Ostatecznie wina spadała na samą Courtney - nie znała umiaru, nie miała dość dużej wyobraźni. To oczywiście nie zmieniało faktu, że było mi jej żal i że absolutnie nie zasłużyła na taki los, nikt nie zasłużył, w końcu ćpunem nie zostawało się dla przyjemności, w nałóg popychały człowieka problemy i bolączki, a Courtney miała ich całe mnóstwo, i nie potrafiła sobie z nimi radzić... 
        - W czym mogę pani pomóc? - ciepły, kobiecy głos wyrwał mnie z otępienia. Zmarszczyłam brwi i potrząsnęłam lekko głową.
- Przyszłam w odwiedziny do siostry. Courtney Ravin - dodałam szybko, kiedy recepcjonistka posłała mi pytające spojrzenie.
- Pani Mary King, tak?
- Tak.
- Jest pani siostrą Ravin i nie nazywa się tak samo jak ona? - wtrącił się stojący przy drugim końcu kontuaru pielęgniarz, posyłając mi zaskoczone spojrzenie.
- Mamy różnych ojców. - To było kłamstwo wymyślone przez Olivera, bym mogła bez problemu odwiedzać jego siostrę. Przyjaciółce mogli odmówić widzenia, co innego członkowi rodziny. Obawiałam się, że jakoś to sprawdzą, że to najzwyczajniej w świecie nie przejdzie, ale przeszło, nikt niczego nie podejrzewał i nie zadawał zbędnych pytań, pielęgniarz zrobił to jako pierwszy.
- No tak, o tym nie pomyślałem. Może chce pani zostawić tu torbę na czas odwiedzin? - zaproponował, gdy tylko wpisałam się na listę odwiedzających.
- A mogłabym?
- Oczywiście - odpowiedziała za niego brunetka, przekręcając na powrót gruby zeszyt w swoją stronę. Uśmiechnęłam się łagodnie i podałam pracownicy ośrodka cały swój dobytek. Przejęła go, a jej współpracownik zaprowadził mnie na górę do pokoju Courtney.
- Ma pani maksymalnie godzinę.
Skinęłam lekko głową na znak, że rozumiem procedurę i weszłam do właśnie otwartego pomieszczenia.
- Courtney, masz gościa.
Siedząca tyłem do wejścia przy niedużym stoliku brunetka obróciła się i wbiła we mnie uważne spojrzenie. Z galopującym sercem i na drżących nogach weszłam w głąb ocieplanej sali, patrząc niepewnie na przyjaciółkę. Nie wiedziałam, czy mnie poznała, czy uznała za kogoś całkiem obcego.
Nabrałam w płuca dawkę powietrza znacznie większą niż było to konieczne, nadal czując się tak, jakby ich ruchy były wyraźnie ograniczone.
- Cześć, Court - wyrzuciłam w końcu z siebie, a ta uniosła delikatnie kąciki ust, po czym wróciła do przerwanej czynności, którą okazało się być układanie klocków tworzących kolorowy obrazek. Bardzo podobnymi bawiła się z Lily, kiedy to nie mogłam zostawić jej samej w domu i musiałyśmy odpuścić sobie imprezę u znajomych. Klasyczna, niemal nieustannie powtarzająca się sytuacja sprzed kilku lat, kto by pomyślał, że będzie kiedyś wyciskać ze mnie łzy...
Zacisnąwszy mocno usta, przetarłam policzek i zdecydowałam się zająć miejsce na przeciwko Court. Posłała mi jeszcze szerszy uśmiech i zamieniła miejscami dwie tekturowe kostki, przybliżając się tym samym do ułożenia uroczego parterowego domku.
- Świetnie ci idzie, małpeczko. Wiesz, strasznie mi ciebie brakuje. Znowu znalazłam się w paskudnej sytuacji i nie wiem, co mam robić. Kiedyś na pewno byś mi coś doradziła, albo chociaż pocieszyła jakąś swoją mądrością życiową typu: olej problemy, Mary Jane i chodź potańczyć. - Zaśmiałam się cicho, w kąciku lewego oka pojawiła się łza. Nie starłam jej, pozwoliłam spłynąć powoli po policzku. Potrzebowałam tego, potrzebowałam oczyszczenia. - Fajnie by było pójść teraz razem potańczyć, jak za starych dobrych czasów. Pamiętam wszystkie nasze wspólne imprezy, wygłupy. Wtedy życie, mimo iż niezbyt kolorowe, nie dawało się aż tak bardzo we znaki jak teraz. Teraz jest paskudnie, ty jesteś tutaj, a ja jestem bezdomna, nawet babcia nie chciała mnie przygarnąć.
Ravin spojrzała na mnie dosyć niejasnym wzrokiem, ciężko było z niego wyczytać, czy docierało do niej to, co mówiłam, czy rozpływało się w próżni zaraz po dojściu do uszu. Mimo tej niepewności, mówiłam dalej, chyba po prostu musiałam się wygadać.
- Rozstałam się z Jaredem, potem z Charliem. Pamiętasz Charliego wokalistę Wild Roses? Był przez jakiś czas moim facetem. Zabrał mnie w trasę, a potem pobił i zostawił samą w obcym miejscu. Bałam się i to jak jasna cholera... Wiesz, tak myślę teraz o tym wszystkim, o tych moich związkach i widzę, że każdy skończył się paskudnie, każdy facet, z którym byłam mnie zawiódł. I wiesz co? Mam już tego serdecznie dosyć. Jak tylko wyzdrowiejesz i stąd wyjdziesz, ożenię się z tobą. Zostanę twoją żoną, tak jak ci to obiecałam i będę najszczęśliwszą kobietą na świecie. - Mówiłam poważnie, naprawdę byłam gotowa na to, by spędzić z nią resztę życia, jeśli nadarzy się ku temu okazja. Kochała mnie, była najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałam, bycie ze mną nie niszczyło jej życia, nie stanowiłam dla niej żadnego ograniczenia, nie blokowałam jej, więc obie byłybyśmy szczęśliwe.
Courtney wstała. Bardzo wolnym krokiem zbliżyła się do mnie i wyciągnęła dłoń. Zdezorientowana leciutko ją ścisnęłam. Domyślając się, że chce mnie dokądś zaprowadzić, wstałam z miejsca. Kościste palce splotły się z moimi, chłód bladej skóry przyprawił mnie o dreszcze, czułam też coś w rodzaju niezwykle przyjemnego łaskotania w brzuchu. Jej dotyk zdawał się być tak bardzo świadomy, zupełnie jakby odzyskiwała wszystko to, co straciła w wyniku przedawkowania - wspomnienia, uczucia, samą siebie.
- Dokąd mnie prowadzisz?
Na odpowiedź nie musiałam czekać długo, Ravin usiadła na łóżku, szarpiąc delikatnie moją dłoń w geście zachęcenia do zrobienia tego samego. Nie wyplątując palców z jej kończyny, zajęłam miejsce na miękkim materacu, zastanawiając się, w jakim celu mnie przesadziła. I to stało się jasne w ekspresowym tempie; chciała mnie uczesać. Bez najmniejszych protestów pozwoliłam prowadzonej jej dłonią szczotce przepływać przez swoje włosy, nie zważając na ból, który temu towarzyszył. Byłam w stanie znieść tych kilka szarpnięć, przynajmniej tyle mogłam dla niej zrobić. Dla siebie w sumie też, bo kiedy byłam z nią, nie myślałam o eksmisji, Lily, babci i jej obelgach. To jej czesanie w jakiś sposób pozbywało mnie czarnych myśli, zupełnie, jakby ta szczotka była magiczna i doprowadzała do porządku coś więcej niż tylko włosy.
Przymknęłam lekko powieki, a kiedy je otworzyłam, dostrzegłam ruch klamki, a potem drzwi, w których zmaterializował się Oliver. Oboje uśmiechnęliśmy się szeroko na swój widok, a Court, ku mojemu zaskoczeniu, wypuściła z rąk szczotkę i rzuciła się bratu w ramiona. To był pierwszy tak ludzki gest w jej wykonaniu od zachorowania, pierwszy, którego byłam bezpośrednim świadkiem.



***




        - Co to za torba? - zapytał Ravin z rysującą się na twarzy ciekawością, kiedy tylko odebrałam swój bagaż z rąk uprzejmie uśmiechającej się recepcjonistki.
- Moje rzeczy.
Brwi bruneta podskoczyły, jakoby domagając się bardziej szczegółowej odpowiedzi.
- Urząd zabrał mi mieszkanie, musiałam się spakować i wynieść. Przyjechałam tu do Seattle, licząc na to, że przygarnie mnie babcia. Nie przygarnęła.
- Dlaczego? - spytał zaskoczony.
- Bo nie zasłużyłam na pomoc. Nie pytaj czemu, nie chcę teraz o tym rozmawiać. Dopuszczałam oczywiście do siebie taką możliwość, ale mimo wszystko nie mam planu awaryjnego.
- Czekaj, chcesz powiedzieć, że nie masz dokąd pójść?
- Sto punktów. - Uniosłam kciuk, wyprostowałam palec wskazujący i machnęłam nadgarstkiem. Ulubiony gest Olivera z czasów kawalerskiego życia w Bellingham.
- Żartujesz?
- A wyglądam, jakbym żartowała?
- No nie. - Jego wypchnięte wargi wykonały kulisty ruch, czoło się zmarszczyło. Niegdyś owa mina niesamowicie mnie śmieszyła, w zaistniałych okolicznościach nie było mnie stać na śmiech, a przynajmniej nie na ten szczery, zrodzony z prawdziwego rozbawienia.
- Wrócę do Bellingham i najwyżej przenocuję u Lisy.
- Jej mama cię w końcu polubiła?
- Nie, ale może zgodzi się na tę jedną noc - odparłam bez większego przekonania. Pani Olson, jak większość dorosłych z mojego otoczenia, gardziła mną i uważała za nieodpowiednie towarzystwo dla swojej córki. Moje trwające kilka godzin wizyty jakoś tam znosiła, ale wątpiłam w to, by zgodziła się na zapewnienie mi noclegu, który mógł trwać trochę więcej niż jedną noc, w końcu nie było szans na to, że znajdę coś w ciągu doby.
- A co jeśli się nie zgodzi?
- W Bellingham zawsze znajdzie się jakiś most dla zagubionej duszyczki.
Oliver spojrzał na mnie tak, jakbym była pacjentką szpitala, a nie odwiedzającą i pokręcił głową.
- Pojedziesz do mnie.
- Do ciebie?
- No przecież nie pozwolę ci spać pod mostem.
- Ale masz żonę, małe dziecko, nie mogę się wam tak zwalać na głowę. - To była czysta kokieteria z mojej strony, tak naprawdę miałam gdzieś, co powie na to pani Ravin, ucieszyłam się z tej propozycji i nie musiałam nawet poddawać jej niepotrzebnemu przemyślaniu. Z takich okazji się po prostu korzystało.
- Jane to wyrozumiała, dobra kobieta, przedstawię jej sytuację i nie będzie żadnych problemów. Prześpisz się na kanapie, a jutro pomogę ci coś znaleźć. Może upchnę cię u jakichś znajomych poszukujących współlokatorów, zobaczymy.
- Jesteś kochany, Oli. - Posłałam mężczyźnie pełen wdzięczności uśmiech, co wywołało lekki ból w dolnej wardze, ofierze brutalnego pogryzienia.
W odpowiedzi przejął mój bagaż i oboje opuściliśmy ośrodek opieki nad osobami z zaburzeniami psychicznymi; przynajmniej to głosiła tablica wisząca dumnie nad masywnymi drzwiami przypominającymi kościelne wrota.
        Parking tuż za budynkiem był niemal pusty, zajęte były tylko miejsca należące do personelu i kilka tych, z których mogli skorzystać odwiedzający. Jeden ze stojących tam samochodów - grafitowy opel - należał do Ravina.
- No proszę, w końcu kupiłeś sobie auto.
- Coś ty, to samochód mojej żony, teść jej go dał, żeby mogła, tu cytuję, uciec od tego parszywego sukinsyna, kiedy w końcu pójdzie po rozum do głowy.
- Czyli tatuś cię nie polubił...
- No tak nie bardzo. - Oliver wygiął usta w zawadiackim uśmiechu, który kiedyś uwielbiałam w jego wykonaniu i otworzył bagażnik, by ulokować w nim moje rzeczy. - Ty, a tak w ogóle, to co z twoim związkiem z tym chłopaczkiem, z którym byłaś kiedyś u Court? Jak mu tam było? - zagadał, gdy siedzieliśmy już przypięci pasami do szarych siedzeń. Siedem lat wstecz taki pas uratował mi życie. I przyczynił się do złamania obojczyka. 
- Jared. Rozstaliśmy się we wrześniu. Moja niedoszła teściowa mnie nie lubiła.
- Nie mów, że koleś z tobą zerwał przez matkę.
- Nie, to ja zerwałam z nim.
- Zaborcza mamuśka jednak cię uwierała?
- Uświadomiła mi, że zostawiając go, oddam mu największą przysługę w życiu.
Oliver spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.
- Pokrótce, Jared dostał szansę rozwijania swojego talentu w Los Angeles, ale żeby z niej skorzystać, musiał odciąć się od zatrzymującej go w miejscu kotwicy, ode mnie. On za bardzo mnie kochał, żeby mnie rzucić, więc to ja rzuciłam jego, bo kochałam go na tyle, by pozwolić mu odejść i spełniać marzenia.
- Mary Jane i taki altruizm, kto by się spodziewał...
- Na pewno nie ja. - Uśmiechnęłam się gorzko i wbiłam wzrok w palec, na którym nie zagości już obiecana obrączka.
Życie, panno King, życie...



***



        W jasnym pomieszczeniu z podwyższonym sufitem zapadła niezręczna cisza, podczas której Jane patrzyła ze sporym zdezorientowaniem i lekką dozą niezbyt umiejętnie kamuflowanej irytacji to na swojego męża, to na mnie. Oliver postawił ją przed faktem dokonanym, który wcale jej nie ucieszył; ale w końcu która normalna kobieta cieszyłaby się, gdyby jej mąż przyprowadził do domu swoją dawną kochankę, która niegdyś darzyła go wręcz obsesyjnym uczuciem? Raczej żadna.
 Na moment stanęłam w jej butach i poczułam, że niepotrzebnie przystałam na tę propozycję. Co prawda w szpitalu miałam nastawienie pod tytułem mam ją gdzieś, muszę się przecież gdzieś zatrzymać, ale moje nastawienia, podobnie jak humory i emocje, zmieniały się jak w kalejdoskopie. W jednej chwili byłam duszą towarzystwa bawiącą się w najlepsze, a za moment siadałam w kącie i do nikogo się nie odzywałam, a tych, którzy próbowali odzywać się do mnie, traktowałam chłodnym spojrzeniem i siarczystym wyzwiskiem.
- Mówiąc, zatrzyma się tu na jakiś czas, ile dni masz dokładnie na myśli?  - wyrzuciła w końcu z siebie, a jej oczy skupiły się już tylko na Oliverze.
- Nie wiem, może dwa, może troszkę więcej, zobaczymy. Mary to moja przyjaciółka, nie mogę jej zostawić w takiej sytuacji.
- Rozumiem... No nic, jakoś to wszystko zorganizujemy.
- Mi naprawdę nie potrzeba wiele, wystarczy kanapa i dostęp do łazienki. Jeść w sumie nie muszę - odezwałam się po raz drugi od przekroczenia progu mieszkania Ravinów. Kilka minut wcześniej rzuciłam Jane niepewne cześć i później już tylko słuchałam w milczeniu tego, co mówił Oliver.
- Żaden gość nie chodził w moim domu głodny, nawet ten nieproszony. - Zaakcentowała dosyć mocno ostatnie słowo, jakby chciała podkreślić, że moja obecność nie była jej na rękę. Nie musiała tego robić i bez tego doskonale to wiedziałam. W owej chwili wolałabym leżeć w kałuży pod mostem, jednak Oli nie pozwoliłby mi już opuścić swojego mieszkania, bez względu na to, co myślała sobie jego żona. Ceniłam w nim tę opiekuńczość i chęć niesienia bezwarunkowej pomocy każdemu, kto jej potrzebował, to była bardzo rzadka cecha, szczególnie u mężczyzn.
- W takim razie przygotuję ci pościel.
- Wystarczy koc.
- Nie ma mowy. Noce tu są naprawdę chłodne. - Oliver uciekł spod paraliżującego spojrzenia swojej żony prosto do pokoju oddalonego o kilka stóp, który musiał być sypialnią.
Zostałam sam na sam z Jane i niespełna dwuletnią dziewczynką uczepioną jej lekko drgającej z nerwów dłoni. Musiała wiele na mój temat usłyszeć od Olivera, to było więcej niż pewne.
Zaciskając mocno palce na pasku wciąż znajdującej się w dłoniach torby, pochyliłam się leciutko nad przebierającą nóżkami, drobniutką brunetką. W myślach dziękowałam za to, że nie była blondynką - dziewuszka o złotych włosach z pewnością przypomniałaby mi o Lily. Najpierw zobaczyłabym roześmianego, piszczącego karaczanka, potem pobitą, wystraszoną ośmiolatkę. A to nie miałoby najlepszych skutków.
- Jak masz na imię, ślicznotko? - zwróciłam się bezpośrednio do pierwszego potomka Olivera. Wolałam rozmawiać z nią niż z jej matką, która gdyby tylko mogła, zabiłaby mnie wzrokiem. Moje plany zostały jednak pokrzyżowane.
- Ma na imię Olive - odpowiedziała za nią średniego wzrostu szatynka. - Jeszcze nie mówi. 
- Oliver i jego samouwielbienie - rzuciłam tak w ramach rozluźnienia napiętej jak podczas oczekiwania na zapowiedziany atak bombowy atmosfery, nie otrzymałam jednak takiej reakcji, jakiej się spodziewałam. Pani Ravin zamiast się zaśmiać, zmarszczyła tylko nos i brwi, a jej córka schowała się za jej ciałem.
Nie ma to, jak być gdzieś mile widzianym...



***


   
         Gdy tylko zegar wybił godzinę szóstą zero zero, na stole w pokoju dziennym stanęło kilka talerzy z pokrojoną szynką, pomidorami i ogórkami pociachanymi w plasterki idealnej grubości - moje zwykle były albo za grube, albo za cienkie - ugotowanymi jajkami i żółtym serem. Gdzieś między tym wszystkim swoje miejsce znalazła też nieduża miseczka ze świeżym twarożkiem, koszyczek z chlebem, pojemniczek z masłem i dzbanek gorącej herbaty. Dokładnie takie same kolacje szykowała każdego wieczora mama, mimo iż razem z ojcem wielokrotnie powtarzaliśmy, że zrobione w kuchni kanapki w zupełności nam wystarczą; nie dopuszczała tego do siebie, twierdziła, że jeśli kolacja, to tylko w gronie rodziny z szerokim wyborem produktów.
To wspomnienie pomogło mi poczuć się jako tako dobrze przy stole Ravinów, jednak każdy przełykany kęs zdawał się rosnąć mi w gardle pod gradem spojrzenia Jane. Była miła, starała się nawet ze mną normalnie rozmawiać przy swoim mężu, jednak jej oczy to była już zupełnie inna historia. W zielonych tęczówkach i szerokich źrenicach czaiła się nieokiełznana nienawiść i ogromna niechęć. Tak samo ja patrzyłam na Claire za każdym razem, gdy kręciła się koło Jareda. To była zazdrość i strach. Strach przed próbą zdobycia przez nią czegoś, co wówczas należało do mnie. Podobnie było z Jane, ona też obawiała się tego, że będę próbowała uwodzić Olivera, ale ja nawet nie miałam takiego zamiaru. Ravin to był rozdział zamknięty, nie czułam już do niego tych wszystkich rzeczy, które dosłownie paliły mnie, gdy ten jeszcze mieszkał w Bellingham. Jego małżonka nie mogła jednak o tym wiedzieć.
- A teraz leci samolot, leci... - Oliver wydobył z siebie dźwięk imitujący pracę silnika samolotu, a wpatrzona w niego jak w obrazek Olive otworzyła szeroko usta. Mimo największych chęci, nie byłam w stanie powstrzymać cisnącego się na twarz uśmiechu i wyrazu błogiego rozmarzenia.
- Oliver musi być naprawdę znakomitym ojcem - zwróciłam się bezpośrednio do smarującej chleb twarożkiem kobiety.
- Nie da się zaprzeczyć. - Chłód tego rzekomo uprzejmego tonu byłby w stanie zmrozić wrzątek w szklanym naczyniu, którym to chwilę wcześniej wypełniłam żółty kubek z wielkim uchem. Nie zraziłam się tym, niestrudzenie podtrzymywałam rozmowę.
- Zawsze miał świetne podejście do dzieci. Moja młodsza siostra go uwielbiała. Był jedyną osobą, prócz mnie, która była w stanie ją uśpić.
- Wspominał coś kiedyś.
- Lily była urocza - wtrącił się w naszą pseudorozmowę Oli, kiedy to ton głosu jego żony stawał się coraz bardziej lodowaty. - A tak właściwie, to co teraz u niej słychać?
- Ma już osiem lat, mieszka z babcią tu w Seattle...
- No proszę, masz tutaj babcie - wcięła mi się w zdanie szatynka. - Dziwne, że ona cię do siebie nie zabrała. Masz z nią na pieńku?
Mam cię przyjąć pod swój dach po tym, co zrobiłaś Lilianne?! rozbrzmiało znów w mojej głowie, a przed oczami zmaterializował się obraz Lily - siniak na policzku, przestraszone spojrzenie, rączki skubiące nerwowo materiał długich rękawów za plecami wściekłej babci. Zebrało mi się na płacz i gdyby nie Oliver, z pewnością bym nim wybuchła.
- Jane, proszę cię, to jest prywatna sprawa Mary, nic nam do tego.
- No wiesz, przyjęliśmy ją pod swój dach, więc chyba mogę być tego tak po ludzku ciekawa.
Oli pokręcił głową, a ja nie odezwałam się ani słowem. Wbiłam wzrok w stojący przede mną talerz i starałam się nie mrugać, licząc na to, że tym powstrzymam zbierające się w kącikach oczu łzy. Nie powstrzymałam, sturlały się po moich polikach niczym kamienie zepchnięte ze szczytu stromego pagórka i uderzyły w biały obrus, pozostawiając na nim dwie nieduże plamki.
- Dziękuję, już się najadłam - wydukałam zaraz po przetarciu twarzy i pociągnięciu nosem. - Mogłabym teraz skorzystać z łazienki?
- Oczywiście, już podaję ci ręcznik. - Oliver zerwał się z krzesła z miną wyrażającą współczucie i żal.
- Nie trzeba, mam swój. I trafię tam sama. - Strzepałam z bluzki kilka drobnych okruszków i udałam się do wyłożonego błękitnymi kafelkami, niewielkiego pomieszczenia sanitarnego, gdzie pod strumieniem ciepłej wody mogłam bez zażenowania wypłakać cały ból minionego dnia, tygodnia, miesiąca, całego swojego dotychczasowego życia...



***




        Już chyba po raz setny przewróciłam się z jednego boku na drugi całkowicie rozbudzona, mimo później godziny.  Dokładniej rzecz biorąc, drugiej czterdzieści pięć. A przynajmniej tak twierdził stojący przy telewizorze zegarek elektroniczny.
Gapiłam się bez mrugania w świecące na pomarańczowo, kreskowane cyferki, dopóki nie zgubiłam ostrości i nie zaczęłam widzieć podwójnie. Mimowolnie przypomniała mi się noc w motelu w miasteczku o nieznanej mi nazwie, leżącym gdzieś w okolicach Colville. Wtedy też nie mogłam spać, więc wlepiałam pełen irytacji wzrok w zegarek. A po bokach leżały dwa spocone, niemiłosiernie chrapiące grubasy. Tamtą noc pozwoliły mi przetrwać przepełnione przemocą myśli, w których mordowałam ową dwójkę; tym razem nie mogłam sobie na to pozwolić - każdy chociażby najmniejszy przejaw wyimaginowanej agresji przywoływał wspomnienie pobitej Lily.
        Zrezygnowana głęboko westchnęłam i skopałam z siebie ciepłą flanelową kołdrę, pachnącą świeżym praniem, dopiero co zdjętym ze sznurka w słoneczny, letni dzień.
Miałam ochotę na papierosa, jednak w tym mieszkaniu, ze względu na małą Olive, panował całkowity zakaz palenia. Oliver, kiedy chciał "dotlenić" płuca, wychodził na balkon. Balkon znajdował się w sypialni, a w sypialni spali państwo Ravin, więc musiałam obejść się smakiem i zamiast coś zapalić, zdecydowałam się ugasić pragnienie. Oli powiedział, że mam się nie krępować, więc nie zamierzałam, mimo iż wciąż widziałam to pełne niechęci spojrzenie jego żony. Znała naszą wspólną przeszłość, innego logicznego wyjaśnienia nie znajdowałam...   
      Znalazłszy się w kuchni, wypiłam szklankę pomarańczowego nektaru, którego nienawidziłam od wczesnego dzieciństwa; był to jednak jedyny napój stojący na wierzchu, a ja nie chciałam szukać innego, by nie robić niepotrzebnego hałasu, który mógłby zbudzić lokatorów. Najciszej jak tylko się dało, obmyłam wysoką szklankę i położyłam ją na znajdującej się tuż nad zlewem suszarce. Jako że wisiała dosyć wysoko, zmuszona byłam stanąć na palcach, co zaowocowało podwinięciem się koszulki i odsłonięciem bielizny. Zrobiłam to w zdecydowanie złym momencie, bo akurat wtedy, gdy do kuchni wszedł Oliver. Zanim przylgnął do mnie swoim ubranym jedynie w bokserki ciałem, zdążyłam zobaczyć jego pełne podniecenia spojrzenie. Podobnie jak sierżant Dawson, nie potrzebował dużo, by wpaść w pułapkę pożądania, wystarczyły odsłonięte nogi i opięte jedwabnymi figami fragmenty pośladków.
- Oliver, co ty... - zaczęłam, jednak przerwał mi namiętnym pocałunkiem, podczas którego, niczym kochający się po raz pierwszy nastolatek, dobrał się do mojej bielizny drżącymi jak osika dłońmi. - Twoja żona - dodałam, gdy przeniósł wargi na szyję.
- Moja żona śpi.
- Może się przecież obudzić.
- Ma twardy sen.
Nic już więcej nie powiedziałam, Oli zaczął robić swoje. Nie trwało to zbyt długo i, o dziwo, wcale nie było przyjemne, przynajmniej nie dla mnie.Kiedyś jego dotyk doprowadzał mnie do szaleństwa, tym razem nie czułam nic prócz okropnego dyskomfortu i bólu. Nie chciałam mu jednak robić przykrości, więc udałam bardzo cichy orgazm i czekałam, aż zbierze siły na to, by wyjąć ze mnie pokrytego nasieniem członka.
Nawet się nie zabezpieczył, choć niegdyś był na tym punkcie przewrażliwiony; okropnie bał się tego, że przypadkiem mnie zapłodni. Ale najwidoczniej była to wina mojego ówczesnego wieku, w końcu zrobienie dzieciaka czternastolatce było o wiele bardziej kłopotliwe niż zapłodnienie dwudziestolatki. A może po prostu zaślepiło go pożądanie i nie pomyślał o czymś tak trywialnym jak akt poczęcia...



***




        Rano, po równie wystawnym co kolacja śniadaniu, Oliver zawiózł córkę do niani, a ja zaoferowałam Jane pomoc przy zmywaniu. Odłożyłam trzy przybrudzone talerze do zlewu i wtedy też odezwała się pani Ravin, pierwszy raz od wyjścia swojego męża:
- Słuchaj, Mary, zabierzesz teraz swoje rzeczy i pójdziesz na stację, dam ci nawet pieniądze na bilet tylko stąd zniknij.
Spojrzałam na nią z ogromnym zaskoczeniem, nie wiedząc, co powiedzieć i jak się zachować.
- Wiem, co robiliście w nocy i mam ochotę cię za to zabić, ale nie zrobię tego, jeśli wyniesiesz się z mojego domu i z życia mojego męża. Ty z taką buźką możesz mieć każdego, ja mam tylko Olivera, kocham go najbardziej na świecie i mimo iż czasami nie jest wobec mnie fair, nie chcę go stracić. Mamy dziecko, chcę, by wychowywało się w pełnej rodzinie, rozumiesz to?
Skinęłam twierdząco głową, czując rosnącą suchość w ustach.
- Więc błagam cię, wróć do tego swojego Bellingham, czy skąd ty tam pochodzisz i nie rozbijaj mojej rodziny.
- Ale ja... - zaczęłam, jednak szybko przerwałam, uświadamiając sobie, że tłumaczenie jej, iż wcale nie miałam zamiaru kraść jej męża, było nie na miejscu po tym, co zeszłej nocy zobaczyła w swojej kuchni.
- Błagam cię - powtórzyła niemal płaczliwym tonem, a w jej oczach zagościła jawna desperacja. Tylko pozbawiona uczuć suka nie spełniłaby tej prośby. Ja wciąż miałam uczucia, co prawda spaczone, ale zawsze uczucia.
- Dobrze, wyjadę.
- Byłabym wdzięczna, gdybyś zdążyła opuścić nasz dom, zanim wróci Oliver.
- Nie ma problemu. - Odsunęłam się od drewnianej szafki i na drżących nogach ruszyłam w stronę kanapy. Oddech znów stał się nierówny i znacznie płytszy.
- Ile kosztuje bilet?
- Nie kłopocz się, mam pieniądze. - W kieszeni jeansów wciąż walały się dwa dolary, pięćdziesiąt centów, co powinno wystarczyć na przejazd do domu.
Domu? Ty już nie masz domu, zapomniałaś? odezwał się mój wewnętrzny głos, który jednak zignorowałam. Całą uwagę skupiłam na zbieraniu swoich rzeczy i ułożeniu w głowie jakichś zgrabnych przeprosin, które potem wygłosiłam, nie mając nawet odwagi patrzeć przy tym Jane w oczy. 
       Kilka minut później czekałam na autobus w strugach zimnego, jesiennego deszczu, czując rozrywającą serce samotność. Ale chyba sobie na to zasłużyłam... Nie, wróć, zdecydowanie na to zasłużyłam.

 

*Nazwa ulicy to nazwa fikcyjna (stworzona od nazwy piosenki, której fragment znalazł się w tytule rozdziału). Chciałam co prawda użyć autentycznej, jednak byłoby to znaczne utrudnienie, a że ja lubię sobie wszystko ułatwiać, uznałam, że skoro ośrodek jest fikcyjny, to znajdująca się niedaleko niego ulica też może być fikcyjna.
.................................
Tytuł rozdziału: Jak możesz mnie tak zostawić? Samą na świecie, który jest tak zimny?


    - Dlaczego nie opisałam wizyty Mary u babci? Nie miałam na nią dobrego pomysłu, a nie chciałam się niepotrzebnie męczyć i serwować byle czego, stąd też taka forma krótkiego wspomnienia.
    - Dialog Mary - Jane to inspiracja tekstem Jolene. Ogólnie wers z tego utworu miał być tytułem rozdziału (I'm begging of you, please don't take my man), jednak podczas pisania zdecydowałam się na w sumie bardziej pasujący do całości fragment When doves cry.

14 komentarzy:

  1. W pewnym sensie sny Mary mnie pocieszają, bo oznacza to, że moje wcale nie są tak nienormalne jak wciskał mi sennik. No cóż, gdyby był prawdziwy to dawno odsiadywałabym już dożywocie.

    Ale nie wiem jak to zrobiłaś, ale to co pojawiło się
    w śnie Mary; krew, przemoc, były kochanek, ucieczka, strach i ojciec, oznaczają wiele trosk w przyszłości, nieszczęścia, nieszczęśliwe małżeństwo i chorobę, więc w pewnym sensie nawiązują do jej przyszłości. To było zamierzone czy ja szukam dziury w całym? I nie, nie odbiło mi :D

    Co do rozmyślań Mary w autobusie jest takie powiedzenie; „Bądź uprzejmy, zachowuj się profesjonalnie, ale zawsze miej w głowie plan zabójstwa każdej napotkanej osoby.” A wypowiedź Heather mimowolnie skojarzyła mi się z moją matką, która prawiła o Bogu i grzechach każdemu na swojej drodze, a w sobie ich nie dostrzegała.

    Każdy ma jakieś wady i zalety. Nie ocenia się ludzi po tym co robią i jak wyglądają, czasem nawet nie po tym jaki ukazują charakter, a po tym co przeszli, jakie błędy popełniają i jakie cele sobie postawiają, bo to kształtuje to kim się jest.
    Ale czytając czasem te opowiadania mam wrażenie, że Mary nie czego się nie nauczyła, nie poszła na przód, a czasem wręcz się cofa. Jane powinna wykopać ją na zbity pysk, wraz ze swoim pożal się boże mężulkiem (w WYRA to chyba zrobiła? Coś kojarzę, że gdy Mary była na cmentarzu to Oliver był rozwodnikiem), bo choć było jej mało to pokazała, ze jest fajną babką tylko cholernie niepewną siebie.

    -Bianka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdyby moje sny miały jakieś przełożenie na rzeczywistość, to siedziałabym właśnie w kaftanie bezpieczeństwa w pokoju bez klamek :D.
      Nie, to nie było zamierzone, ale cholernie podoba mi się taka interpretacja! Ten sen miał zebrać w jednym miejscu wszystkie trapiące Mary sprawy - lata bicia przez ojca, wspomnienie Charliego i Sharony, Larry'ego i Tess, no i pobicie Lily. Nawet nawiązałam trochę do Emily - ciastka czekoladowe. Matka Mary bardzo często je piekła, kiedy Mark wracał z pracy, (nawet poświęciłam temu kiedyś część rozdziału) i pomyślałam, że to będzie taki fajny łącznik pomiędzy radosnym dzieciństwem i przepełnioną przemocą młodością. W pierwotnym zamyśle we śnie mieli się pojawić jeszcze Lopez i Moore, jednak ostatecznie z nich zrezygnowałam.
      I to jest bardzo dobre wrażenie. Mary tak naprawdę pojmie swoją lekcję dopiero w WYRA. Tu niby od czasu do czasu złapie ją jakaś refleksja, ale w gruncie rzeczy wciąż popełnia te same błędy, nie wyciąga odpowiednich wniosków. To jest zabieg celowy :).
      Tak, w WYRA Oliver jest już rozwodnikiem.

      Usuń
  2. Na początku to nie zorientowałam się że to jest sen i pomyślałam, że może Mark jakoś dowiedział się gdzie mieszka jego córka i przyjechał do niej. Przestraszyłam się przy tym nie na żarty ale dopiero gdy przeczytałam dalej skapnęłam się że to pewnie sen Mary. Bardzo jej współczuję, nie zasługiwała na takie dzieciństwo.
    Strasznie też tęsknię za Courtney. Początkowe rozdziały z jej udziałem były nieziemskie i mimo, że sprowadziła Mary na złą drogę to ją uwielbiam, często wracam do rozdziałów z nią :). Szkoda, że skończyła jak skończyła. Jestem ciekawa jakby się potoczyło życie Mary gdyby Courtney nie przedawkowała. Może napiszesz coś jeszcze z nimi w roli głównej jakaś miniaturka czy coś chętnie bym coś takiego poczytała :D .
    Pozdrawiam.
    Marzena

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lubię ten moment, kiedy czytelnik nie jest pewien, czy to, co czyta jest snem, czy rzeczywistością, lubię tak czasem się z Wami podroczyć :D.
      A ja strasznie żałuję, że potraktowałam je tak po macoszemu, że były takie krótkie i nie wykorzystałam potencjału Courtney jako postaci, ale mam dobrą wiadomość! Miniaturki co prawda nie planuję (choć, jak tak teraz zobaczyłam tę propozycję, to może kiedyś pomyślę nad taką, która opisywałaby całe życie Ravin), ale podczas przepisywania tego rozdziału zdecydowałam się na ponowne napisanie z perspektywy Courtney. Będzie to retrospekcja pewnych wydarzeń, nie wiem tylko, czy poświęcę im cały rozdział, czy tylko jego część, wszystko wyjdzie w praniu :).
      Również pozdrawiam i dziękuję za komentarz. No i za pomysł, bo coraz bardziej podoba mi się wizja tej miniaturki :).

      Usuń
  3. Kurczaczku, jestem:) Przystępuję do komentowania ostatniej zaległości na Twoich blogach:)
    Przeżyłam lekki zdezorientowanie, kiedy na początku przeczytałam o Marku. Myślałam, że to może jakaś retrospekcja z okresu zaraz po śmierci matki, ale zaraz później domyśliłam się, że to może być jedynie sen. Tym bardziej kiedy pojawił się w akcji Bronson, Sharona i Lopez. ( Swoją drogą, kiedy czytam imię Sharona, od razu zaczynam to kojarzyć z Shannonem Leto:P Ok, wytnijmy to:P).
    Eksmisja. Szkoda, że do niej doszło, ale w sumie bez tego cięzko by pewnie było ruszyć dalej z akcją, podczas gdy wiemy, że Mary czeka jeszcze tyle różnych doświadczeń. Współczucie policjanta? Trochę niecodzienne moim zdaniem, przynajmniej ja osobiście się z nim nie spotkałam. Ale jakby nie patrzeć, nawet te głupie kilka dolarów może być pomocne. Naprawdę przykro jest opuszczać mieszkanie, w którym przezyło się tyle szczęśliwych chwil, gdzie wreszcie przeżyło się t ą prawdziwą miłość, gdzie życie miało jako taki sens. Do tego jeszcze ten rysunek na ścianie. ( Czy ja dobrze kojarzę, że Jared kupi później to mieszkanie?) Ale trudno, służby są nieustępliwe i Mary musiała odejść. Jak należało się spodziewać, babcia jej nie przyjęła. W autobusie spodziewałam się, że ci kolesie przyatakują Mary, ale na szczęście dali sobie siana. Odwiedziny u Courtney. Nie wyobrażam sobie czegoś takiego, patrzeć na swojego najlepszego przyjaciela, który jest niby blisko, ale w cholerę daleko jednocześnie, bo umysłem. Nie umiałabym chyba tam być. Zapłakałabym się na śmierć. Byłam niemniej zdziwiona, że Court wzięła ją za dłoń, dosyć świadomie i zaczęła.... czesać. Do tego spotkanie z Oliverem. Dobrze, że ją przygarnął, aczkowlwiek przyznając szczerze, od momentu gdy Mary znalazła się w jego domu, czekałam na moment, czy ją przeleci, czy nie. O dziwo się nie pomyliłam. Współczuję tylko jego żonie, bo chociaż Mary faktycznie nie chciała, to kobieta od samego początku czuła się zagrożona. No i włala. Wyrzuciła ją z domu desperacką prośbą. Teraz jestem ciekawa, gdzie dalej podzieje się Mary. Ok, jedna noc może u Lisy, ale dalej? Czekam na kolejny rozdział:) I pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi Sharona kojarzy się głównie z piosenką :).
      Dokładnie, eksmisja to było takie zło konieczne.
      Cóż, Andy to dobry znajomy Mary, więc współczuł jej jako człowiek, nie policjant, tak bym to ujęła.
      Kupowanie mieszkania przez Jareda? Skąd takie skojarzenie? Nic takiego się nie wydarzy, mogę od razu o tym zapewnić.
      To czesanie to była taka spontaniczna akcja. Przed napisaniem rozdziału wiedziałam tylko to, że gdy Mary wejdzie do sali, Courtney będzie układać klocki. To czesanie wyszło jakoś tak w praniu :).
      To, że Oliver skorzysta z okazji było oczywiste, rozważałam nawet różne koncepcje, wśród nich dłuższy pobyt Mary w jego mieszkaniu i siłą rzeczy więc takich zbliżeń między nimi, ale uznałam, że jedno, i to jeszcze nieudane w zupełności wystarczy i będzie lepsze od serii kiepskich erotyków.
      Już niedługo wszystkiego się dowiesz. Dziękuję za komentarz i również pozdrawiam :).

      Usuń
  4. Chciałam się rozpisać, ale chyba nie jestem w stanie. Świetny rozdział!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdarza się :). Dziękuję, cieszę się, że się spodobał ;).

      Usuń
  5. Hej. Znalazłam tego bloga dzisiaj i strasznie spodobało mi się Twoje opowiadanie, ale mam mały problem. Za nic w świecie nie mogę znaleźć poprzedniego bloga, na którym pisałaś wcześniejsze rozdziały :D. Mogłabyś podać do niego link? Byłabym wdzięczna :). Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podstrona How it ends and begins, zaraz pod prologiem znajdziesz link do archiwum (w komentarzu go nie podaję, bo i tak nie mogłabyś go skopiować):).
      Poza tym bardzo mnie cieszy to, że spodobała Ci się ta historia :).

      Usuń
  6. Kiedyś czytałam Twojego bloga, potem przestałam z racji braku czasu. Dziś sobie przypomniałam i udało mi się go znaleźć. Pamiętam, że pisałaś bloga o Mary i drugi i marsach i miały się kiedyś złączyć w jedną historię. Mogłabym prosić o link do tego drugiego bloga, bo tutaj nic nie mogę znaleźć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takie powroty zawsze mnie niesamowicie cieszą, dziękuję ;).
      Odsyłam do podstrony Welcome to the universe w link Who you really are.

      Usuń
  7. Cześć Marion !
    Komentowałam kiedyś Twoją historię jako Loret z where-is-your-god na onecie,ale usunęłam wpisy z tamtego bloga i zaczynam coś tworzyć na blogspocie.Co nie zmienia faktu,że przestałam czytać Twoje cudo.
    Tak się cieszę,że nadal tworzysz ! Potrafię po kilka razy czytać te opowiadanie od początku i zawsze przyprawiasz mnie o zawrót głowy przez tak niespodziewaną fabułę.
    Wracajac do ostatniego odcinka - Mary to tak bardzo silna dziewczyna.I odważna,tego jej mogę pozazdrościć.To,że piszesz tak autentycznie,tylko nakręca mnie do wyobrazania sobie wszystkich sytuacji i mogę sama przezywac to,co dzieje sie w glowie bohaterki.Zastanawiam się,kiedy w koncu wroci Jared,bo tułaczka Mary mnie przytlacza i traktowanie jej,jak 'bezdomnej z ladna twarzyczka' jest cholernie smutna.Sam fakt,ze Ravin ją przygarnął,ok.Ale stosunek...az mnie odrzucilo.W sumie nie dziwie sięjego żonie,że tak bardzo chciała pozbyć się niby 'konkurentki'.Courtney...wydaje mi się,że takiej oazy spokoju w jej towarzystwie Mary nie znajdzie u nikogo innego.Z wyjątkiem jeszcze Jareda.
    Nie mogę doczekać się nowego rozdziału !
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, o mamuśku, a ja się tak właśnie kiedyś zastanawiałam, co się z Tobą stało, tak nagle zniknęłaś z blogosfery. Takie dosyć częste ostatnio zjawisko, niestety. Fajnie, że znów się odzywasz, bardzo miło z Twojej strony, nie spodziewałam się nawet, że jeszcze to czytasz ;).
      Że Ci się chce, w końcu sporo tych rozdziałów, jakby nie patrzeć :).
      Staram się zachowywać jako taki realizm, choć nie zawsze się udaje, ale to są takie wypadki przy pracy, które zdarzają się każdemu.
      Stosunek miał być właśnie taki odrzucający, stawiający Olivera, mimo tej całej pomocy Mary, w niezbyt dobrym świetle i cieszę się, że ten efekt udało mi się uzyskać.
      Pojawienie się kolejnego rozdziału jest tak naprawdę uzależnione od mojej weny - żeby go dodać, muszę napisać osiemdziesiątkę czwórkę, a jako że jest dla mnie dosyć ważnym rozdziałem, boję się za nią zabierać bez odpowiednio silnego natchnienia, bo nie chcę tego spartolić.
      Również pozdrawiam i serdecznie dziękuję za komentarz :).

      Usuń