Nowych czytelników proszę o jedno - zanim zabierzecie się za pierwsze rozdziały, przeczytajcie ten najaktualniejszy. Jeśli się Wam nie spodoba, nie zmarnujecie czasu, jeśli wręcz przeciwnie, będziecie mieć motywację do przebrnięcia przez fatalne początki. Z góry dziękuję.

sobota, 28 września 2013

84. Bez nadziei i bez szans, spojrzeć w karty, mówiąc pas

        Zachmurzone niebo obniżało się z każdym stawianym na niestabilnym gruncie krokiem, w głowie huczały natrętne myśli, przed oczami wirowały obrazy, zarówno te rzeczywiste, jak i te będące jedynie wytworem mojego umysłu. Świat realny przeplatał się ze światem urojonym, sama już nie wiedziałam, co było czym. Nie miałam pojęcia, co było prawdziwe, a co nie, nie mogłam polegać na swoich zmysłach, zwariowały.
To nie był pierwszy raz, kiedy to organizm odgrywał się na mnie w taki sposób, ale zdecydowanie najgorszy. Nigdy wcześniej nie czułam aż tak dużego strachu, zdezorientowania i niepewności. Tak, niepewności, bo sama nie wiedziałam czy szłam, czy tylko mi się wydawało, że idę. W gruncie rzeczy mogłam cały czas siedzieć na ławce pod Lone Ground, tak  mogło być, ale czy było?
Odpowiedź przyszła bardzo szybko w formie wysokiego mężczyzny w długim, czarnym płaszczu, pod którym chował broń i kilka magazynków. A przynajmniej to podyktował mi rozum, kiedy dostrzegłam unoszący się nad ziemią materiał. Ów mężczyzna - być może gangster lub płatny zabójca - wrzasnął na mnie głośno, kazał mi nauczyć się chodzić. To znaczyło, że nie siedziałam tylko szłam. I robiłam to dosyć niezgrabnie. Starając się unikać kraks z różnorakimi wyimaginowanymi przedmiotami, wpadałam na prawdziwych ludzi, narażając się tym na ich gniew, w końcu nikt nie lubił kontaktów fizycznych z obcymi ludźmi. Chyba, że w sferze seksualnej.
- Patrz, jak chodzisz! - tym razem głos był kobiecy, podbity jakimś dziwacznym echem, które rozproszyło się w moim mózgu, dźwięcząc przez kilkanaście kolejnych sekund.
Nad głową przeleciał mi nietoperz, choć równie dobrze mógł być to ptak lub mucha, lub też mogło to nie być nic. Nieważne, ważne było to, że wszyscy na mnie patrzyli, wszyscy o mnie szeptali, nawet zwierzęta, nawet budynki. Choć równie dobrze nikt mógł nie zwracać na mnie uwagi. Nie wiedziałam. Stan, w którym się znajdowałam, wybitnie utrudniał mi trafną ocenę rzeczywistości. Realny zdawał się być jedynie ból nóg i prawej ręki, w której torba przybierała na wadze z każdym moim ruchem.
Nie miałam pojęcia, jak długo szłam i jaka odległość dzieliła mnie od restauracji Finna.
FINN - fallus, impotent, nudziarz, niedorób.
Mimowolnie wybuchnęłam głośnym śmiechem. Dziwnym śmiechem, który nawet dla mnie brzmiał obco i... nieswojo. I przywołał mdłości, które to wymusiły na mnie nagłą potrzebę usiąścia? Usiedzenia? Usięścia?
Zajęcia miejsca siedzącego, ty pieprzona, prymitywna analfabetko.
- Dziękuję - odpowiedziałam z uprzejmym uśmiechem. Komu? Być może przemiłej kobiecie przechodzącej chodnikiem, a być może nierealnemu głosikowi w głowie. To też nie było ważne, najważniejsza kwestia nosiła nazwę "zajęcie miejsca siedzącego".
Rozejrzałam się dookoła, starając skupić na tyle, by znaleźć jakąś ławkę, która byłaby prawdziwym meblem, a nie urojeniem...
Mebel, czy to było odpowiednie słowo? Czy drewniana ławka uliczna była meblem, czy może innym gatunkiem materialnego bytu? Nigdy mnie w tej kwestii nie uświadomiono. Tak jak i w wielu innych. Na przykład w tej, że gdy masz niespełna trzynaście lat i jesteś stosunkowo atrakcyjna, nie powinnaś iść sama do sypialni ze starszym chłopakiem, bo on na pewno nie chce tylko rozmawiać.
- Tatusiu, dlaczego mnie wtedy nie pilnowałeś? To bolało - wyrzuciłam w eter, wlokąc się ku mokrej od nocnego deszczu ławce. - Josh był sukinsynem i wciąż nim jest. Mam nadzieję, że w pudle przeorali mu tyłek i poczuł mój ból. - Zaśmiałam się złowrogo i w końcu usiadłam, nie myśląc nawet o tym, by przetrzeć ten fragment drewna. Z suchym czy z mokrym tyłkiem i tak byłam pośmiewiskiem całego miasta, więc czy warto było się trudzić? Nie. W gruncie rzeczy nic nie było warto - starać się, być dobrym, mieć pasję, kochać, żyć. Bo i po co się starać, skoro wszystkie starania pójdą na marne? Po co być dobrym, skoro dobroć się wykorzystuje? Po co mieć pasję, skoro wcześniej czy później i tak przekreśli ją pieprzona kontuzja? Po co kochać, skoro miłość i tak odejdzie i zostawi ci jedynie kolosalną dziurę w tym, co ludzie nazywają sercem, a co naprawdę jest umysłem? Po co żyć, skoro i tak się umrze?
Śmierć...
La mort...
Czy to nie był odpowiedni czas na to, by umrzeć?
Straciłam sens, wiarę w ludzi, miłość, rozum i człowieczeństwo. Jak słusznie zauważył Finn, nie było już we mnie nawet krzty honoru, byłam w stanie obciągnąć każdemu, kto obiecałby mi za to chociażby dolara. Pobiłam własną siostrę, puszczałam się z obcymi ludźmi, mogłam rozbić cudzą rodzinę... byłam śmieciem, jak to trafnie określiła moja babcia. Nie byłam godna tego, by dalej żyć, by odbierać innym cenne porcje tlenu, by chodzić wśród żywych, by nazywać się człowiekiem. Musiałam umrzeć i to jak najszybciej. Póki jeszcze miałam odwagę, póki nie doszło do mnie, że to mogło tak naprawdę nie mieć sensu.
Samobójstwo...
La mort volontaire...
Jedyna godna forma odejścia z tego świata. Jedyna honorowa śmierć. I tyle różnych metod: skok z wysokiego budynku...
Przy twoim szczęściu zamiast umrzeć, połamiesz sobie kręgosłup i trafisz na wózek.
- Tak, brakowało mi ciebie, złośliwy głosiku - oznajmiłam do bólu przesłodzonym tonem, ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy.
Zawsze do usług...
Zignorowałam to, wróciłam do wyliczania, tym razem na głos, by zagłuszyć to coś:
- Powieszenie.
Źle się za to weźmiesz albo ktoś wlezie w nieodpowiednim momencie i zamiast zdechnąć, tylko uszkodzisz sobie krtań, i szlag trafi twój piękny głosik.
- Podcięcie żył.
Błagam cię, Mary, już to przerabiałaś. Stracisz dużo krwi, doznasz niepotrzebnego bólu i tylko oszpecisz się kolejnymi bliznami.
- No to rzucę się pod samochód.
Tak, pewnie, narób jeszcze nieprzyjemności innym. Niech Bogu ducha winny kierowca do końca swoich dni obwinia się za śmierć dziewuszki, która miała przed sobą całe życie. Jesteś paskudna, Mary.
- No to, jak mam się niby zabić, co?! Ukraść broń ojcu i odstrzelić sobie łeb?!
To w sumie dobra myśl, aczkolwiek nie wyglądałabyś potem za ciekawie w trumnie. Jest inny, idealny sposób dla kogoś takiego jak ty.
- Niby jaki? - Zmarszczyłam brwi, nie mając pojęcia, jak jeszcze mogłabym ze sobą skończyć. - Skok z mostu?
Twoja głupota mnie przeraża. Wytęż tę swoją śliczną główkę, w końcu od tego ją masz. Chyba, że traktujesz ją wyłącznie w kategoriach ozdoby.
- Bardzo śmieszne.
Ciężki z ciebie przypadek, King, oj ciężki. No nic, skoro nie potrafisz dedukować, postawimy sprawę jasno - żyłaś jak ćpun, umrzyj jak ćpun.
- Złoty strzał...
No brawo, Sherlocku!
- Tylko skąd ja wezmę pieniądze na heroinę?
Głosik już się nie odezwał. Może to i lepiej, bo znów usłyszałabym, jaka to jestem tępa i że powinnam dać komuś dupy. A tego zrobić nie zamierzałam; nie chciałam się kurwić przed śmiercią.
Przez ostatnie lata się kurwiła, a teraz jej się nagle odwidziało...
- Zamknij się! - wrzasnęłam tak głośno, jak tylko mogłam, zwracając tym na siebie uwagę ludzi przechodzących chodnikiem. Ich twarze były surowe, gardzili mną, i słusznie.
Głos zamilkł, tym razem już na dobre, a ja wciąż nie wiedziałam, jak zdobyć te pieniądze. Myślałam najintensywniej jak tylko mogłam, ale wciąż nie przychodziło mi do głowy nic sensownego.
Pustka, pustka, pustka i... dźwięk migawki. Nieopodal mnie kobieta w średnim wieku fotografowała wysokie drzewo.
Aparat!
- Sprzedam aparat - wymamrotałam pod nosem z nieukrywaną satysfakcją i zaczęłam przekopywać swoją torbę. Był w całkiem niezłym stanie, istniała szansa, że w lombardzie nim nie pogardzą. 




***



        - Pięć dolarów - oznajmił krępy brunet, zaciągając się pozbawionym filtra papierosem, gdy tylko skończył oglądać podany przeze mnie aparat.
- Słucham? - Otworzyłam szerzej oczy w wyrazie sporego zaskoczenia.
- Pięć dolarów, a czego się pani spodziewała, że dostanie pani fortunę za zwykłą turystyczną zabaweczkę? - zakpił pracownik lombardu, wypluwając razem z dymem odrobinę wysuszonego tytoniu. - Gdyby to był profesjonalny sprzęt z porządnym obiektywem, inaczej byśmy rozmawiali, a tak pięć dolarów to maks, co mogę pani dać. Choć nawet to wydaje się za dużo, jeśliby dłużej nad tym pomyśleć.
- Na pewno nie jest wart więcej? - zapytałam z nadzieją w głosie.
- Na pewno.
- Cholera jasna...
- A co, nagła potrzeba, tak? - Przyjrzał mi się uważnie, wykrzywiając usta w półuśmiechu, który często pojawiał się na twarzy Finna, gdy odwiedzał mnie w barze.
- Coś w tym stylu.
- Widzę, że jest pani zdesperowana, więc pozwolę sobie coś zasugerować...
- Nie będę uprawiać seksu za pieniądze! - przerwałam mu ostrym tonem, gotowa rzucić się nań z pięściami.
- A czy ktoś tu mówi o seksie? Naprawdę warto posłuchać kogoś do końca, zanim zareaguje się nerwami.
- Przepraszam, mam kiepski dzień. A właściwie tydzień. Choć mogłabym powiedzieć, że życie - wydukałam nieco zawstydzona, kładąc dłoń na ladzie.
- Widać, że nie jest pani w najlepszej formie... Ale wracając do sedna, każda kobieta ma jakąś biżuterię, a biżuteria jest całkiem cenna. Może kolczyki? - Wskazał na moje zakryte włosami ucho.
- Tombak - odpowiedziałam, odsłaniając wykonane z imitującej złoto blaszki kółko. Nie było sensu wmawiać mu, że to prawdziwe złoto, bo i tak by się poznał, i tak.
- Pierścionków nie widzę, ale może ma pani jakiś naszyjnik?
Już miałam odpowiedzieć, że nie, gdy przypomniałam sobie o schowanym w kieszeni prezencie od Jareda. Prędko zanurzyłam tam dłoń i wyciągnęłam najcenniejszą pamiątkę, jaka mi po nim została. Niepewnie przekazałam ją zaciekawionemu mężczyźnie, który rozpoczął swoją szybką ekspertyzę.
- Ile może mi pan za niego dać? - spytałam, przełykając nerwowo ślinę. Nie byłam pewna, czy sprzedanie tego naszyjnika to dobre posunięcie, w końcu był dla mnie niezwykle wyjątkowy, ale tylko tak mogłam zdobyć potrzebne mi pieniądze, zachowując godność.
- Łańcuszek porządny, w dobrym stanie, nie licząc oczywiście tego zerwanego oczka, ale to będzie łatwo naprawić. Co prawda grawer na zawieszce może mi nieco utrudnić sprzedaż, ale zawsze będzie można to przetopić albo coś. No nieważne, myślę, że trzydzieści dolarów to będzie uczciwa cena. Pasuje?
- Tak, pasuje - oznajmiłam zaraz po dokonaniu szybkiej kalkulacji. Za trzydzieści dolarów mogłam dostać około stu miligramów heroiny, to była wystarczająca ilość. - Aparat niech też pan policzy - dodałam szybko, uświadamiając sobie, że należy mi się jeszcze przedśmiertna paczka papierosów i trochę alkoholu, tak dla odwagi.
- Oczywiście, proszę tylko wyjąć kliszę. Ostrożnie, żeby się nie prześwietliła.
- Może się prześwietlić i tak na nic się już nie przyda. - Szybkim ruchem wyciągnęłam zwiniętą rolkę i wrzuciłam ją do rozpiętej torby. Skoro miałam tego dnia umrzeć, zaniesienie zdjęć do wywołania było czynnością całkowicie pozbawioną jakiegokolwiek sensu. Jak zresztą wszystko, co w życiu zrobiłam i mogłabym zrobić, gdybym nie zdecydowała się ze sobą skończyć. Smutne, ale prawdziwe...



***



        Szklana butelka uderzyła o dno aluminiowego kosza na śmieci z głuchym, nieprzyjemnym łoskotem, tuż za nią do zbiornika wpadł zgaszony papieros. Poczułam się lepiej - przestałam słyszeć i widzieć niestworzone rzeczy, byłam w pełni skupiona na rzeczywistości i swoim celu. Wyluzowałam się na tyle, na ile mógł wyluzować się człowiek, który właśnie zamierzał kupić narzędzie swojej zagłady. Wróciła mi trzeźwość myślenia, ale to nie sprawiło, że zapragnęłam żyć, wręcz przeciwnie, utwierdziłam się tylko w tym, że czas najwyższy zejść z tego świata.
        Ludzie patrzyli na mnie z pogardą, tak jakby picie piwa było jednoznaczne z popełnieniem ciężkiej zbrodni. Starsze panie szeptały coś między sobą, kiedy mnie mijały. Całe miasto zdawało się pałać do mnie ogromną nienawiścią, nienawiścią, która wywoływała ból fizyczny. Kuła jak najostrzejszy nóż, paliła jak żywy ogień, dusiła jak mocno zaciśnięta na szyi pętla.
W gruncie rzeczy nie miałam im tego za złe, w końcu nawet ja nienawidziłam samej siebie, ale tego dnia to wszystko bolało jakby bardziej. Może liczyłam na to, że tak jak wielu przyszłych samobójców, których ogląda się w filmach, spotkam na swojej drodze kogoś, kto będzie próbował mnie od tego odwieść, kogoś, kto za punkt honoru postawi sobie uratowanie mi życia. Jednak nikt taki się nie zjawił, nikt nie powiedział mi nic miłego, nikt się do mnie nie uśmiechnął, nikt nie posłał mi przyjaznego spojrzenia, które wymusiłoby na mnie myśli z serii "a może jednak warto żyć dalej?". Żaden choćby najdrobniejszy promyczek nadziei nie przebił się przez gęste chmury pragnienia śmierci, więc uznałam, że nie warto zmieniać swojej decyzji, szczególnie gdy zaakceptował ją cały świat.
        Wzięłam nieco głębszy oddech i pchnęłam starą furtkę przeplecioną uschniętymi już pędami dzikiej róży. Zaskrzypiała, tak jak się tego spodziewałam, ale o dziwo, wcale mnie to nie rozdrażniło. To skrzypnięcie brzmiało inaczej - staro, głęboko, tajemniczo, zupełnie jakby za tą pordzewiałą bramą kryło się coś niezwykłego. I kryło - heroina, która miała przenieść mnie do innego świata. Być może do piekła, ale nie było mi ono straszne, nie po tym, co przeszłam na ziemi.
        Dwadzieścia kroków, dokładnie tyle dzieliło bramę od dwupiętrowego domu z beżowymi ścianami i białymi blachami na dachu. Z ceglanego komina wydobywała się strużka dymu. Zapukałam do solidnych, drewnianych drzwi.
Przez dłuższą chwilę nikt nie otwierał. Kiedy już zamierzałam zapukać po raz kolejny, do moich uszu doszedł szczęk ściąganego łańcucha. Tym razem poczułam lekki dyskomfort, który przejawił się zaciśnięciem powiek. Po ich ponownym otwarciu dostrzegłam stojącą w progu przygarbioną staruszkę z kulą ortopedyczną w ręku.
- W czym mogę pomóc? - zapytała skrzeczącym, jednak jednocześnie niezwykle ciepłym w brzmieniu głosem, który skojarzył mi się z babcią Michelle. Kiedy jeszcze żyła i wpadała od czasu do czasu z wizytą, opowiadała mi różne rodzinne historie takim właśnie tonem, skrzeczeniem, które wbrew założeniu wcale nie było nieprzyjemne. Kochałam ją. Kochałam, mimo iż wydała na świat tego obrzydliwego potwora.
- Dzień dobry, zastałam może... - tu przerwałam, nie mogąc sobie przypomnieć imienia Shorty'ego. Zmarszczyłam lekko brwi, szukając niezwłocznie jakichś skojarzeń.
Na M, na sto procent jego imię zaczyna się na M.
Nadęte, jest nieco nadęte, takie z piórkiem w tyłku. Trochę jakby arystokratyczne, szlacheckie, a przynajmniej takie sprawia wrażenie.
 Zupełnie do niego nie pasuje. 
Tak samo nazywa się ten aktor z "Tramwaju zwanego pożądaniem". Mama go bardzo lubiła. Brando...

- Jest Marlon? - dokończyłam z wielką ulgą.
- Tak, jest, zaraz go zawołam. Marlon, jakaś młoda dama do ciebie! - krzyknęła głośno, co sprawiło, że skrzek jednak stał się bardzo nieprzyjemny. Cieszyłam się, że babcia King nigdy nie krzyczała, a Heather miała głęboki, mimo wszystko przyjemny dla ucha alt.
- Jaka młoda dama? - odpowiedział jej wnuk, schodząc ze schodów. A przynajmniej to wywnioskowałam, słysząc rytmiczny stukot.
- Nie wiem, pierwszy raz ją widzę. Blondynka, chuda. Ma ze sobą torbę. Mam tylko nadzieję, że to nie żadna twoja kurewka, która zamierza się tu wprowadzić.
Urok starszych ludzi - zawsze w pełni otwarci i bezpośredni.
- Ty jak coś nie raz palniesz, to nie wiadomo czy się śmiać, czy płakać. - Shorty głęboko westchnął i, co wywnioskowałam po krokach, ruszył w stronę uchylonych drzwi, za którymi stałam.
- Cześć - rzuciłam, gdy tylko w nich stanął.
- Cześć. Co tu robisz, jeśli można wiedzieć? - Nie krył swojego zaskoczenia. Nigdy wcześniej nie odwiedzałam go w domu, nasze kontakty nie były aż tak zażyłe. Dokonywaliśmy wymiany gdzieś w jakimś ciemnym kącie ulicy, czasami zamienialiśmy ze sobą dwa zdania i nic poza tym. Tak na dobrą sprawę nawet nie wiedziałam, jak miał na nazwisko.
- Przyszłam w interesach.
Mężczyzna w jednej chwili stanął obok mnie i zamknął za sobą drzwi.
- To nagła potrzeba - dodałam, zanim ten zdążył powiedzieć coś w stylu: zwariowałaś? Nie załatwiam takich rzeczy w domu.
Spojrzał na mnie nieco niejasno, podciągnął zsuwające się spodnie, chyba już w ramach odruchu bezwarunkowego rozejrzał się dookoła i kazał mi iść za nim. Zrobiłam to; niepewnie kroczyłam po wyłożonej betonowymi płytami ścieżce na tyły domu, zastanawiając się, gdzie on mnie, do cholery, prowadził.
Po kilku sekundach dostrzegłam ukryty za drzewami nieduży budynek gospodarczy, skrupulatnie zamknięty na kilka spustów. Domyślałam się, że była to jego "pracownia".
- Odważny jesteś, ja, gdybym była dilerem, bałabym się trzymać prochy tak blisko domu - odezwałam się, gdy tylko Marlon uporał się z kłódką, zamkiem i zasuwką.
- Moja babcia jest powszechnie szanowaną obywatelką, nikomu nawet nie przyjdzie do głowy szukać narkotyków na jej podwórku.
- No też prawda. - Uniosłam leciutko kąciki ust i rozejrzałam się po niedużym pomieszczeniu z jednym ulokowanym na skośnym dachu oknem. Szczerze powiedziawszy, nieco się zdziwiłam, widząc tam strugarkę, dwie piły tarczowe, szlifierkę i masę innych przyrządów stolarskich, łącznie z kupą drewna ułożoną w nienagannym porządku w samym rogu. Spodziewałam się raczej wagi, masy woreczków, kopert i wszystkich innych rzeczy, które widywałam w tak zwanych melinach różnych dilerów.
- Chyba nie myślałaś, że żyję tylko z dilerki i trzymam całą aparaturę na wierzchu, co? - zwrócił się do mnie Shorty, widząc zaskoczenie wymalowane na mojej twarzy.
- Szczerze mówiąc, to tak.
Zaśmiał się przeciągle i otworzył zamkniętą na klucz szafkę.
- Czego potrzebujesz i w jakiej ilości?
- Sto miligramów heroiny.
- Whoah! - Mężczyzna spojrzał na mnie zaskoczony, unosząc wysoko brwi. - Powiedziałaś sto, czy mi się przesłyszało?
- Nie, nie przesłyszało ci się.
- Słuchaj, nie żebym się wymądrzał czy coś, ale dla ciebie, jako dla osoby, która nie bierze heroiny na co dzień, to może być trochę za dużo - oznajmił autentycznie zatroskanym tonem. W odpowiedzi wybuchnęłam głośnym, całkowicie udawanym śmiechem. - Dlaczego się śmiejesz?
- Ty myślałeś, że ja to kupuję tylko dla siebie? Żartujesz? Jestem masochistką, ale nie samobójczynią. Zrzuciłam się ze znajomymi, urządzamy sobie dzisiaj małą imprezkę i ja robię za zaopatrzeniowca. - Pierwszy raz w życiu kłamstwo przeszło mi przez gardło z tak ogromną lekkością. Wyglądało na to, że tuż przed samą śmiercią doszłam w tej dziedzinie do perfekcji, a to zawsze jakieś osiągnięcie. 
- To dobrze, bo już się bałem, że chcesz wziąć to wszystko sama.
- No proszę, nie wiedziałam, że tak się o mnie martwisz.
- Nie o ciebie, o siebie. Ostatnio coraz częściej ludzie lądują w kostnicy przez herę, gdybyś i ty wykitowała, mogliby dojść do mnie i byłoby nieciekawie. Nie oszukujmy się, jestem za piękny, żeby iść do więzienia.
- Fakt, z taką buźką nie miałbyś tam lekko. - Zaśmiałam się cicho, jednak to wciąż było zwykłe udawanie.
O tym, że policja mogłaby dojść po nitce do kłębka nie pomyślałam, ale wychodziłam z założenia, że ojciec będzie tak zadowolony z mojej śmierci, że z pewnością nie będzie wnikał w to, skąd wzięłam narkotyki i zamknie tę sprawę jeszcze w ten sam dzień, w którym znajdą moje ciało.
- A tak poważnie, praktycznie codziennie piszą w gazetach o przedawkowaniach, nawet dzisiaj. - Wskazał głową leżący na szafce dziennik i zabrał się za odmierzanie odpowiedniej ilości towaru.
Z zaciekawieniem podeszłam do drewnianego mebla i rzuciłam okiem na nagłówek.
- Kolejna ofiara narkotyków - odczytałam na głos. - Niezłą sobie antyreklamę robisz.
- Staram się nie być ignorantem.
- Szlachetnie. - Uśmiechnęłam się i chwyciłam gazetę w dłonie, otwierając ją na podanej na froncie stronie.

Wczorajszego popołudnia w Everett znaleziono zwłoki dwudziestodwuletniej kobiety, którą policja zidentyfikowała jako notowaną za nielegalną prostytucję Sharonę Wigins. Kobieta zmarła na skutek przedawkowania narkotyków.
"W jej krwi stwierdzono obecność heroiny w ilości znacznie przekraczającej jej śmiertelną dawkę. Pracownicy naszego laboratorium wykryli też śladowe ilości kokainy, extasy i alkoholu" mówi rzecznik policji z Seattle Bryan Master.
Na ciele dwudziestodwulatki znaleziono ślady duszenia, jednakże, jak wykazała ich analiza, były zbyt drobne, by móc przyczynić się do śmierci. Prawdopodobnie tuż przed zgonem denatka oddawała się sadomasochistycznym praktykom seksualnym...


Zdębiałam. Po raz pierwszy w życiu nie wiedziałam, co powinnam czuć. Nienawidziłam jej, zaszła mi nieźle za skórę i to w gruncie rzeczy przez nią moją przygoda z Wild Roses skończyła się tak jak się skończyła, ale z drugiej strony była człowiekiem, czyjąś córką, być może matką, bo z taką to nigdy nie wiadomo, ktoś ją być może kochał, kogoś jej śmierć mogła zaboleć. Jeśli nie rodzinę, to przynajmniej jakiegoś gościa lokalu, w którym pracowała.
Mnie to informacja nie doprowadziła do łez, ale jednocześnie nie napełniła radością, co znaczyło, że prawdopodobnie wcale nie byłam złym człowiekiem. A może tylko tak się przed sobą tłumaczyłam...
- Mary, żyjesz?
Drgnęłam i przeniosłam wzrok na twarz Shorty'ego.
- Żyję.
- Aż tak poruszył cię ten artykuł?
- Nie, po prostu znałam tę dziewczynę. - Zagryzłam dolną wargę i odłożyłam gazetę na miejsce.
- Dziwnie się czyta o śmierci znajomego, co?
- Tak, dziwnie.
- No, ale cóż, takie życie, każdy kiedyś umrze, choć lepiej później niż wcześniej.
- Kwestia upodobań.
Mężczyzna spojrzał na mnie nieco zdziwiony.
- Tak tylko mówię.
- Jasne. Szykuj trzy dychy.
Trzydzieści dolarów, rozsądna cena jak za wieczne wybawienie od okrucieństw świata i zamieszkujących go ludzi...



***



         Zdobyłam narzędzie, miałam odwagę, do zakończenia misji Samobójstwo brakowało mi jeszcze tylko jednego składnika - miejsca.
Problemy człowieka bezdomnego, nie ma nawet gdzie się zabić, pomyślałam, odpalając kolejnego papierosa.
Szłam chodnikiem, rozglądając się dookoła. Sama do końca nie wiedziałam, czy szukałam w ten sposób odpowiedniego miejsca, czy żegnałam się ze swoim miastem. Może i jedno, i drugie, a może poszukiwałam ostatniego promyka nadziei... Nie, zdecydowanie nie. Byłam pewna swojej decyzji, nic nie mogło jej zmienić, nikt nie mógł jej zmienić. Chyba że Jared, ale on był daleko. Za daleko.
Wypuściłam przez usta kolejny kłąb dymu i zaśmiałam się cicho. Przypomniały mi się słowa pani Robinson - te, że papierosy mnie kiedyś zabiją.
- Nie mogła się pani bardziej pomylić, kochana sąsiadko - wyszeptałam i zupełnie bez powodu zadarłam głowę. W zasięgu mojego wzroku pojawił się ptak. Gołąb. Gdyby był biały, prawdopodobnie zaczęłabym doszukiwać się jakiegoś znaku, ale był szary. Zwykły. Niegodny uwagi. Jednak mimo to nie mogłam oderwać od niego oczu, śledziłam jego lot z myślą, że gdybym była takim ptakiem, gdybym posiadała umiejętność latania, nie musiałabym się zabijać. Po prostu wzbiłabym się w powietrze i odleciała gdzieś daleko, gdzieś, gdzie nikt mnie nie znał, gdzie mogłabym zacząć zupełnie nowe życie. Bez imienia, bez przeszłości, jako zupełnie nowa osoba. 

Ptak skręcił w lewo, więc to tam spojrzałam i od razu dostrzegłam czubek dachu. Dachu starego, opuszczonego budynku, którego nikt nie pilnował. Co prawda w dzień zbierały się tam pielgrzymki zdemoralizowanych małolatów mojego pokroju, ale za to w nocy było tam całkowicie pusto. Powód? Według miejskiej legendy po zmroku pojawiał się tam duch. Niby nikt w to nie wierzył, ale mało kto był na tyle odważny, by zapuszczać się tam nocą. Ja nie miałam z tym problemów - Scooby Doo nauczył mnie, że jedynymi istniejącymi potworami są ludzie, a od nich doznałam już tylu krzywd, że jedna w tą czy w tą nie robiła mi żadnej różnicy.
Tak więc znalazło się i miejsce, pozostawała jedynie kwestia czasu. Od zachodu słońca i opanowania świata przez noc dzieliły mnie cztery bite godziny, musiałam jakoś wykorzystać ten czas, w końcu, jakby nie patrzeć, były to moje ostatnie chwile na ziemskim padole.
W pierwszym odruchu skierowałam się na cmentarz, by pożegnać się z mamą, jednak koniec końców nie przekroczyłam żelaznej bramy. Nie odważyłam się. Mama zawsze była przeciwna samobójstwom, pójście do niej na kilka godzin przed odebraniem sobie życia byłoby ogromnym nietaktem. Choć czy można było mówić o nietakcie, kiedy to mama nie żyła od kilku lat? Nieważne, i tak tam nie weszłam. Wybrałam za to małą kawiarenkę na przeciwko przystanka, tę samą, w której "żegnałam" we wrześniu Jareda.
Za ostatnie dwa dolary zamówiłam sobie kawę i malutkiego ptysia; usiadłam w tym samym miejscu co wtedy i patrzyłam w okno. Za szybą przewijali się ludzie, różni ludzie. Szczęśliwi, smutni, sami, z rodzinami, spieszący się, sunący leniwie chodnikiem, biali, czarni, wysocy, niscy, grubi, chudzi, po prostu żywi ludzie. W kawiarni też tacy byli, siedzieli przy stolikach, sączyli napoje, rozmawiali, milczeli, czytali. Wśród nich trafił się taki, który pisał i to właśnie on przypomniał mi o konieczności stworzenia listu pożegnalnego, o którym całkowicie zapomniałam.
Dzięki uprzejmości jednej z kelnerek w moje ręce trafił papier i długopis, zabrakło jednak słów. Słów i skupienia. Kiedy już coś zaczynało kiełkować w mojej głowie, pojawiały się samochody. Dużo samochodów. Co chwila przejeżdżały ulicą, wydobywając z siebie te okropne dźwięki. Każdy z nich ściskał mój mózg i wymuszał nerwowe odruchy, które wypychały starannie ułożone zdania z głowy.
- Skup się, Mary, skup. - Wzięłam głęboki oddech, odpaliłam kolejnego papierosa i przyłożyłam końcówkę długopisu do papieru, mimo iż nie wiedziałam nawet, jak zacząć: do kogo się zwrócić, jakich użyć słów.
 

Nie jestem najlepsza w pisaniu, szczególnie w pisaniu listów pożegnalnych. Nie mam w tym doświadczenia, ten jestem moim pierwszym, więc proszę o wyrozumiałość. Nie kieruję tych słów do konkretnej osoby, choć może powinnam, by to wszystko miało ręce i nogi. Jednak czy jest ktoś, komu chcę coś powiedzieć przed śmiercią? Czy...

W tym momencie ulicą przejechał tir. Dźwięk, który z siebie wydobył, zirytował mnie do tego stopnia, że odruchowo zamazałam wszystko to, co zdążyłam naskrobać i nerwowym ruchem zgniotłam kartkę.
- Pierdolone samochody - wycedziłam przez zęby, oddychając nierówno. Dopiero wypalenie do końca papierosa i wzięcie kilku łyków kawy pozwoliło mi się uspokoić, jednak do przerwanej czynności już nie wróciłam, uznałam, że nie miało to sensu, w końcu osoby, do których mogłam skierować swoje ostatnie słowa raczej nie chciały ich przeczytać. Zresztą, kto by tam chciał obcować z przedśmiertnymi wypocinami przygłupiej ćpunki, która uznała, że w wieku dwudziestu lat nie ma już po co żyć? Kogo zainteresowałyby ostatnie myśli i żale takiego ludzkiego zera? Nikogo, zupełnie nikogo, więc nie warto było się wysilać i marnować wkładu. W końcu codziennie ktoś odchodził z tego świata, mój przypadek nie był żadnym fenomenem zasługującym na jakieś specjalne zainteresowanie. Tylko kolejny wyrwany chwast, więcej pożytku niż szkody.



***




        Często słyszałam, że tuż przed śmiercią człowiekowi staje przed oczami całe jego życie, to kłamstwo. Leżąc z głową opartą o torbę, nie wiedziałam nic poza tańczącymi na ścianie cieniami i światłem księżyca przedzierającym się przez dziury w murze, w których niegdyś znajdowały się okna.
To był naprawdę piękny budynek, jednak bezlitosny czas przemienił go w ruinę. Tak samo rzecz miała się z ludźmi - rodzili się piękni i młodzi tylko po to, by się zestarzeć i w końcu rozsypać. Wczesna śmierć pozwalała tego uniknąć, więc cieszyłam się z tego, że ją wybrałam. W gruncie rzeczy do zaoferowania miałam tylko urodę, po latach bym ją straciła i nie miałabym już nic. Skrajnie płytkie, ale po tym, jak los odebrał mi rodziców, szansę na spełnienie największego marzenia, najlepszą przyjaciółkę, miłość mojego życia i siostrę, została mi tylko śliczna buźka. Perspektywa jej utraty była zbyt straszna...
- Co, kurwa? - wtrąciłam się w swoje własne myśli i zmarszczyłam brwi. 
Zaczynałam myśleć od rzeczy - o ile w ogóle można było zastosować w tym przypadku taki termin - to był dobry znak, zwiastował rychły koniec. A przynajmniej takie miałam przeczucie. Odczucie. Uczucie. Poczucie. Poczułam też nagłe pragnienie zobaczenia i przytulenia Lily. Ona jedyna darzyła mnie czystą, bezgraniczną miłością, nawet po tym, co jej zrobiłam. Byłam tego pewna. Czułam, że mi to wybaczyła. Wydało mi się to być wręcz oczywiste.
- Kocham cię, siostrzyczko - wyszeptałam, zmieniając pozycję na embrionalną. Odsunęłam pustą strzykawkę, która dotykała moich palców i znów wlepiłam wzrok w zdjęcie mamy mocno ściśnięte w lewej dłoni. To musiała być lewa dłoń, bo lewa dłoń znajdowała się bliżej serca. - Ciebie też kocham, mamusiu. Kocham i przepraszam. Przepraszam za to, co przed chwilą zrobiłam, za to, że cię zawiodłam, za wszystko... - Przymknęłam lekko powieki, licząc na to, że poczuję chłód spływających po polikach łez, ale nie poczułam.
Nic.
Pustka.
Zero.
Nie bałam się, nie żałowałam, nie czu...
 
 

.....................................................
    - Dziś MWADG kończy trzy lata. Celowo odłożyłam publikację tego rozdziału na ten właśnie dzień, bo wydało mi się, że taka forma "uczczenia" tego wydarzenia będzie najlepsza. 
Cieszę się, że udało mi się utrzymać tę historię przy życiu, że się nie poddałam w momentach, gdy byłam tego naprawdę bliska. Mary King stała się dla mnie niesamowicie ważną osobą. Mimo iż jest to postać fikcyjna, bardzo mi pomogła w prawdziwym życiu i co tu dużo mówić, a raczej pisać, pokochałam ją. Owszem, w wielu sytuacjach irytuje nawet mnie samą, ale to zupełnie naturalna rzecz, w końcu nawet prawdziwi ludzie, których uwielbiamy, potrafią nam nieźle zagrać na nerwach. 
Nie wiem, czy za kolejne trzy lata ta historia będzie wciąż się toczyć, czy będzie już skończona, wiem tylko, że mam na nią konkretny plan, z którego naprawdę jestem zadowolona i liczę na to, że uda mi się go zrealizować w stu procentach i wciąż będą osoby, które będą chciały to czytać.
    - Śmierć Sharony była pomysłem czysto spontanicznym, który wpadł mi do głowy na krótko przed napisaniem tego rozdziału. W pierwotnym założeniu artykuł miał dotyczyć samej heroiny, później nieco ewoluował i miał pojawić się w nim ojciec Mary, jako policjant walczący z plagą narkotyków, ale ostatecznie to opcja z Sharoną wydała mi się być najlepsza i w pewnym sensie pozwoliła stworzyć mi taki mały, poboczny wątek.
    - Jeśli chodzi o cenę heroiny i jej ilość do złotego strzału - niczego nie wymyśliłam, wszystko poparte jest dokładnym researchem i żmudnymi obliczeniami.
    - Wzmianka o Scoobym Doo i morale, jaki z niego płynie, to tekst zaczerpnięty z Internetu. 

12 komentarzy:

  1. Nie wiem czemu ale jakoś dziwnie mi się czytało ten rozdział, to jak Mary postanowiła się zabić i pożegnanie z mamą i siostrą.
    Ciekawa jestem tylko kto znajdzie Mary ...
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mogłabyś mi zdradzić, co dokładnie kryje się za słowem "dziwnie"?
      Ten rozdział jest inny niż pozostałe, myślę, że nawet użycie słowa "specyficzny" nie byłoby tu nadużyciem. Chciałam, żeby taki był, w końcu Mary znajduje się w takim stanie, którego nawet ona sama nie rozumie, czuje, że nie jest sobą, że dzieje się z nią coś niedobrego i jako że posługuję się narracją pierwszoosobową, chciałam to wszystko oddać słowami, zależało mi na tym, by czytelnik wyczuł tę zmianę, ten stan. I wygląda na to, że chyba mi się to udało.
      Twoja ciekawość zostanie wkrótce zaspokojona ;).
      Również pozdrawiam i dziękuję za komentarz :).

      Usuń
  2. Więc wszystkiego najlepszego dla MWADG! Mam cichą nadzieje, że uda ci się skończyć ją prędzej niż za trzy lata, bo choć wiem jak się skończy to chciałabym przeczytać to jak najszybciej, ale jednocześnie chce żeby ciągnęła się jak najdłużej.

    O ile ta Mary jest dla mnie prawie nie do zniesienia to dorosłą, DOJRZAŁĄ Mary polubiłam.

    Zamiast pisać komentarz to zastanawiałam się nad poprawną formą odmiany „usiąść”, więc jak wyjdzie mi coś bezsensownego to nie moja wina.

    Chciałam skomentować rozchwianie Mary, ale dotarło do mnie, ze komentowałam to już ostatnimi razy i tylko bym się powtórzyła. A zresztą, ja mogę! O ile poprzednie urojenia ukazywały, ze Mary nieuchronnie się stacza, ale nie chce tego i się przed tym broni, to teraz jest pogodzona z tym wszystkim i jeszcze sama przyśpiesza to wszystko.

    „Potwory są prawdziwe. Tak jak i duchy. One żyją w nas. I czasami wygrywają.” Jak napisał Stephen King. Tu zgadzam się i z Panem Kingiem, i ze Scoobym Doo, i z Mary.

    Co do momentu w którym się umiera to wszystko zależy od tego w jaki sposób umierasz. Jeśli śmierć przychodzi nagle, nie ma juz czasu na rozmyślania, zastanawianie sie nad tym co za nami itd. Ale gdy człowiek czeka na śmierć w szpitalu, patrzy śmierci w oczy gdy ta zbliża się do niego ~180km/h po luku drogi to faktycznie robi sie szybki remanent z kilku miesięcy wstecz. Wszystko zależy też od samego człowieka, a przede wszystkim życia jakie wiódł. Nie wszystko chcę się przecież rozpamiętywać. Taka Mary raczej nie chce.

    Zawsze było dla mnie dziwne, że ludzie mogą myśleć o śmierci, kiedy jest tyle do zrobienia w życiu. Zawsze wszystko może się odmienić, a krócąc swoje cierpienie zrzucają je na inne osoby. Wiem, że nikt nie jest pieprzonym męczennikiem czy coś, ale to naprawdę egoistyczne podejście. Taka Mary sądzi, że wszyscy mają ją gdzieś, nikt jej nie chcę, cały świat jest zły itd. Itp. Aż ma się ochotę chwycić takiego dzieciaka za ramiona i porządnie nim potrząsnąć. Nawarzyła sobie piwa
    i zamiast je wypić, woli pójść na łatwiznę i je wylać.

    A jak bardzo, bardzo, bardzo ładnie bym poprosiła to zastanowiłabyś się nad opisaniem reakcji Jr po tym jak dowiaduje się o „śmierci” Mary? Wiem, że truje o to dupę już któryś raz, ale mam po prostu nadzieje, że się przekonasz. A jak nie to będę truć do końca :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję :). Robiąc taką szybką analizę pomysłów i biorąc pod uwagę potencjalną liczbę rozdziałów, na jaką się rozłożą, wnioskuję, że opisanie tego wszystkiego nie powinno zająć mi kolejnych trzech lat. Chyba że wciąż będę pisać w takim tempie, jak ostatnio, wtedy to się może troszku przeciągnąć. Wszystko wyjdzie w praniu. Wiesz, co jest szalenie miłe? Że mimo iż osoby czytające WYRA, wiedzą, co się będzie dalej dziać, nadal chcą to czytać i są ciekawi kolejnych rozdziałów. To jest taki dziwaczny paradoks, znam to z autopsji, mam tak przy kilku opowiadaniach - bardzo bym chciała poznać zakończenie, ale jednocześnie nie chcę, by opowiadanie się kończyło. Człowiek to zdumiewająca istota...

      To należysz do mniejszości - większość czytelników nienawidzi jej w WYRA, a tu lubi. Przynajmniej na to wskazują dane zaczerpnięte z komentarzy.

      Przyznaję się bez bicia, że sama nie wiedziałam, jak to poprawnie odmienić, stąd ta rozkmina Mary na ten temat i interwencja Głosu.
      Tak przy okazji - irytacja z powodu odgłosów wydawanych przez samochody też pojawiła się tu dlatego, że kiedy pisałam ten fragment, strasznie irytowały mnie dźwięki dochodzące z ulicy :).

      Pewnie, że możesz, ja też się w kółko powtarzam :P. Tak rzeczywiście jest - w poprzednich rozdziałach Mary odpychała od siebie złe myśli, a teraz je do siebie dopuściła, pozwoliła im całkowicie sobą zawładnąć. Pozwoliła, by pochłonął ją jej własny wewnętrzny mrok.

      Uwielbiam ten cytat. King to świetny i przede wszystkim inteligentny pisarz.

      No cóż, sama nigdy nie umierałam, więc nie wiem, jak to rzeczywiście wygląda, ale chciałam trochę odejść od tego klasycznego schematu przelatywania życia przed oczami, chciałam, by ta scena była taka zwyczajna, wyprana z patosu, wręcz bezpłciowa. Czy mi się to udało? Nie mnie to oceniać.

      Akurat dla mnie myślenie o śmierci jest czymś zupełnie naturalnym, w końcu umieranie jest częścią naszego życia. Dobrze jest mieć świadomość, że w każdej chwili możemy zejść z tego świata, zamiast udawać, że będziemy żyć wiecznie. Fajnie zostało to ujęte w pewnym fragmencie Bluesa odkupienia:
      "Zauważyłeś, że ludzie w obecnych czasach starają się nie myśleć o śmierci? [...] Powiadają: 'ciesz się życiem.' Twierdzą, że coś im się należy."
      Może przytoczone słowa mają się nijak do tematu, ale jako pierwsze przyszły mi teraz na myśl.

      Mówisz i masz - w jednym z przyszłych rozdziałów pojawi się coś niecoś dotyczące Jareda i jego reakcji na te wydarzenia :).

      Usuń
  3. Nie wiem na ile to kwestia mojej dzisiejszej zjechanej psychiki, a na ile Twojego niewatpliwego talentu literackiego - plakalam podczas czytania. Doskonale wspolodczuwam te wszystkie bolaczki Mary z powyzszego odcinka. Ja też zostalam calkiem sama; w sumie to również moja wina. Ale podobnie jak Mary bardzo z tego powodu cierpie. Zdecydowanie za krotki odcinek, chociaż w sumie z wytworami Twojej wyobrazni mam tak, że moglabym czytac i czytac, a i tak czulabym niedosyt :) Chociaż wiem, że Mary przezyje, to i tak nie mogę się doczekac kolejnego odcinka. Tak bardzo jej wspolczuje. Rozstanie z Jaredem to naprawdę najgorsze, co moglo się jej przydarzyc. To straszne, jak czasem utrata jednej osoby mozee dokopac, i chociaż Mary stracila w zyciu wiele bliskich jej osob, to jednak wg mnie wlasnie brak Jareda jest dla niej gwozdziem do, nomen omen, trumny. Dziekuje bardzo, że piszesz. Czytanie Ciebie to dla mnie jak terapia. Przepraszam za tak chaotyczna wypowiedz, ale jak już wspomnialam, jestem zupelnie rozbita. Nie podpisze się w żaden sposob, dzisiaj wole zostac anonimowa. Wiedz jednak, że jestem tu zawsze i czytam wszystko :) Naprawdę dziekuje, że jestes.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Łzy przy poważnych rozdziałach i śmiech przy wesołych to dla mnie największy komplement. Kiedy czytam, że ktoś odczuwa jakieś emocje przy czytaniu moich tworów, jestem niesamowicie szczęśliwa, dostaję skrzydeł. Bo jak wiadomo, najgorsza rzecz to obojętność ze strony drugiego człowieka.
      Akurat ten rozdział jest faktycznie znacznie krótszy od pozostałych, o jakąś połowę, ale na pocieszenie mogę napisać, że następny będzie znacznie dłuższy, prawdę powiedziawszy to najdłuższy rozdział, jaki stworzyłam na MWADG.
      A ja dziękuję za to, że czytasz, bo gdyby nie takie osoby jak Ty, które chcą poznawać dalsze losy Mary, nie miałabym tak naprawdę po co tego publikować.
      Cieszę się za każdym razem, gdy ktoś daje mi do zrozumienia, że w jakiś sposób pomagam mu tym, co piszę. To dla mnie ogromny powód do dumy i radości, której zwykle jest niewiele.
      Nie masz za co przepraszać, naprawdę, dla mnie każdy komentarz jest niezwykle cenny, bez względu na porządek i długość :).
      A ja jeszcze raz dziękuję, że jesteś Ty, kimkolwiek jesteś, drogi Anonimie, i oczywiście dziękuję za poświęcenie swojego czasu na przeczytanie i skomentowanie tego rozdziału :).

      Usuń
  4. WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO! :)
    Nie wiem co mam tu napisać bo jak się zabierałam do tego to miałam pełno myśli a teraz nagle pustka. Ale spróbuję coś wyskrobać. :P
    Muszę Ci powiedzieć, że to chyba najlepszy rozdział jaki do tej pory stworzyłaś. Jest inny. Tak bardzo można się wczuć w postać Mary. Znowu się popłakałam jak debil, jest mi jej tak strasznie żal. I wiem, że Mary nie zginie, wiem, że przeżyje, ale i tak mam takie odczucia jakby to był koniec. Mam ochotę wlecieć w ten komputer i postarać się jej jakoś pomóc.
    Przepraszam, że tak krótko, ale tak jak pisałam wyżej mam kompletną pustkę w głowie.
    Znów Ci muszę powtórzyć, że rozwijasz się coraz lepiej. Mam wrażenie, że to co piszesz przychodzi Ci z taką lekkością, łatwością, że kochasz to co robisz. I tak chyba powinno być. :)
    Jeszcze raz wszystkiego najlepszego, czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję!
      Bardzo mi miło, że tak uważasz, sama jestem z niego zadowolona. No i cieszę się, że ta inność Ci się spodobała, że nie uznałaś jej za coś niepotrzebnego i nieudanego. Długo zastanawiałam się nad tym, jak napisać ten rozdział, jak opisać tę ostatnią scenę i ostatecznie postawiłam na zwyczajną prostotę, mniej dialogów, więcej myśli. Taki rachunek sumienia, ale bez popadania w skrajności.
      Jak napisałam w odpowiedzi na poprzedni komentarz, łzy czytelnika to dla mnie najcudowniejszy komplement.
      Fakt, że Mary nie jest Ci obojętna, jest dla mnie czymś naprawdę niesamowitym, daje mi taki potężny zastrzyk pozytywnej energii.
      Masz rację, kocham pisanie i to bardzo, ale tak prawdę powiedziawszy wcale nie przychodzi mi to tak lekko, jak mogłoby się wydawać. Ile sobie nerwów napsuję, ile pousuwam zdań, zanim uda mi się sklecić coś, co jest jako tako znośne. Paradoksalnie, im lepszy się w tym stajesz, tym trudniej Ci się pisze. Kiedy czytałam wypowiedzi różnych autorów, którzy twierdzili, że pisanie jest dla nich długotrwałym, czasami wręcz bolesnym procesem, wyciskającym z nich całą energię, dziwiłam się temu, bo ja potrafiłam napisać rozdział w dwie godziny i to było jak pstryknięciem palcem, ale wtedy pisałam byle jak i byle co, aby tylko wykorzystać wenę i zabić czas, a teraz, kiedy podchodzę do pisania zupełnie inaczej, rozumiem i czuję ich ból :).
      Jeszcze raz dziękuję za życzenia i za komentarz. A co do następnego rozdziału, to trochę poczekasz, bo wątpię by udało mi się napisać 86 prędzej niż w listopadzie.

      Usuń
  5. I tu też wreszcie zagościłam:) Więc może najpierw spóźnione (mocno spóźnione) sto lat? Wiem, jak ciężko jest prowadzić blog i wiem, jak wiele przeszkód na nas czeka, ale skoro przetrwałaś te 3 lata, to uznaj to za sukces:) Życzę kolejnych owocnych lat:)
    Więc Mary postanowiła ze sobą skończyć. To było więcej niż pewne, że po tylu kopniakach będzie chciała się na to zdecydować. Wszyscy ją odrzucili, nikt nie jest w stanie jej pomóc, więc gdzie znaleźć chęci na to by żyć? Mary jest samiuteńka, osoby, które powinny przy niej trwać, odeszły (Jared nie zrobił tego dobrowolnie). Jest w okropnym stanie psychicznym i jedynym rozwiązaniem, które widzi, jest śmierć. Nie chce żegnać się z matką na cmentarzu, ale trzyma jej zdjęcie w chwili, gdy będzie umierać. Przez krótki moment w ogóle nie skojarzyłam, o kim mowa w tym artykule, wyparłam Sharonę z pamięci. Już myślałam po reakcji Mary, że odrzuci postanowienie śmierci, ale dziewczyna wytrwale dąży do końca.
    Gdybym nie wiedziała, że jest ciąg dalszy, byłabym pewna, że jednak umrze. A tak to właśnie zastanawiam się, kto ją znajdzie i co się będzie działo dalej, bo nawet jeśli mi o tym mówiłaś, to ja nie pamiętam:)
    Teraz pozostało mi czekać na kolejny rozdział:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uznaję, ponieważ jeszcze nigdy tak długo w niczym nie wytrwałam + wiele się nauczyłam przez te trzy lata, co niezwykle sobie cenię.
      W sumie Sharona pojawiła się w jednym rozdziale, więc nie dziwi mnie to, że komuś mogła wylecieć z głowy, sama mam czasami problem z zapamiętywaniem dalekoplanowych postaci.
      Nie, nie mówiłam i coś czuję, że za kolejny rozdział nieco mi się oberwie... :D

      Usuń
  6. kiedy można spodziewać się kolejnego rozdziału? pozostawiłaś nas w takim momencie, że ciężko było mi się pogodzić z faktem, że to koniec rozdziału. podziwiam Twój styl pisania i wytrwałość. bardzo cenię sobie tego bloga, jest dla mnie swego rodzaju oderwaniem się od rzeczywistości. piszesz w taki sposób, że bardzo łatwo wczuć się w to, co robią bohaterowie i to jest niesamowite. Mary, którą stworzyłaś jest niesamowitą postacią, i mówiąc szczerze bardzo się do niej przywiązałam. ciekawi mnie czy niektóre jej zachowania odnosisz do siebie? lub czy utożsamiasz się z którymś z bohaterów? pozdrawiam i trzymam kciuki, żeby Twoja wena twórcza nie gasła :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nowy rozdział pojawi się, gdy tylko napiszę osiemdziesiątkę szóstkę. Kiedy zacznę ją pisać? Myślę, że już niedługo, bo plan całego rozdziału mam już gotowy, koncepcja na początek też jest, wszystko jest teraz kwestią weny, ale mam silne przeczucie, że zawita już niedługo ;)
      Bardzo mi miło, naprawdę i szczerze mówiąc, sama dziwie się swojej własnej wytrwałości, bo zwykle, kiedy coś robiłam i pojawiały się jakieś przeciwności, rzucałam to w cholerę, a tym razem, mimo wielu wątpliwości, dużej krytyki i ataków z różnych stron, nie złożyłam rękawic i bardzo się z tego cieszę, bo pisanie tego opowiadania wiele dla mnie znaczy i podobnie jak dla Ciebie, tak i dla mnie jest oderwaniem od rzeczywistości. Na tym właśnie mi najbardziej zależało, by czytelnik mógł się wczuć w bohatera, by przejmował się jego losem, by nie był obojętny na to, co czyta i kiedy otrzymuję sygnały, że mi się to udało, jestem naprawdę przeszczęśliwa, i dostaję skrzydeł.
      To tak samo jak ja, nie wyobrażam już sobie funkcjonowania bez Mary siedzącej gdzieś w kącie mojego umysłu. Może to zabrzmi dziwnie, ale już nie raz pozwoliła mi przetrwać różne sytuacje.
      Tak, niektóre zachowania Mary i jej cechy są inspirowane moją osobą, myślę, że każdy autor wkłada jakąś cząstkę siebie w bohatera, nawet jeśli ów bohater skrajnie się od niego różni. Najbardziej utożsamiam się z bohaterką, która dopiero się tutaj pojawi.
      Dziękuję za komentarz i również pozdrawiam :).

      Usuń