Nowych czytelników proszę o jedno - zanim zabierzecie się za pierwsze rozdziały, przeczytajcie ten najaktualniejszy. Jeśli się Wam nie spodoba, nie zmarnujecie czasu, jeśli wręcz przeciwnie, będziecie mieć motywację do przebrnięcia przez fatalne początki. Z góry dziękuję.

piątek, 17 stycznia 2014

86. She was such a lovely child, now here she is with a gun in her hand

        - Mary...
Po raz kolejny usłyszałam swoje imię, tym razem udało mi się unieść zdające się ważyć tonę powieki. Zdezorientowana rozejrzałam się dookoła - ziemia, zachmurzone niebo, zeschłe liście poruszające się pod moimi stopami mimo braku wiatru i ten głos. Obcy, a jednak znajomy. Coraz głośniejszy, coraz to wyraźniejszy. Powtarzający cały czas to samo, przybliżający się z każdym stawianym przeze mnie krokiem.
- Mary...
Zatrzymałam się i spojrzałam przed siebie, w końcu dostrzegając właściciela głosu. To była Courtney - stała kilka stóp przede mną ubrana w swoją ulubioną letnią sukienkę: różową w czarne paski lub, jak kto to wolał, czarną w różowe. Rozpuszczone włosy zakrywały kościste ramiona, niesforna grzywka próbowała wedrzeć się do oczu.
- Czekałam na ciebie - odezwała się ponownie, robiąc nieduży krok na przód. Dotyk bosych stóp sprawił, że sucha ziemia wypluła z siebie tuman szarego pyłu, który osiadł na jedwabnej sukience. - A raczej czekaliśmy.
Nie widząc obok niej nikogo, odwróciłam się, myśląc, że może ktoś stoi z tyłu, jednak nie zobaczyłam nic prócz ciągnącego się aż do horyzontu, spragnionego wody gruntu.
- Jacy my, przecież jesteś tu sama? - zapytałam w odpowiedzi, z powrotem skupiając uwagę na bladej brunetce.
- Nie jest sama.
Zadrżałam. Serce nagle przyspieszyło, jelita zaplotły się wokół żołądka, kolana zmiękły.
- Jared... - wyszeptałam, nabrawszy uprzednio śliny w wysuszone usta.
- We własnej osobie. - Wyszedł powoli z cienia i stanął tuż przy Courtney. Jego wargi wygięły się w uśmiechu, a dłoń dotknęła ramienia Ravin. - Jesteśmy tu oboje, tak jak tego pragnęłaś, pamiętasz? Tyle razy mówiłaś mi, że chciałabyś, żebyśmy wszyscy troje żyli ze sobą jak najbliższa rodzina, że żałujesz tego, że nie poznałem Courtney przed chorobą. A teraz proszę, jesteśmy tu oboje, zdrowi, bliscy sobie niczym rodzeństwo, tak jak sobie tego życzyłaś.
- Do pełni szczęścia brakuje nam tylko ciebie, Mary Jane - wtrąciła się Court, patrząc na mnie swoim hipnotyzującym spojrzeniem. Mimo iż oboje stali dosyć daleko, doskonale widziałam błysk w jej źrenicach, który przyciągał mnie do siebie niczym potężne pole magnetyczne. - Chcesz do nas dołączyć? Chcesz ożywić jedno ze swoich największych pragnień?
- Chcę - szepnęłam i zupełnie bezwiednie zaczęłam podążać w stronę uśmiechającej się dwójki. Stopy praktycznie same sunęły po coraz to cieplejszym gruncie, jednak Courtney i Jared zamiast się przybliżać, zdawali się oddalać.
Mimo to ciągle mnie nawoływali, ciągle zachęcali do tego, bym obok nich stanęła. A ja ich słuchałam. Nie myślałam, po prostu robiłam to, czego ode mnie chcieli - szłam.
- Mary, nie! - nagły, głośny krzyk wyrwał mnie z dziwacznego transu. Podskoczyłam w miejscu jak lunatyk oblany kubłem zimnej wody i wtedy zobaczyłam ją, zobaczyłam mamę. Wyrosła przede mną jak spod ziemi ubrana w zwiewną, białą sukienkę. - Mary, nie słuchaj ich, nie idź tam, to pułapka!
- Nie, mamuś, to Courtney i Jared, oni mnie kochają, chcą, żebym z nimi była. Ja też tego chcę - odpowiedziałam i wbrew ostrzeżeniu zrobiłam kolejny krok naprzód.
To był błąd; zamiast ziemi poczułam pod stopami pustkę, zaczęłam spadać.
Zanim zdążyłam krzyknąć, mama chwyciła mnie za ramiona i wciągnęła z powrotem na górę.
- Skąd wiedziałaś?! - wydukałam przerażona, patrząc na to na matkę, to na głęboką przepaść, która nieomal mnie pochłonęła.
- Po prostu wiedziałam.
- A co z Jerrym i Court? Gdzie oni są? Dlaczego chcieli mi to zrobić?
- To nie byli oni, Mary, to był ktoś zupełnie inny, ktoś bardzo zły, komu zależało na tym, by cię zabrać, ale ty nie możesz odejść. To jeszcze nie twój czas, nie twoja pora. Musisz wracać, rozumiesz?
- Wracać? Dokąd? Do czego?
- Do życia, moja mała tancereczko, do życia.
- Ale...
- Żadnego ale - przerwała mi łagodnie, acz stanowczo. - Na wszystko przychodzi właściwy moment, a ten nie jest właściwy. Widzisz to światło?
Uniosłam głowę i od razu dostrzegłam snop oślepiającego, białego błysku.
- To twoja winda, czas wracać do domu.
Już miałam się odezwać, gdy nagle poczułam silne ukłucie w piersi, które już po kilku sekundach rozeszło się po całym ciele.
Zacisnęłam mocno zęby i powieki. Zanim zdążyłam poczuć ulgę, atak się powtórzył, jednak tym razem zamiast zamknąć, otworzył mi oczy.
- Mamy ją, doktorze!
Witaj z powrotem wśród żywych, Mary Jane...



***



        Kolejna kropla spadła z przezroczystego worka i podążyła w dół długą rurką, której koniec zatopiony był w mojej żyle.
Za oknem wisiały ciemne chmury, a padający deszcz uderzał rytmicznie o szybę i parapet. Umieszczone na suficie świetlówki niestrudzenie oblewały niedużą, jednoosobową salę mocnym światłem, z każdą sekundą przybliżając mnie do ostrej migreny.
Zmrużyłam powieki i wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, światło zgasło.
- Mi też przeszkadzało - odezwała się pani Robinson, odrywając dłoń od włącznika. W drugiej ręce ściskała kubek ciepłej kawy z automatu stojącego na końcu korytarza.
- Dziękuję.
Kobieta uśmiechnęła się łagodnie i na powrót zajęła swoje miejsce na stojącym przy łóżku krześle, z którego zwisał czarny płaszcz i skórzana torebka. Zacisnęła palce obu rąk na tekturowym naczyniu i upiła pierwszy łyk zapewne niezbyt smacznej lury. Szpitalne automaty nie miały w zwyczaju wydawać zbyt dobrych napojów, o czym przekonałam się nie raz, nie dwa, czekając na założenie szwów czy inny drobny zabieg będący następstwem awantury z ojcem.
- Nie ma pani wrażenia deja vu? - zapytałam, gdy tylko moja towarzyszka odstawiła kubek na wąską półkę, na której leżały już pomarańcze i dwa soki owocowe.
W odpowiedzi posłała mi pytające spojrzenie.
- Chodzi mi o to, że już drugi raz siedzi pani przy moim łóżku po tym, jak nie udało mi się popełnić samobójstwa.
Westchnęła głośno i położyła pomarszczoną dłoń na mojej.
- I strasznie mi z tego powodu przykro.
- Jest pani przykro, bo nie umarłam?
- Nie, jest mi przykro, bo już drugi raz próbowałaś pozbawić się życia. Nie rozumiem tego. Jesteś piękną, mądrą, młodą dziewczyną, powinnaś cieszyć się życiem, zamiast próbować je sobie odbierać.
- A z czego tu się niby cieszyć, co? - Posłałam jej wręcz drwiące spojrzenie, wysuwając palce spod ciepłej kończyny. - Wszyscy, których kochałam mnie zostawili. Najpierw mama, potem Courtney, a teraz Jared. Moja własna babcia mnie nienawidzi, Lily tak samo. Wszyscy się ode mnie odwrócili, odepchnęli mnie. Przez ostatnie dni biegałam z miejsca na miejsce i ostatecznie z każdego z nich mnie wyganiano. Wie pani, jakie to uczucie być niechcianym? Jest pani w stanie wyobrazić sobie, jak to cholernie boli?! - mimowolnie podniosłam głos. Równie bezwiednie wypuściłam kilka łez spod opuchniętych powiek.
- Więc dlaczego nie przyszłaś do mnie? Przecież wiesz, że ja bym cię nie wyrzuciła.
- Nie wiem.
- Więc nie mów, że wszyscy się od ciebie odwrócili i każdy odmówił pomocy, skoro nie szukałaś jej wszędzie. Myślę, że wiele osób było skłonnych ci pomóc, ale ci ludzie nie są jasnowidzami, nie czytają ci w myślach. Nie możesz ich winić za to, że nie chciałaś, albo nie miałaś odwagi się do nich zwrócić.
- Nikogo nie obwiniam.
- Doprawdy? - Uważne spojrzenie wbiło się w moją twarz, napełniając mnie przedziwnym poczuciem winy i wstydu, którego sama nie rozumiałam.
- Czy pani próbuje bawić się w psychiatrę? Zupełnie niepotrzebnie, bo jak zapewne sama pani wie, to oddział psychiatryczny, więc lekarzy dusz jest tutaj na pęczki.
- Próbuję ci tylko coś uświadomić.
- Niby co takiego? - Uniosłam brwi, czując silny ucisk w czole i pot na dłoniach. Zaczynałam się denerwować.
- Że jesteś niesprawiedliwa i postępujesz irracjonalnie.
- No tak, zapomniałam, że dla was zagorzałych katolików samobójstwo to wielki, irracjonalny grzech - zakpiłam ze swojej rozmówczyni.
- Nie w tym rzecz, Mary. Irracjonalne jest to, że chcesz karać samą siebie za to, co robią inni. Skoro krzywdzi cię drugi człowiek, to on powinien ponieść za to karę, nie ty. Powinnaś być wściekła na niego, nie na siebie. Porównałabym to do sytuacji, w której zostajesz okradziona i idziesz do więzienia zamiast wysłać tam złodzieja.
- Z całym szacunkiem, pani Robinson, ale pieprzy pani od rzeczy.
- Możliwe, sama wiesz, że nie należę do najmądrzejszych ludzi na świecie, ale tak właśnie odbieram tę sytuację, tak to odczuwam. Kocham cię jak własną wnuczkę i nie chcę oglądać twojego cierpienia.
- Więc mogła pani zostać w domu przed telewizorem.
- A niby jaki program dostarczyłby mi tylu emocji co ty, co? - Otoczone zmarszczkami usta znów wygięły się w uśmiechu, na co sama mimowolnie się uśmiechnęłam.
- Raczej żaden.
- No właśnie...
        Między nami zapadła głucha cisza, którą przerywał jedynie szum wiatru i odgłos padającego deszczu. Ten stan rzeczy odpowiadał mi o wiele bardziej niż irytująca rozmowa tudzież wysłuchiwanie utartych komunałów na temat tego, jak piękne potrafi być życie i ile jeszcze przede mną. Pani Robinson była mistrzynią w ich głoszeniu, czym piekielnie mnie irytowała, szczególnie tego dnia, ale mimo wszystko cieszyłam się, że przy mnie była, w pewnym stopniu dodawało mi to otuchy.
        Nasze milczenie trwało ponad godzinę, podczas której pielęgniarka zawiesiła mi świeżą kroplówkę i raczyła poinformować, że to, co dostaję, to nalokson, powszechnie znany środek odtruwający.
To zabawne, że oczyszczają człowieka z chemii chemią, chyba dlatego nigdy nie wierzyłam w całe te detoksy i odwyki...
- Miło mi się z tobą siedzi i milczy, ale muszę już wracać do domu - odezwała się w końcu moja dawna sąsiadka, wstając powoli z krzesła. - Camille ma zaraz przyprowadzić Sebastiana, bo pracuje dziś na trzecią zmianę.
- Wróciła do szwalni?
- Tak. Po tym, jak Constance Leto wyjechała i zamknęła salon, nie miała innego wyboru.
Słysząc to nazwisko, poczułam silny ucisk w brzuchu i nagle zapragnęłam zobaczyć Jareda. Chciałam, żeby przyjechał do Bellingham i mocno mnie do siebie przytulił, po raz kolejny kłamiąc, że wszystko będzie dobrze. Miałam gdzieś to, że prowadził nowe życie w nowym miejscu i że obiecałam Constance, że pozwolę mu się realizować z dala od siebie, w tamtym momencie liczyła się wyłącznie moja egoistyczna potrzeba zatopienia się w jego ramionach i odczucia jego bezcennego, nie mającego sobie równych wsparcia.
- Pani Robinson - powiedziałam, gdy ubrana już kobieta zbliżała się do drzwi.
- Tak?
- Czy pani synowa ma kontakt z Constance? - zapytałam niepewnie, w duchu licząc na odpowiedź twierdzącą.
- Tak, dzwonią do siebie co jakiś czas, a czemu pytasz?
- Bo chciałabym, żeby powiedziała jej o tym, co się stało, o tym, że jestem w szpitalu i żeby ta przekazała to Jaredowi i poprosiła, żeby do mnie przyjechał.
- Nie ma problemu.
- Dziękuję, ratuje mi pani życie - odpowiedziałam z delikatnym uśmiechem.
- Mam taką nadzieję. - Po raz kolejny uniosła kąciki ust, po czym zniknęła za białymi drzwiami, pozostawiając za sobą niezwykle przyjemną woń kwiatowych perfum.
Pierwszy raz od przebudzenia nie żałowałam tego, że nie umarłam. Świadomość, że niepowodzenie mojej misji mogło przyczynić się do spotkania z Jaredem napełniała mnie zdumiewającą radością i pogodą ducha. I kolejnym uczuciem, że historia się powtarza...



***



        - Mogłabyś mi teraz powiedzieć, dlaczego to zrobiłaś? Co skłoniło cię do podjęcia próby samobójczej? - spytał doktor Jones, kiedy tylko usadowiłam się na średnio wygodnym krześle stojącym po środku jasnego gabinetu. Na tym oddziale każde pomieszczenie było niezwykle jasne, tak jakby chciano w ten sposób chronić pacjentów przed ich własnym wewnętrznym mrokiem.
- No proszę, szybki pan jest. Zawsze przechodzi pan tak prędko do sedna czy jestem wyjątkiem? - rzuciłam zaczepnie, by tym zakamuflować swoje zmieszanie. Nie spodziewałam się, że to pytanie padnie już na samym początku rozmowy. Nastawiłam się raczej na zabawę w podchody, jednak doktor Francis okazał się grać według swoich własnych reguł.
- Taki już mam zwyczaj.
- Rozumiem, przeskakujemy grę wstępną i od razu zabieramy się do dzieła. W takim razie współczuję pani doktorowej. - Uniosłam wymownie brew, licząc na to, że mężczyzna się speszy, jednak on pozostał niewzruszony.
- Nie rozmawiamy o mnie tylko o tobie, Mary - odpowiedział obojętnym tonem, zerkając w leżące na biurku notatki. Zapewne upewniał się, czy dobrze zapamiętał moje imię. - Więc ponawiam swoje pytanie, co cię skłoniło do podjęcia próby samobójczej?
- Buźka z opakowania Pringlesów - rzuciłam pierwszym, co przyszło mi do głowy. Nie miałam ochoty mu się zwierzać, nie wzbudzał mojego zaufania, w dodatku był znajomym ojca, więc istniało duże prawdopodobieństwo, że mógł przekazać mu wszystko, co powiem. Nie oszukiwałam się, w takich przypadkach łamano przysięgę Hipokratesa bez mrugnięcia okiem.
- Weszłam do sklepu spożywczego, stanęłam przy półce z chipsami i nagle twarz na jednej z tub ożyła i powiedziała mi, że pora pożegnać się z tym światem. Zawsze wierzyłam w autorytet produktów masowej sprzedaży, więc to zrobiłam. I ot, cała historia.
Lekarz mimo widocznych starań nie zdołał powstrzymać cichego prychnięcia świadczącego o niemałym rozbawieniu.
- Biorąc pod uwagę poziom twojego poczucia humoru, wnioskuję, że czujesz się już o wiele lepiej niż wczoraj.
- Poczucia humoru? Pan myśli, że ja żartuję?
Mężczyzna skinął twierdząco głową, zapisując coś w swoim grubym notesie.
- To bardzo nieprofesjonalne podejście, panie doktorze. Naśmiewając się ze mnie i mojej choroby, wpędza mnie pan w załamanie nerwowe.
- Nie jesteś chora.
- Więc co tutaj robię? Codziennie styka się pan z ludźmi, którzy twierdzą, że są znanymi postaciami historycznymi, że nawiązują kontakty ze zmarłymi, a w wolne weekendy urządzają sobie jam sessions z Elvisem Presleyem na pokładzie UFO i traktuje to pan jako objawy bardzo poważnej choroby psychicznej, a kiedy ja wyznaję, że rozmawiam z logiem firmy produkującej chipsy, z góry zakłada pan, że żartuję. To co najmniej niestosowne. - Skrzyżowałam ręce na piersi, posyłając rozmówcy prowokujące spojrzenie. Zaczynałam się naprawdę świetnie bawić, choć wcześniej byłam pewna, że ta rozmowa będzie nudna jak flaki z olejem.
- Najpierw odpowiem na twoje pytanie: jesteś tu, bo taka jest procedura. Każda osoba, która podejmuje nieudaną próbę samobójczą, musi przejść obserwację psychiatryczną. Co do reszty, słyszałem twoją wczorajszą rozmowę z kobietą, która cię odwiedziła, to co mówiłaś, to jak mówiłaś, jakie pokazałaś przy tym emocje, wyklucza jakąkolwiek chorobę psychiczną. Wystarczy też spojrzeć ci w oczy, to nie jest spojrzenie człowieka chorego. Poza tym siedzę w tej branży na tyle długo, by wiedzieć, kto naprawdę rozmawia z chipsami, a kto po prostu stroi sobie żarty. Poczucie humoru to świetna cecha, panno King, ale czasami powinno się odłożyć ją na bok. Szczególnie, gdy potrzebuje się pomocy.
- Pomocy? Przed chwilą twierdził pan, że jestem zdrowa. - Spojrzałam na niego z lekkim zdezorientowaniem i jednoczesnym szacunkiem w oczach. Szybko mnie rozgryzł, czym niezwykle mi zaimponował.
- Mówiąc pomoc
, nie miałem na myśli leczenia tylko rozmowę, podczas której opowiedziałabyś o swoich bolączkach, bo masz je z całą pewnością, inaczej nie próbowałabyś się zabić.
- A kto powiedział, że próbowałam się zabić? Może po prostu jestem zdegenerowaną narkomanką, która nie zna umiaru? - Nie odpuszczałam, cały czas brałam go pod włos, chcąc uniknąć poważnej rozmowy.
- Narkomanki, które przypadkowo przedawkowują heroinę nie piszą listów pożegnalnych.
- No to wpadłam... - Syknęłam głośno, zaciskając teatralnie zęby.
Terapeuta pokręcił głową i podrapał się po dokładnie ogolonej brodzie.
- Myślę, że na dzisiaj wystarczy. Czekam na ciebie jutro o tej samej porze.
- Randka ma się rozumieć? - Obie brwi podskoczyły jak jeden mąż, a wargi wygięły się w prowokacyjnym uśmieszku.   
- Nazywaj to, jak chcesz.
- W takim razie specjalnie się dzisiaj wykąpię, umyję nawet włosy, o ile siostrzyczka nie stwierdzi, że mogę użyć szamponu jako niebezpiecznej broni, którą sterroryzuję cały szpital.
- Dobra, dobra, zmykaj już mi stąd. - Po raz kolejny doktor Jones nie zapanował nad śmiechem, co sprawiło, że moja sympatia do jego osoby nieco wzrosła.
Miło było się z nim podroczyć, przynajmniej oderwałam myśli od paskudnych mdłości i nasilającego się z każdą godziną bólu każdego możliwego narządu wewnętrznego.




Mark:


        - To było do przewidzenia, że on tę kurwę kiedyś zabije. Możecie już ją zabrać. - Rzuciłem ostatnie spojrzenie na wykrzywioną bólem, siną twarz i powoli wstałem, starając się nie nadepnąć na żadną z kilkudziesięciu plam krwi rozrzuconych po całej podłodze.
Gwendolyn Kemp, lat trzydzieści. Średnio dwa telefony alarmowe tygodniowo - mąż wrócił pijany do domu i grozi, że mnie zabije.
Kiedy przyjeżdżali nasi ludzie, standardowo zmieniała się jej śpiewka - przesadziłam, chciałam mu  tylko zagrać na nosie. To dobry mąż i wspaniały ojciec. Owszem, czasami się kłócimy, ale to przez to, że Oscar ma stresującą pracę. Siniaki? Jakie siniaki? Ach, te. A nie, to nic takiego, przewróciłam się, wracając wieczorem z zakupów. Stan chodników w niektórych miejscach woła o pomstę do nieba. Przepraszam za ten telefon, niepotrzebnie panów fatygowałam.
Broniła skurwysyna, świeciła za niego oczami, dawała nieskończenie wiele szans na poprawę, a w zamian za to on wypatroszył ją jak pieprzony Kuba Rozpruwacz. Ale taka już cena kobiecej głupoty i naiwności...
Westchnąłem głęboko i przeniosłem wzrok na wiszący pod sufitem przecięty kawałek sznura, na którym kilka minut wcześniej wisiało ciało pana Kempa. Powiesił się chwilę po tym, jak jego nieodżałowana małżonka wyzionęła ducha. Zrobił nam tym w sumie ogromną przysługę - zmarnowalibyśmy na padalca mnóstwo czasu i pieniędzy podatników.
- Szefie.
Odwróciłem głowę i dostrzegłem bladego jak ściana Duke'a. To był jego pierwszy raz na miejscu zbrodni, chłopak nigdy wcześniej nie widział świeżego trupa. Po kilkunastu latach człowiek w końcu przyzwyczajał się do widoku zmasakrowanej kupy mięsa, która do niedawna była człowiekiem, do zapachu, jaki z siebie wydawała i już go to aż tak nie ruszało, jednak laik zawsze bladł, wymiotował albo mdlał, nie było na to mocnych.
- To nie wszystko.
- Znaleźliście w szafie jakiś szkielet? - rzuciłem półżartem, choć w głębi ducha wiedziałem, że było to nie na miejscu. Prawdopodobnie chciałem tym rozluźnić samego siebie, bo mimo iż byłem przyzwyczajony do takich widoków, nie nastrajały mnie one zbyt pozytywnie.
- Gorzej. Nawet nie jestem w stanie tego opowiedzieć, szef musi tam iść i sam to zobaczyć.
- Tam to znaczy gdzie?
- Do piwnicy, sir.
- W takim razie prowadź.
- Pan wybaczy, ale wolałbym już tam nie schodzić - odpowiedział drżącym głosem, a jego twarz z bladej zrobiła się przezroczysta.
- Więc przynajmniej powiedź mi, jak tam dojść.
- Korytarzem cały czas prosto. Drzwi są otwarte. Mógłbym teraz wyjść przed dom?
- Jasne, idź. - Poklepałem młodego po ramieniu, a ten posłał mi pełen wdzięczności uśmiech. Wiedziałem, że jeśli w ciągu dwóch najbliższych minut nie zaczerpnie kilku łyków świeżego powietrza, zarzyga całą podłogę albo padnie na nią jak długi.
        Opuściłem obszerny salon i ruszyłem we wskazane miejsce, nie wiedząc do końca, czego mam się spodziewać.
- Mówię ci, Mark, facet ma szczęście, że się zabił, inaczej sam bym go ukatrupił za to, co zrobił temu biednemu dziecku - usłyszałem, gdy tylko pokonałem szereg drewnianych stopni i znalazłem się w oświetlonej kilkoma żarówkami piwnicy.
Nic nie mówiąc, wyminąłem roztrzęsionego Eda i podszedłem do stłoczonej na środku pomieszczenia ekipy koronerskiej. 
- Pieprzony zwyrodnialec - wyszeptał Dawson, dopuszczając mnie do trzeciej ofiary, którą okazała się być córka Kempów siedmioletnia Amber.
Jej drobne ciałko leżało na brudnej posadzce ubrane w przesiąkniętą krwią białą sukienkę, blond włosy pokrywał ten sam płyn ustrojowy, umazana była nim też szyja dziewczynki i ręka, w której kurczowo ściskała brązowego misia.
- Pięć ran kłutych brzucha, liczne rany cięte prawego przedramienia, poderżnięte gardło i rozcięty tył głowy. Pęknięta kość potyliczna, prawdopodobnie efekt uderzenia o podłogę - wyjaśniła szybko patolog, ledwo panując nad swoim głosem. Nie dziwiłem się jej, miała córkę w wieku ofiary; Lily była tylko rok od niej starsza...
- Jakim zwyrodnialcem trzeba być, żeby zrobić coś takiego własnemu dziecku?
- Chorym - odpowiedział mi Edwards. - Allan właśnie przesłuchał sąsiadkę, która słyszała ich dzisiejszą kłótnię. Facet dowiedział się o dawnym romansie swojej żony i uznał, że dziecko nie jest jego tylko tego drugiego. Wygląda więc na to, że mamy motyw.
- Facet zabił rzekomo nieswoje dziecko na oczach matki, a potem ukatrupił ją samą, żeby ukarać za zdradę. A że ruszyło go sumienie, to na koniec strzelił samobója - zasugerował Andy. - Albo po prostu bał się więzienia.
- Stawiam na to drugie - powiedziałem, znów patrząc na martwe dziecko. Jak można było zrobić coś takiego własnej córce? Jakim trzeba było być potworem?
Takim jak ty, Mark.
Spojrzałem po wszystkich swoich towarzyszach, jednak wiedziałem, że nie padło to z ust żadnego z nich; to znów było moje tak zwane sumienie.
- Ja nigdy nie skrzywdziłbym w ten sposób Lily.
Lily nie, ale gdybyś mógł, chętnie urządziłbyś tak Mary, czyż nie? Ile to razy traciła przytomność po tym, jak wyładowałeś na niej swoją złość? Gdybyś bił pół minuty dłużej, gdybyś uderzał milimetr wyżej, zabiłbyś ją.
- Mary sobie na to zasłużyła - wycedziłem wściekle pod nosem.
Może ta suka też zasługiwała...
 - Mówiłeś coś? - odezwał się Ed, zagłuszając mój wewnętrzny głos, czym prawdopodobnie uratował mnie przed niekontrolowanym atakiem szału.
- Nie, nic, nic. - Przetarłem twarz spoconą dłonią i wypuściłem szybko powietrze.
- Ta mała była chyba w wieku twojej młodszej córy, co?
- Rok młodsza - odparłem, oddalając się nieco od ciała.
- Domyślam się, że ciężko ci to oglądać.
- Jak każdemu z nas. Nie trzeba mieć własnego dziecka, żeby czuć się nieswojo w takiej sytuacji.
- Też prawda. - Jack wszedł razem ze mną na schody, wyjmując z kieszeni paczkę papierosów. - A skoro już jesteśmy w temacie dzieci, to co z Mary? Dawson mówił, że kiedy ją znalazł, była na wykończeniu.
- Żyje - rzuciłem chłodno, czując, jak napinają mi się wszystkie mięśnie.
- To dobrze. Miała szczęście, heroina posyła ostatnio coraz więcej ludzi do piachu.
Szczęście? Jest taką ofermą, że nawet zabić się nie potrafi, cisnęło mi się na usta, jednak w ostatniej chwili ugryzłem się w język.
- Dostała nauczkę, następnym razem będzie się trzymała z dala od prochów - podsumowałem tę niewygodną dla siebie rozmowę i z wielką ulgą wyszedłem na świeże powietrze.



***




        - Szefie, prokurator chce z panem rozmawiać - zwrócił się do mnie Crane, podnosząc się szybko z krzesła.
- Nie mam teraz czasu.
- No, ale to prokurator.
- Nie mam, kurwa, czasu! - warknąłem, wymijając biurko posterunkowego.
Zrezygnowany z powrotem usiadł  i wrócił do rozmowy, ja pchnąłem drzwi i ruszyłem w stronę trzech zaparkowanych przed budynkiem radiowozów.
        Piętnaście minut później siedziałem już w gabinecie Jonesa, uderzając nerwowo stopami o podłogę.
- Przykro mi, Mark, ale naprawdę nie ma podstaw do tego, by ją ubezwłasnowolnić - powtórzył po raz kolejny Francis, widząc moje zdenerwowanie.
- Stary, proszę cię, nie wkurwiaj mnie. Dobrze wiesz, że bez twojej opinii sąd nie wyda przychylnego wyroku.
- Wiem, ale cholera jasna, rozmawiałem z nią, robiłem testy, obserwuję ją od trzech dni, nie stanowi zagrożenia dla siebie i innych, nie jest chora psychicznie.
- Jest i chcę to mieć na piśmie - oznajmiłem twardym, nieznoszącym sprzeciwu tonem. - Inaczej, tak zupełnie przypadkiem, na światło dzienne wyjdzie sprawa pewnego wypadku...
- To jest szantaż!
- Nazywaj to sobie, jak chcesz. Więc jak będzie, zdiagnozujesz u Mary jakieś zaburzenie psychiczne, czy mam znaleźć fragment karoserii wyjęty z ciała martwego rowerzysty, który zaginął tuż przed analizą? Nie dość, że moi współpracownicy  i prokurator dowiedzą się, że to twoje auto zabiło tego nieszczęśnika, to jeszcze wyda się, że nie byłeś wtedy sam. Żonka na pewno będzie zachwycona, gdy dowie się, że potrąciłeś nastolatka, bo wjechał na jezdnie akurat wtedy, gdy ty przeżywałeś cudowny orgazm, do którego doprowadziły cię delikatne usteczka studenta pierwszego roku. Jak on się w ogóle nazywał? Paul Warren?
- Dobra, niech ci będzie, wystawię tę trefną diagnozę - wycedził nerwowo, a jego skóra przybrała barwę mleka.
- Wiedziałem, że się dogadamy. Jutro chcę mieć to zaświadczenie w ręku, żeby zanieść je od razu do sądu. Im szybciej to zrobię, tym lepiej. Poza tym mam do ciebie jeszcze jedną prośbę.
- Czego tylko dusza zapragnie - rzucił ironicznie, na co tylko się uśmiechnąłem.
- Sprowadzisz mi tu najlepszego terapeutę uzależnień w kraju. Kosztami się nie przejmuj, wszystkie pokryję. Ty go tylko ściągnij, nieważne czy z Seattle, czy z Alaski.
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy.
- Grzeczny chłopczyk. - Wstałem powoli z krzesła i nałożyłem z powrotem czapkę. - Pozdrów ode mnie Kathrine.
Jones nic nie odpowiedział, ale było widać, że gdyby tylko mógł, wyzwałby mnie od najgorszych i rzucił się na mnie z pięściami. Jednakże jako że miałem na niego solidnego haka, wyszedłem z jego gabinetu cały i zdrowy, i skierowałem się do sali, na której leżała Mary.
Nie była tam sama - na krześle obok łóżka siedziała pani Robinson, rozmawiały.
- Camille o wszystkim jej powiedziała, Constance obiecała przekazać to Jaredowi.
Jared Leto, na samo wspomnienie tego gnoja dłonie zaciskały mi się w pięści. Pierdolony gówniarz, któremu wydawało się, że jest w stanie zbawić cały świat...
Mary już szykowała się do tego, by coś odpowiedzieć, ale spojrzała w stronę drzwi i zobaczyła mnie.
Jej twarz nagle pobladła i przyjęła ostry wyraz.
- Co ty tutaj robisz? - wydukała drżącym jak liście osiki głosem.
Wszedłem wgłąb sali i stanąłem tuż przy niej, by dokładniej widzieć jej oczy. Strach i gniew, właśnie to się w nich w tamtej chwili malowało.
- Tylko nie mów, że się stęskniłeś, bo w to nie uwierzę.
Zaśmiałem się cicho, kręcąc przy tym głową.
- Przyszedłem cię poinformować, że po obserwacji idziesz prosto na odwyk, czy ci się to podoba, czy nie, a potem wracasz grzecznie do domu i żyjesz tak, jak ja ci pozwolę.
- Że co?!
- To, co słyszałaś. A może masz problemy ze słuchem i mam powtórzyć?
- Chyba sobie kpisz. Jestem dorosła i to ja decyduję o tym, czy pójdę na odwyk, czy nie, tobie gówno do tego! - wrzasnęła, a jej ciało niebezpiecznie się napięło.
Siedząca z boku sąsiadka już chciała zainterweniować, ale uciszyłem ją szybkim ruchem ręki.
- Tak się składa, moja droga, że już niedługo zostaniesz ubezwłasnowolniona, a ja jako twój ojciec będę decydował o wszystkim za ciebie.
- Po moim trupie!
Zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować, Mary zerwała się z łóżka, wyciągnęła mi pistolet z kabury i stając kilka stóp dalej, wycelowała go prosto we mnie.
Pani Robinson wrzasnęła przerażona, ja nieco zesztywniałem.
- No i co teraz, tatusiu? Dalej uważasz, że masz nade mną władzę? Nie, jest dokładnie odwrotnie. Teraz to ja trzymam broń, ja rządzę. Boisz się?
- Nie odważysz się - rzuciłem drwiąco, choć nie byłem do końca pewien, czy mam rację.
- Założysz się? Pamiętasz, jak kilka lat temu wyciągnąłeś broń, zamachałeś mi nią przed twarzą, a potem kazałeś otworzyć usta? Teraz zrobię dokładnie to samo tobie, z tą różnicą, że ja pociągnę za spust. Otwieraj gębę!
- Mary, rzuć to, natychmiast! - Do sali niczym błyskawica wpadł Jones, za nim dwóch sanitariuszy; jeden z nich trzymał strzykawkę, drugi kaftan bezpieczeństwa.
To ją zdezorientowało do tego stopnia, że zdołałem się na nią rzucić i odebrać pistolet.
- Kradzież broni i grożenie funkcjonariuszowi na służbie, wszyscy będziecie świadkami! - zwróciłem się do pracowników szpitala i swojej sąsiadki, wyrównując przyspieszony z nerwów oddech. - Teraz chyba doktor sam dokładnie widzi, że to wariatka, którą powinno się trzymać z dala od społeczeństwa.
- Nienawidzę cię, ty podły skurwysynu, nienawidzę! - krzyknęła, szarpiąc się niczym zwierzyna złapana w sidła kłusownika, jednak nie zdołała uwolnić się z silnego uścisku dwóch dobrze zbudowanych pielęgniarzy.
Chwilę później, tuż po zaaplikowaniu środka uspakajającego, została przywiązana pasami do łóżka, z którego gapiła się tępo w sufit.
Jej atak szału, mimo iż niespodziewany i nieco przerażający, zadziałał na moją korzyść. Zupełnie nieświadomie zrobiła mi ogromną przysługę, zrobiła ją nam obojgu... 

 


***



        Wiszący na ścianie zegar wybił godzinę ósmą, zacisnąłem mocno powieki i wlałem w siebie kolejną porcję wódki. Przepaliła mi gardło, rozgrzała żołądek i uderzyła głowę przyjemną falą ciepła, uwalniając mózg od niepotrzebnych myśli.
Dym z leżącego na popielniczce papierosa zakręcił mnie w nosie, popiół po lekkim pyknięciu palcem w filtr wpadł do ceramicznego naczynia, rozsypując się chaotycznie.
Już miałem podnosić spalonego do połowy marlboro, gdy nagle rozdzwonił się telefon. Wyciągnąłem rękę, nad którą przez alkohol zaczynałem mieć coraz mniejszą kontrolę i chwyciłem beżową słuchawkę.
- Tak, słucham?
- To ja, Francis Jones, znalazłem tego terapeutę, o którego prosiłeś. Nazywa się Jack Smith i jest najlepszy w swoim fachu. Jest tylko jeden problem.
- Jaki? - zapytałem, mrugając szybko.
- Będzie dostępny dopiero pod koniec listopada.
- Nie szkodzi, jeśli jest najlepszy, to ja chcę go tu mieć, nieważne kiedy.
- Okey, ale w takim razie, co z Mary? Zgodnie z prawem za cztery dni muszę ją wypisać, ewentualnie mogę przedłużyć obserwację o dwa tygodnie. Biorąc pod uwagę jej dzisiejszy atak, to by raczej nikogo nie zdziwiło. - Jones głęboko westchnął i sądząc po odgłosie, oparł się o swój stary skórzany fotel.
- Nie ma takiej potrzeby, wypisz ją w terminie, zabiorę ją do domu. Przyda mi się ktoś do sprzątania i gotowania. - Przejechałem palcem po blacie szafki i zdmuchnąłem nagromadzony na opuszce kurz. Dziwki genialnie czyściły jaja z nadmiaru spermy, ale do czyszczenia mebli nie były już takie chętne.
- Nie boisz się?
- A niby czego mam się bać, tego chucherka? Drugi raz nie dobierze się do mojej broni, a bez niej nie odważy się do mnie podskoczyć.
- Skoro tak twierdzisz. To w końcu twoja córka, znasz ją lepiej niż ja.
- Dokładnie.
- Więc wszystko już jest ustalone. Dokładną datę przylotu Smitha z Los Angeles podam ci, jak sam ją poznam, a teraz wybacz, ale miałem ciężki dzień w pracy i padam ze zmęczenia.
- Na razie, doktorku. - Zaśmiałem się pod nosem i odłożyłem słuchawkę z lekkim trzaskiem. Zaraz potem znów wbiłem wzrok w oprawione zdjęcie siedmioletniej Mary w stroju baletnicy, które postawiłem na środku zakurzonego blatu.
- I kto by pomyślał, że z takiego uroczego dziecka wyrośnie taka obrzydliwa ćpunka. Nie udała nam się ta pierwsza córka, Emily, nie udała...
Pociągnąłem kolejny łyk czystej i niezgrabnym ruchem zrzuciłem ręcznie robioną ramkę na podłogę. Uderzyła z głośnym łoskotem o panele, łamiąc się przy tym na kilka nierównych części. I tak była obrzydliwa...


 
...............................................
Tytuł rozdziału: Była takim uroczym dzieckiem, teraz stoi tu z bronią w ręku.

    - Zanim padną uwagi odnośnie diagnozy Jonesa, która ewidentnie nie jest profesjonalna - nigdzie nie napisałam, że to dobry psychiatra. Plus chyba każdy trafił na lekarza, który z góry uznał, że człowiek na pewno jest zdrowy i podpierał to banalnymi, z tyłka wziętymi przykładami. Przynajmniej mnie to kiedyś spotkało, więc zdecydowałam się to wykorzystać w tekście.
    - Tak odnośnie listu: oczywiście pamiętam, że Mary go nie dokończyła, to, o czym mówi Jones, to tych kilka zdań, które zdążyła napisać, a następnie zgniecione włożyć do kieszeni. To te zapiski znaleźli lekarze i stąd ta właśnie wzmianka.
Dziękuję za uwagę i o nic nie proszę. 

10 komentarzy:

  1. Mimo iż wiedziałam, że Mary będzie żyć to i tak bałam się że pójdzie za Court i Jaredem.
    Już wyobrażam sobie rozczarowanie Mary tym, że jednak Jared nie przyjedzie.
    I co? Teraz Mary znów będzie mieszkać z tym bydlakiem?! Znów się będzie nad nią znęcał psychicznie i fizycznie.
    Pozdrawiam!
    Ps. Nie jestem zbyt dobra w pisaniu komentarzy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak to mówią - wszystko wyjdzie w praniu ;)
      Więc tym bardziej za ten komentarz dziękuję, to naprawdę wiele dla mnie znaczy :) I również pozdrawiam.

      Usuń
  2. Cholera aż boję się pomyśleć co będzie jak Mary wróci do ojca.
    Ter rozdział jest taki,wow,po prostu nie wiem co napisać.
    Cholera,nie wiem czy to tylko ja, czułam taką dziwną niepewność i niepokój w okół siebie jak czytałam z perspektywy Marka,aż mnie ciarki przeszły gdy patolog mówił o dziewczynce

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę, że się spodobał, bo prawdę powiedziawszy miałam co do niego mieszane uczucia, szczególnie do perspektywy Mary. Wczorajsze i przedwczorajsze milczenie tylko te obawy zwiększyło, więc teraz czuję pewną ulgę.
      Taka reakcja mnie niesamowicie satysfakcjonuje, co prawda zawsze uwielbiałam opisywać takie sceny, ale nigdy nie miałam pewności, czy to ma chociażby ten znośny poziom. Tutaj jestem raczej "dziewczyną od obyczajówek", ale prawda jest taka, że WYRA i MWADG to moje pierwsze opowiadania stricte obyczajowe, wcześniej pisałam głównie horrory, thrillery i kryminały.
      Dziękuję za komentarz!

      Usuń
  3. No i gdzie ten Jared?! Proszę, niech przyjedzie i porwie Mary z tego koszmaru, który zaplanował dla niej ojciec...
    Ola :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taki mały spoiler - Jared pojawi się w następnym rozdziale :).

      Usuń
  4. Naprawdę żałuje, że zaczęłam czytanie od WYRA, bo teraz niestety wiem co będzie dziać się dalej,
    a to trochę przeszkadza mi w wczuciu się w akcje. Jest ta niepewność, lekki niepokój, jest irytacja na Mary, ale jest też żal, bo wiem co się stanie. Albo co się niestanie, ściślej rzecz ujmując.

    Zachowanie Mary jest ostatnio jednak tak… głupie, że ma się jednak ochotę najpierw roześmiać,
    a później zapłakać z rozpaczy. Bo kim byłaby gdyby nie jej „przyjaciele”? Przecież to nie typowa ładna, głupiutka dziewczynka.

    Plan Marka. Cóż, gdyby nie było to tak bezdennie głupie, powiedziałbym, że to nawet sprytny pomysł. Raczej niema aż takich pleców, by to wszystko poszło z górki i nikt nigdy się nie zorientował.
    Pisanie o tym jak bardzo go kocham to sobie daruję, bo nie lubię powtarzać ciągle tego samego. Wszyscy chyba kochamy go równo, prawda?

    Ktoś powinien im wytłumaczyć, że nie zawsze trzeba wygrywać, żeby zostać zwycięzcą. Czasem wystarczy, że inni przegrają.

    Jak powiedział ktoś znany: „Tworzymy demony, które nas prześladują”. Kto to był, co to właściwie miało znaczyć – nieważne. Ważne jest to, że najgorsze monstrum siedzi głęboko w każdym z nas
    i może ujawnić się w każdym momencie. Ludzie wymyślają potwory, ale żaden, powtarzam żaden, nigdy nie będzie bardziej przerażający od człowieka. To nie broń zabija, nie narkotyki, nie samochody. To ludzie tworzą demony. Ludzie nimi są.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze mówiąc, jestem w ogóle ogromnie zdziwiona, że ludzie, którzy czytają WYRA, czytają i to, ale jednocześnie i cholernie wdzięczna, bo to naprawdę miłe uczucie, kiedy ktoś to czyta, mimo iż doskonale wie, co będzie dalej. Taki swoisty komplement.

      No właśnie chodzi o to, że Mark właśnie ma takie plecy i takie znajomości, że może wszystko. To właśnie próbuję tu pokazać od samego początku, a ta cała sytuacja ma być jakoby tego zwięczeniem, ale wygląda na to, że chyba przeceniłam swoje umiejętności.

      Tak, ludzie to najgorsze bestie na świecie.

      Generalnie wnioskuję z Twojej wypowiedzi, że rozdział można rozbić o kant dupy i w sumie sama mam co do niego podobne uczucia. Tak naprawdę wiedziałam tylko, jak ma wyglądać perspektywa Marka, i to tylko dwa akapity ( co zresztą i tak spieprzyłam). Ostatni to było zwykłe szczycie, podobnie jak cała perspektywa Mary. A kolejny rozdział będzie jeszcze gorszy.

      Usuń
  5. Oto przybywam. Trochę mnie zaskoczył wpis nad rozdziałem, ale to nie znaczy, że nie skomentuję tego.
    Tak, wiedziałam, że Mary przeżyję tę próbę samobójczą, inaczej nie byłoby tej całej historii później. Tylko nie rozumiem, dlaczego w tym "śnie" pojawił się Jared. Przecież on żyje. Widzę, że wykorzystałaś znany motyw z jasnym światłem. Osobiście on mi się niespecjalnie podoba, jest sama nie wiem jaki. Mam po prostu wrażenie, że to całe światło, to kicz wymyślony przez ludzi. Tak, jestem niedowiarkiem.
    Bardzo podobała mi się rozmowa z panią Robinson. Kompletnie zbiła Mary z pantałyku, sprawiła, że dziewczyna poczuła wstyd i może co nieco doszło do jej głowy. Faktycznie Mary nie szukała pomocy wszędzie zakładając z góry, że nikt już jej nie pomoże. Tak samo niezła była rozmowa z doktorem, którego już uważałam za miłego, dopóki nie doszło do rozmowy z Markiem Kingiem. I w związku z całą częścią Marka, którą dzisiaj przeczytałam uważam teraz, że zrobiłaś z Mary w przyszłości pod tym względem trochę jakby altruistkę. Po tym, jak postąpił wobec niej, jak latami ją katował, jakie krzywdy jej wyrządził, powinien zgnić w swoim prywatnym piekle, nie zasłużył na jej wybaczenie. Nie mieści mi się to w głowie, jak takiemu człowiekowi można wybaczyć. Dla mnie to jest po prostu nie do przyjęcia. Takie winy nie zasługują na wybaczanie. Choćby człowiek nie wiem jak był skruszony. Bo to właśnie przez to Mary rzuciła się w szpony nałogu, przez to jakim człowiekiem i ojcem był dla niej Mark, zdarzyło się to wszystko później. To on dla dobra wszystkich powinien skończyć ze sobą wtedy. Wielki pan i władca. A atak Mary na niego w szpitalu tylko mu pomógł. Oby ten człowiek zgnił kiedyś w piekle. Pozdrawiam:)
    Btw. Nie wierzę, że Constance przekaże Jaredowi wiadomość od Mary.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po prostu potrzebowałam małej przerwy na poukładanie sobie pewnych rzeczy, ale nie będzie ona trwała zbyt długo, to jest pewne. Napiszę jeszcze jeden rozdział i wracam do regularnego publikowania ;).
      To, że żyje nie ma nic do rzeczy, Courtney przecież też jeszcze żyje w czasie, gdy to wszystko się dzieje. Niedotleniony mózg, omamy i te sprawy.
      I znowu zostałam źle zrozumiana - z tym światłem to mi nie chodziło o to, które niby widzą ludzie w trakcie śmierci klinicznej, to było po prostu światło lampy, pod którą leżała Mary. W tym czasie powoli odzyskiwała przytomność, więc zaczynała dostrzegać otoczenie, ot cały sekret :). Poszłam trochę za "senną logiką", wiesz, np człowiekowi śni się, że dzwoni mu telefon, a kiedy się budzi, odkrywa, że to "wrzeszczy" mu budzik. O taki efekt mi chodziło, ale coś mi chyba nie wyszło.
      Ale pisało mi się ją okropnie, w pewnym momencie miałam wrażenie, że pitolę bez sensu, to samo tyczy się rozmowy z lekarzem. Ogólnie wątek obserwacji Mary był dla mnie dosyć niewdzięczny, miałam pomysł tylko na kilka pojedynczych scen, które zamiast umieścić w jednym rozdziale, ja głupia rozłożyłam na kilka i tak szyłam, i kombinowałam. Na szczęście już go zakończyłam i akcja kolejnego rozdziału, który będę pisać, będzie się już działa poza szpitalem.
      Na swoją obronę pod tym względem mam to, że matka Mary była kobietą niezwykle rodzinną, która wpoiła Mary pewną bardzo ważną zasadę - rodzina, jaka by nie była, to zawsze rodzina. Plus uczyła ją, że trzeba zapominać o krzywdach i je wybaczać, o czym zresztą wspomniałam w kilku rozdziałach tutaj i na WYRA.
      Co do Constance - wszystko będzie w kolejnym rozdziale, który pojawi się, tak jak już wspomniałam na początku komentarza, jak tylko napiszę kolejny :).

      Usuń