Jared:
- Jared.
Oderwałem wzrok od trzymanej w rękach poniszczonej na rogach fotografii, z której spoglądała na mnie uśmiechnięta Mary. Miałem ją przy sobie cały czas, jednak dopiero tego dnia odważyłem się na nią spojrzeć. Wcześniej obawiałem się powrotu niechcianych emocji, które targały mną przed wyjazdem z Bellingham, jak się okazało, niepotrzebnie. Widok King sprawił, że po moim ciele rozeszła się fala przyjemnego ciepła, a na twarz wstąpił szeroki uśmiech. Wtedy też doszło do mnie, że za bardzo ją kochałem, by ot tak zniknąć z jej życia; postanowiłem wrócić. W jednej krótkiej sekundzie ułożyłem sobie w głowie plan działania - kiedy skończę terapię, wracam do Waszyngtonu i mówię Mary, że nie wierzę w ani jedno słowo, które wypowiedziała tamtego wrześniowego poranka.
Tak właśnie zamierzałem postąpić, bez względu na reakcję mamy.
- Tak?
- Doktor Smith prosi cię do swojego gabinetu - oznajmiła pulchna pielęgniarka, próbując dostrzec, co trzymam w dłoniach. Bez powodzenia; zdążyłem złożyć zdjęcie na pół, zanim jej wścibski wzrok zdołał jej skalać. Równie szybkim ruchem schowałem je pod poduszkę i wstałem ze średnio miękkiego materaca, do którego przywykałem przez całe dwa tygodnie.
- Jakieś zmiany w harmonogramie?
Kobieta zmarszczyła pociągnięte czarną kredką brwi. Mary też od czasu do czasu praktykowała ten estetyczny zabieg - efekt nie był zbyt ciekawy, oczywiście w moim odczuciu, King uważała, że ciemniejsze włoski nad oczami dodawały jej charakteru, uwielbiała powstały wtedy kontrast między głęboką czernią i złocistym blondem. Dla mnie był zbyt groteskowy, ale ona lubiła takie skrajności.
- Zwykle zaczynamy o drugiej, a nawet nie ma dwunastej. Poza tym dzisiaj jest wtorek, a we wtorki mamy sesję grupową, nie indywidualną.
- Mnie o nic nie pytaj, wiem tyle samo co ty. Doktor wychylił się z gabinetu, zawołał mnie i kazał po ciebie pójść, a co chce, to już nie mój biznes.
Trzy ostatnie słowa brzmiały wręcz komicznie w jej ustach. Siostra Charlotte Hill, zwana pieszczotliwie Pączusiem, była największą plotkarą w całym ośrodku, interesował ją każdy najdrobniejszy szczegół z życia pacjentów i personelu, wiedziała wszystko o wszystkich, chodząca encyklopedia wiedzy podwórkowej, jak określił ją kiedyś doktor Smith, skądinąd nad zwyczaj przyjemny i ciepły człowiek.
- Pewnie coś nabroił przyjemniaczek - wtrącił się wymijający nas, obładowany środkami czystości salowy Joe. - I nawet domyślam się, co.
- Co? - spytała zaciekawiona pielęgniarka, którą rzekomo wcale to nie interesowało. Uśmiechnąłem się bezwolnie.
- Na pewno spółkował gdzieś z tą brunetką spod czwórki. Widziałem, jak wczoraj pożerała go wzrokiem przy kolacji, a i on nie pozostawał obojętny. - Starszy mężczyzna pomachał palcem w powietrzu, by w ten sposób podkreślić wypowiedziane ochrypłym, ale melodyjnym głosem słowa.
- Joe, ty stary zboczeńcu, tylko jedno ci w głowie - skomentowałem żartobliwym tonem jego świńskie wymysły. Mimo iż był jakieś pięćdziesiąt lat ode mnie starszy, mówiłem mu na ty, a wszystkie nasze rozmowy utrzymane były w koleżeńskim tonie. Nie wszystkim zezwalał na taką poufałość: większość pacjentów zwracała się do niego per panie Joe lub panie Rodnick, ja już pierwszego dnia swojego pobytu w ośrodku zdobyłem jego sympatię i pozwolenie na to, by zwracać się do niego Kierowniku.
Co mu się we mnie spodobało? Fakt, że tak samo jak on urodziłem się w Luizjanie i byłem muzykiem amatorem.
Tuż przed detoksem przemycił mi do pokoju paczkę papierosów i przez następny tydzień z hakiem cierpliwie sprzątał moje wymiociny z podłogi i znosił rzucane w zaćmieniu umysłowym obelgi. Kiedy przenieśli mnie na kolejny poziom, w ramach zadośćuczynienia pomagałem mu sprzątać łazienki i opowiadałem o swoim życiu. Gdy dowiedział się, że wychowywałem się bez ojca, przyznał, że i jemu zabrakło męskiej ręki i pozwolił mi mówić do siebie Joe.
Można powiedzieć, że był jakoby moim drugim terapeutą, na początku byłem nawet bardziej otwarty w rozmowach z nim niż ze Smithem, ale i do doktora z czasem się przekonałem.
- No, ale nie powiesz, ta cała Beatrice to kobitka jak się patrzy. Buźka niczego sobie, wszystko inne też na swoim miejscu...
- Panie Rodnick, łazienka się sama nie posprząta - wtrąciła ostrym tonem Charlotte. Nie lubiła słuchać komplementów kierowanych pod adresem innych, atrakcyjniejszych od siebie kobiet.
- Lotty, moja droga, tobie też niczego nie brakuje! Masz na czym usiąść i czym odetchnąć. Zupełnie jak moja żona nieboszczka, Panie świeć nad jej duszą. Ach, co to była za kobieta! Temperamentna i...
- Joe, jeśli nie chcesz wylądować na dywaniku u dyrektora, lepiej skończ te swoje opowiastki i bierz się do roboty.
- No już dobra, dobra, piekielna złośnico, idę. A co do ciebie, Jaredku, jeśli naprawdę nic tam nie było z Bea, to radzę ci nad tym pomyśleć, jedno słowo i będzie twoja.
- Rodnick! - krzyknęła głośno Hill, a ja się tylko uśmiechnąłem. Sam zauważyłem sygnały, które bezustannie wysyłała mi uzależniona od amfetaminy, dziesięć lat starsza trenerka fitness, ale zupełnie na nie nie reagowałem. Nie pociągała mnie ani fizycznie, ani w żadnym innym aspekcie - była zbyt umięśniona i obsesyjnie pragnęła osiągnąć stworzony we własnej głowie ideał. Poza tym nic nas nie łączyło, nawet rozmowy o pogodzie nam się nie kleiły. Jakby powiedział to mój brat: w łóżku nie trzeba rozmawiać, ale ja nie zamierzałem już więcej bawić się w jednonocne romanse, brzydziły mnie.
Odkąd rozstałem się z Mary, ani razu nie uprawiałem seksu i nie czułem w związku z tym żadnego żalu czy dyskomfortu, bo wiedziałem, że i tak żadna inna nie dałaby mi tego, co dostawałem w łóżku od King. Co do tego nie miałem absolutnie żadnych wątpliwości.
- Idziesz czy nie?
Wyrwany z chwilowego otępienia spojrzałem na zaczerwienioną twarz Hill i skinąłem szybko głową. Mruknęła coś pod nosem, po czym ruszyła wgłąb jasnego korytarza, a ja za nią. Rozstaliśmy się dopiero przed gabinetem Smitha, który pociągnął za klamkę, zanim zdążyłem zapukać do drzwi.
- Siostra Hill mówiła, że chce mnie pan widzieć.
- Tak, tak. Przyszła twoja mama. Chce z tobą rozmawiać. Zostawię was samych - dokończył, siląc się na uśmiech. Było w nim coś dziwnego, obcego, to samo wyczułem w głosie doktora i w wyplutych przez niego pojedynczych zdaniach. Zwykle posługiwał się złożonymi, zgrabnymi sentencjami, nawet wtedy, gdy prosił którąś z pielęgniarek o przyniesienie mu kawy (koniecznie z odrobiną mleka i dwiema łyżeczkami cukru).
Zapewne rozwodziłbym się dłużej nad jego niecodziennym zachowaniem, gdybym nie zobaczył zza jego ramienia czubka głowy swojej mamy.
Ów widok sprawił, że serce zabiło mi nieco szybciej, a wnętrzności zalała fala przyjemnego ciepła - dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak bardzo za nią tęskniłem. Prawie tak jak za Mary.
Nasze spojrzenia się spotkały, była nieco zdenerwowana, ale zrzuciłem to na karb otoczenia i bez słowa zatopiłem się w jej objęciach.
- Synku - wyszeptała swoim kojącym, niezwykle miłym dla ucha sopranem. W tle dało się usłyszeć najpierw ciche skrzypnięcie, a następnie trzask zamykanych drzwi. - Dobrze się tutaj czujesz? Nie masz żadnych problemów?
- Na początku było okropnie, podczas detoksu wymiotowałem po kilka razy dziennie, myślałem, że umrę, ale teraz jest w porządku. Co prawda boli mnie czasem głowa i bywam rozdrażniony, ale doktor Smith mówi, że to normalne - odpowiedziałem, nie przestając się uśmiechać.
Jedna z wielu żelaznych zasad ośrodka zabraniała jakichkolwiek odwiedzin, więc obecność mamy była dla mnie ogromną niespodzianką.
- To dobrze, skarbie, bardzo dobrze. - Położyła swoją ciepłą dłoń na moim policzku i uniosła nieznacznie kąciki ust.
- Jak ci się w ogóle udało tu wejść? Normalnie nikogo nie wpuszczają.
- Powiedziałam doktorowi, że mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia, coś, co nie może czekać.
- To prawda czy tylko tani blef, by zobaczyć ukochanego synka? - Uniosłem wymownie brew.
- Prawda. Niestety prawda - dodała już znacznie poważniejszym tonem i szybko usiadła na jednym z dwóch obitych sztuczną skórą krzeseł.
- Ktoś umarł? - rzuciłem półżartem, na co jej pokryta delikatną warstwą makijażu twarz przyjęła wyraz lekkiego zmieszania.
- Lepiej będzie, jak usiądziesz.
- Robi się groźnie... - Oblizałem szybko dolną wargę i zająłem miejsce obok rodzicielki. Kątem oka na biurku swojego terapeuty dostrzegłem niedużą karteczkę, na której widniał wykonany czerwonym długopisem napis - zadzwonić do Francisa Jonesa!
Postawiony na samym końcu pogrubiony wykrzyknik świadczył o tym, że było to coś ważnego, a ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że gdzieś już zetknąłem się z tym nazwiskiem. Tylko gdzie?
- Nie będę owijała w bawełnę, chodzi o Mary.
- O Mary? - Brwi podskoczyły mi na twarzy w wyrazie ogromnego zdziwienia. - O Mary King? - spytałem tak dla pewności.
- A czy ostatnio spotykałeś się z jakąś inną Mary?
- No nie.
- No właśnie. - Westchnęła głęboko i zgarnęła z twarzy niechciany kosmyk blond włosów. Gołym okiem było widać, że się denerwuje, jak zawsze, gdy rozmawialiśmy o Mary.
Zgodnie ze swoją naturą zacząłem tworzyć w głowie różne scenariusze - Mary przyleciała do Los Angeles i dowiedziała się, gdzie jestem, a mama, chcąc nie chcąc, musiała mnie o tym poinformować. To by wyjaśniało to zdenerwowanie i fakt, iż mimo wcześniejszej zapowiedzi jakoś nie mogła przejść do sedna sprawy.
- Czyżby tu przyjechała i oznajmiła ci, że chce do mnie wrócić? - podzieliłem się swoją idylliczną wizją, nie mogąc dłużej znieść zapadłej w gabinecie ciszy.
- Nie, Jared, nie przyjechała i nie przyjedzie, bo ona... - tu wzięła głęboki oddech, zacisnęła mocno powieki i zagryzła wargi. - Mary...
- No co Mary? - zapytałem już nieco zniecierpliwiony.
- Nie żyje. Mary nie żyje - wyrzuciła w końcu z siebie, a ja zesztywniałem w mgnieniu oka.
- Słucham?
- Mary King nie żyje. Kilka dni temu popełniła samobójstwo, celowo przedawkowała heroinę. Dzwoniła do mnie Camille Robinson. Przykro mi - dodała na koniec, a ja nie byłem już w stanie powiedzieć, czy był to szczery żal, czy pusty zwrot wypowiedziany tylko po to, by mi się podlizać, byłem już zbyt otępiały.
Mary nie żyła? Umarła? To nie mogła być prawda. Nie mogła być martwa w chwili, gdy zdecydowałem się do niej wrócić.
To był tylko ponury żart. To musiał być ponury żart. Albo sen. Tak, tak, to był tylko straszny sen! Wystarczyło, że się obudzę, że się uszczypnę, a ten gabinet zniknie, a ja będę leżał w łóżku w sali numer dziesięć.
- To jest tylko sen, zwykły, koszmarny sen - wydukałem pod nosem, nie mogąc wyzbyć się uczucia deja vu i z uporem maniaka zaciskałem i na powrót otwierałem piekące powieki.
- Synku, to nie jest sen, choć bardzo bym chciała, aby był. Ona umarła, twoja Mary nie żyje. - Szczupłe ramiona zacisnęły się wokół mojego sztywnego ciała, usta przywarły do skroni. Nie poczułem nic przyjemnego, żadnego ciepła, żadnej ulgi. - Strasznie mi przykro, skarbie, naprawdę.
- Gówno prawda - wycedziłem przez mocno zaciśnięte zęby. - Wcale nie jest ci przykro, nienawidziłaś jej. Nienawidziłaś jej tak samo jak oni wszyscy. A ja ją kochałem, rozumiesz to? Kochałem! - W jednej chwili, nie zważając na przylepioną do mnie matkę, zerwałem się z miejsca i ruszyłem w stronę drzwi.
Całe ciało mi drżało, w głowie krzyczały różne myśli, uszy przeszywał wysoki, bolesny pisk. Czułem się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce i to bez znieczulenia.
Nagle zaczęło mi brakować powietrza, a oczy przesłoniła gęsta mgła. Z nogami ciężkimi tak, jakby były z ołowiu, szedłem po omacku do celi, którą nazywano moim pokojem, nie słysząc nic prócz tych irytująco wysokich dźwięków - dopiero głośny trzask drzwi sprawił, że wizja wróciła do normy, podobnie jak fonia i pozostałe zmysły.
Chwyciłem wiszącą na kilku haczykach szafkę i cisnąłem nią o podłogę. Wszystko, co się na niej znajdowało, uległo zniszczeniu, tak jak chwilę później lustro i drewniane krzesło.
- Pani Leto, proszę tam nie wchodzić! - usłyszałem tuż za drzwiami.
- Muszę, on może zrobić sobie krzywdę! - Mama płakała, świadczyło o tym nosowe brzmienie jej głosu i jego silne drżenie.
- Niech mu pani pozwoli to z siebie wyrzucić. Im szybciej się z tym upora, tym lepiej.
Upora? Szybko? Podręcznikowe pieprzenie pieprzonego konowała.
Co on mógł, do cholery, o tym wiedzieć?! Nie znał jej, nie wiedział, co nas łączyło, co do niej czułem i ile dla mnie znaczyła. Jakim więc prawem głosił te swoje pseudologiczne teorie?! Jakim prawem?!
- Jared.
Oderwałem wzrok od trzymanej w rękach poniszczonej na rogach fotografii, z której spoglądała na mnie uśmiechnięta Mary. Miałem ją przy sobie cały czas, jednak dopiero tego dnia odważyłem się na nią spojrzeć. Wcześniej obawiałem się powrotu niechcianych emocji, które targały mną przed wyjazdem z Bellingham, jak się okazało, niepotrzebnie. Widok King sprawił, że po moim ciele rozeszła się fala przyjemnego ciepła, a na twarz wstąpił szeroki uśmiech. Wtedy też doszło do mnie, że za bardzo ją kochałem, by ot tak zniknąć z jej życia; postanowiłem wrócić. W jednej krótkiej sekundzie ułożyłem sobie w głowie plan działania - kiedy skończę terapię, wracam do Waszyngtonu i mówię Mary, że nie wierzę w ani jedno słowo, które wypowiedziała tamtego wrześniowego poranka.
Tak właśnie zamierzałem postąpić, bez względu na reakcję mamy.
- Tak?
- Doktor Smith prosi cię do swojego gabinetu - oznajmiła pulchna pielęgniarka, próbując dostrzec, co trzymam w dłoniach. Bez powodzenia; zdążyłem złożyć zdjęcie na pół, zanim jej wścibski wzrok zdołał jej skalać. Równie szybkim ruchem schowałem je pod poduszkę i wstałem ze średnio miękkiego materaca, do którego przywykałem przez całe dwa tygodnie.
- Jakieś zmiany w harmonogramie?
Kobieta zmarszczyła pociągnięte czarną kredką brwi. Mary też od czasu do czasu praktykowała ten estetyczny zabieg - efekt nie był zbyt ciekawy, oczywiście w moim odczuciu, King uważała, że ciemniejsze włoski nad oczami dodawały jej charakteru, uwielbiała powstały wtedy kontrast między głęboką czernią i złocistym blondem. Dla mnie był zbyt groteskowy, ale ona lubiła takie skrajności.
- Zwykle zaczynamy o drugiej, a nawet nie ma dwunastej. Poza tym dzisiaj jest wtorek, a we wtorki mamy sesję grupową, nie indywidualną.
- Mnie o nic nie pytaj, wiem tyle samo co ty. Doktor wychylił się z gabinetu, zawołał mnie i kazał po ciebie pójść, a co chce, to już nie mój biznes.
Trzy ostatnie słowa brzmiały wręcz komicznie w jej ustach. Siostra Charlotte Hill, zwana pieszczotliwie Pączusiem, była największą plotkarą w całym ośrodku, interesował ją każdy najdrobniejszy szczegół z życia pacjentów i personelu, wiedziała wszystko o wszystkich, chodząca encyklopedia wiedzy podwórkowej, jak określił ją kiedyś doktor Smith, skądinąd nad zwyczaj przyjemny i ciepły człowiek.
- Pewnie coś nabroił przyjemniaczek - wtrącił się wymijający nas, obładowany środkami czystości salowy Joe. - I nawet domyślam się, co.
- Co? - spytała zaciekawiona pielęgniarka, którą rzekomo wcale to nie interesowało. Uśmiechnąłem się bezwolnie.
- Na pewno spółkował gdzieś z tą brunetką spod czwórki. Widziałem, jak wczoraj pożerała go wzrokiem przy kolacji, a i on nie pozostawał obojętny. - Starszy mężczyzna pomachał palcem w powietrzu, by w ten sposób podkreślić wypowiedziane ochrypłym, ale melodyjnym głosem słowa.
- Joe, ty stary zboczeńcu, tylko jedno ci w głowie - skomentowałem żartobliwym tonem jego świńskie wymysły. Mimo iż był jakieś pięćdziesiąt lat ode mnie starszy, mówiłem mu na ty, a wszystkie nasze rozmowy utrzymane były w koleżeńskim tonie. Nie wszystkim zezwalał na taką poufałość: większość pacjentów zwracała się do niego per panie Joe lub panie Rodnick, ja już pierwszego dnia swojego pobytu w ośrodku zdobyłem jego sympatię i pozwolenie na to, by zwracać się do niego Kierowniku.
Co mu się we mnie spodobało? Fakt, że tak samo jak on urodziłem się w Luizjanie i byłem muzykiem amatorem.
Tuż przed detoksem przemycił mi do pokoju paczkę papierosów i przez następny tydzień z hakiem cierpliwie sprzątał moje wymiociny z podłogi i znosił rzucane w zaćmieniu umysłowym obelgi. Kiedy przenieśli mnie na kolejny poziom, w ramach zadośćuczynienia pomagałem mu sprzątać łazienki i opowiadałem o swoim życiu. Gdy dowiedział się, że wychowywałem się bez ojca, przyznał, że i jemu zabrakło męskiej ręki i pozwolił mi mówić do siebie Joe.
Można powiedzieć, że był jakoby moim drugim terapeutą, na początku byłem nawet bardziej otwarty w rozmowach z nim niż ze Smithem, ale i do doktora z czasem się przekonałem.
- No, ale nie powiesz, ta cała Beatrice to kobitka jak się patrzy. Buźka niczego sobie, wszystko inne też na swoim miejscu...
- Panie Rodnick, łazienka się sama nie posprząta - wtrąciła ostrym tonem Charlotte. Nie lubiła słuchać komplementów kierowanych pod adresem innych, atrakcyjniejszych od siebie kobiet.
- Lotty, moja droga, tobie też niczego nie brakuje! Masz na czym usiąść i czym odetchnąć. Zupełnie jak moja żona nieboszczka, Panie świeć nad jej duszą. Ach, co to była za kobieta! Temperamentna i...
- Joe, jeśli nie chcesz wylądować na dywaniku u dyrektora, lepiej skończ te swoje opowiastki i bierz się do roboty.
- No już dobra, dobra, piekielna złośnico, idę. A co do ciebie, Jaredku, jeśli naprawdę nic tam nie było z Bea, to radzę ci nad tym pomyśleć, jedno słowo i będzie twoja.
- Rodnick! - krzyknęła głośno Hill, a ja się tylko uśmiechnąłem. Sam zauważyłem sygnały, które bezustannie wysyłała mi uzależniona od amfetaminy, dziesięć lat starsza trenerka fitness, ale zupełnie na nie nie reagowałem. Nie pociągała mnie ani fizycznie, ani w żadnym innym aspekcie - była zbyt umięśniona i obsesyjnie pragnęła osiągnąć stworzony we własnej głowie ideał. Poza tym nic nas nie łączyło, nawet rozmowy o pogodzie nam się nie kleiły. Jakby powiedział to mój brat: w łóżku nie trzeba rozmawiać, ale ja nie zamierzałem już więcej bawić się w jednonocne romanse, brzydziły mnie.
Odkąd rozstałem się z Mary, ani razu nie uprawiałem seksu i nie czułem w związku z tym żadnego żalu czy dyskomfortu, bo wiedziałem, że i tak żadna inna nie dałaby mi tego, co dostawałem w łóżku od King. Co do tego nie miałem absolutnie żadnych wątpliwości.
- Idziesz czy nie?
Wyrwany z chwilowego otępienia spojrzałem na zaczerwienioną twarz Hill i skinąłem szybko głową. Mruknęła coś pod nosem, po czym ruszyła wgłąb jasnego korytarza, a ja za nią. Rozstaliśmy się dopiero przed gabinetem Smitha, który pociągnął za klamkę, zanim zdążyłem zapukać do drzwi.
- Siostra Hill mówiła, że chce mnie pan widzieć.
- Tak, tak. Przyszła twoja mama. Chce z tobą rozmawiać. Zostawię was samych - dokończył, siląc się na uśmiech. Było w nim coś dziwnego, obcego, to samo wyczułem w głosie doktora i w wyplutych przez niego pojedynczych zdaniach. Zwykle posługiwał się złożonymi, zgrabnymi sentencjami, nawet wtedy, gdy prosił którąś z pielęgniarek o przyniesienie mu kawy (koniecznie z odrobiną mleka i dwiema łyżeczkami cukru).
Zapewne rozwodziłbym się dłużej nad jego niecodziennym zachowaniem, gdybym nie zobaczył zza jego ramienia czubka głowy swojej mamy.
Ów widok sprawił, że serce zabiło mi nieco szybciej, a wnętrzności zalała fala przyjemnego ciepła - dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak bardzo za nią tęskniłem. Prawie tak jak za Mary.
Nasze spojrzenia się spotkały, była nieco zdenerwowana, ale zrzuciłem to na karb otoczenia i bez słowa zatopiłem się w jej objęciach.
- Synku - wyszeptała swoim kojącym, niezwykle miłym dla ucha sopranem. W tle dało się usłyszeć najpierw ciche skrzypnięcie, a następnie trzask zamykanych drzwi. - Dobrze się tutaj czujesz? Nie masz żadnych problemów?
- Na początku było okropnie, podczas detoksu wymiotowałem po kilka razy dziennie, myślałem, że umrę, ale teraz jest w porządku. Co prawda boli mnie czasem głowa i bywam rozdrażniony, ale doktor Smith mówi, że to normalne - odpowiedziałem, nie przestając się uśmiechać.
Jedna z wielu żelaznych zasad ośrodka zabraniała jakichkolwiek odwiedzin, więc obecność mamy była dla mnie ogromną niespodzianką.
- To dobrze, skarbie, bardzo dobrze. - Położyła swoją ciepłą dłoń na moim policzku i uniosła nieznacznie kąciki ust.
- Jak ci się w ogóle udało tu wejść? Normalnie nikogo nie wpuszczają.
- Powiedziałam doktorowi, że mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia, coś, co nie może czekać.
- To prawda czy tylko tani blef, by zobaczyć ukochanego synka? - Uniosłem wymownie brew.
- Prawda. Niestety prawda - dodała już znacznie poważniejszym tonem i szybko usiadła na jednym z dwóch obitych sztuczną skórą krzeseł.
- Ktoś umarł? - rzuciłem półżartem, na co jej pokryta delikatną warstwą makijażu twarz przyjęła wyraz lekkiego zmieszania.
- Lepiej będzie, jak usiądziesz.
- Robi się groźnie... - Oblizałem szybko dolną wargę i zająłem miejsce obok rodzicielki. Kątem oka na biurku swojego terapeuty dostrzegłem niedużą karteczkę, na której widniał wykonany czerwonym długopisem napis - zadzwonić do Francisa Jonesa!
Postawiony na samym końcu pogrubiony wykrzyknik świadczył o tym, że było to coś ważnego, a ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że gdzieś już zetknąłem się z tym nazwiskiem. Tylko gdzie?
- Nie będę owijała w bawełnę, chodzi o Mary.
- O Mary? - Brwi podskoczyły mi na twarzy w wyrazie ogromnego zdziwienia. - O Mary King? - spytałem tak dla pewności.
- A czy ostatnio spotykałeś się z jakąś inną Mary?
- No nie.
- No właśnie. - Westchnęła głęboko i zgarnęła z twarzy niechciany kosmyk blond włosów. Gołym okiem było widać, że się denerwuje, jak zawsze, gdy rozmawialiśmy o Mary.
Zgodnie ze swoją naturą zacząłem tworzyć w głowie różne scenariusze - Mary przyleciała do Los Angeles i dowiedziała się, gdzie jestem, a mama, chcąc nie chcąc, musiała mnie o tym poinformować. To by wyjaśniało to zdenerwowanie i fakt, iż mimo wcześniejszej zapowiedzi jakoś nie mogła przejść do sedna sprawy.
- Czyżby tu przyjechała i oznajmiła ci, że chce do mnie wrócić? - podzieliłem się swoją idylliczną wizją, nie mogąc dłużej znieść zapadłej w gabinecie ciszy.
- Nie, Jared, nie przyjechała i nie przyjedzie, bo ona... - tu wzięła głęboki oddech, zacisnęła mocno powieki i zagryzła wargi. - Mary...
- No co Mary? - zapytałem już nieco zniecierpliwiony.
- Nie żyje. Mary nie żyje - wyrzuciła w końcu z siebie, a ja zesztywniałem w mgnieniu oka.
- Słucham?
- Mary King nie żyje. Kilka dni temu popełniła samobójstwo, celowo przedawkowała heroinę. Dzwoniła do mnie Camille Robinson. Przykro mi - dodała na koniec, a ja nie byłem już w stanie powiedzieć, czy był to szczery żal, czy pusty zwrot wypowiedziany tylko po to, by mi się podlizać, byłem już zbyt otępiały.
Mary nie żyła? Umarła? To nie mogła być prawda. Nie mogła być martwa w chwili, gdy zdecydowałem się do niej wrócić.
To był tylko ponury żart. To musiał być ponury żart. Albo sen. Tak, tak, to był tylko straszny sen! Wystarczyło, że się obudzę, że się uszczypnę, a ten gabinet zniknie, a ja będę leżał w łóżku w sali numer dziesięć.
- To jest tylko sen, zwykły, koszmarny sen - wydukałem pod nosem, nie mogąc wyzbyć się uczucia deja vu i z uporem maniaka zaciskałem i na powrót otwierałem piekące powieki.
- Synku, to nie jest sen, choć bardzo bym chciała, aby był. Ona umarła, twoja Mary nie żyje. - Szczupłe ramiona zacisnęły się wokół mojego sztywnego ciała, usta przywarły do skroni. Nie poczułem nic przyjemnego, żadnego ciepła, żadnej ulgi. - Strasznie mi przykro, skarbie, naprawdę.
- Gówno prawda - wycedziłem przez mocno zaciśnięte zęby. - Wcale nie jest ci przykro, nienawidziłaś jej. Nienawidziłaś jej tak samo jak oni wszyscy. A ja ją kochałem, rozumiesz to? Kochałem! - W jednej chwili, nie zważając na przylepioną do mnie matkę, zerwałem się z miejsca i ruszyłem w stronę drzwi.
Całe ciało mi drżało, w głowie krzyczały różne myśli, uszy przeszywał wysoki, bolesny pisk. Czułem się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce i to bez znieczulenia.
Nagle zaczęło mi brakować powietrza, a oczy przesłoniła gęsta mgła. Z nogami ciężkimi tak, jakby były z ołowiu, szedłem po omacku do celi, którą nazywano moim pokojem, nie słysząc nic prócz tych irytująco wysokich dźwięków - dopiero głośny trzask drzwi sprawił, że wizja wróciła do normy, podobnie jak fonia i pozostałe zmysły.
Chwyciłem wiszącą na kilku haczykach szafkę i cisnąłem nią o podłogę. Wszystko, co się na niej znajdowało, uległo zniszczeniu, tak jak chwilę później lustro i drewniane krzesło.
- Pani Leto, proszę tam nie wchodzić! - usłyszałem tuż za drzwiami.
- Muszę, on może zrobić sobie krzywdę! - Mama płakała, świadczyło o tym nosowe brzmienie jej głosu i jego silne drżenie.
- Niech mu pani pozwoli to z siebie wyrzucić. Im szybciej się z tym upora, tym lepiej.
Upora? Szybko? Podręcznikowe pieprzenie pieprzonego konowała.
Co on mógł, do cholery, o tym wiedzieć?! Nie znał jej, nie wiedział, co nas łączyło, co do niej czułem i ile dla mnie znaczyła. Jakim więc prawem głosił te swoje pseudologiczne teorie?! Jakim prawem?!
***
- Jared... Obudź się, skarbie - delikatny głos rozszedł się po mojej głowie, wymuszając otwarcie zespojonych niespokojnym snem powiek. Po moim policzku przesunął się kosmyk blond włosów, do nozdrzy doszedł ten niepowtarzalny aromat, który czułem każdej nocy przed zaśnięciem - wanilia i dym papierosowy.
- Mary?
Odsunęła się ode mnie i wyprostowała, światło księżyca rozjaśniało jej postać. Rozpuszczone włosy, długa, biała sukienka, bose stopy i szeroki uśmiech, to naprawdę była ona.
- Wstań, chcę cię gdzieś zabrać.
- Gdzie? - zapytałem i jak zahipnotyzowany wygrzebałem się spod pościeli.
- Na zewnątrz.
- To znaczy poza ośrodek? - Nagie stopy zetknęły się z zimną posadzką, na co lekko się wzdrygnąłem, a zaraz potem wstałem.
King skinęła twierdząco głową, wprowadzając w ruch burze złocistych fal. Dopiero wtedy dostrzegłem wetkniętą za lewe ucho różową różę. Pochodziła z bukietu, który zdążyłem jej wręczyć, zanim kazała mi się wynieść ze swojego życia.
- Nie mogę wychodzić poza ośrodek, zwłaszcza w nocy.
- Możesz - oznajmiła oczywistym tonem i chwyciła mnie za dłoń. Jej ciepłe palce zaplotły się razem z moimi, które przypominały sopelki lodu. Nie było mi jednak zimno, wręcz przeciwnie, grzało mnie ciepło ciała Mary, jego niegasnący żar.
- Dokąd dokładnie idziemy?
- Zobaczysz. - Mary nadal prowadziła mnie przez spowity półmrokiem i subtelną ciszą korytarz. Jej stopy sunęły bezszelestnie po szarawym linoleum, włosy podskakiwały na odkrytych ramionach, jakoby mnie hipnotyzując. Chciałem zatopić w nich twarz, móc się mocniej zaciągnąć ich zapachem, ale King nie chciała się zatrzymać, nie dochodziły do niej me milczące prośby. Może gdybym wymówił je na głos, ale wtedy ktoś mógłby nas usłyszeć i zatrzymać. Skończyłbym wtedy na dywaniku u dyrektora Ruperta, zapewne przedłużyłby mi pobyt za niesubordynację.
- Gotowy? - Mary nagle się zatrzymała i spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. Znów miała pomalowane brwi, jednak w świetle księżyca kontrast nie wydawał się aż tak duży.
- Jak zawsze. - Posłałem jej porozumiewawczy uśmiech.
Wyciągnęła powoli prawą dłoń, zacisnęła ją na prostokątnej klamce i pchnęła drzwi z taką lekkością, jakby zamiast dobrych kilkunastu funtów ważyły zaledwie parę gramów.
Wykonała kolejny krok, wyprowadziła mnie z pogrążonego w głębokim śnie ośrodka. Bezwolnie zacząłem myśleć o tym, że nie nałożyłem butów, a przecież betonowa ścieżka prowadząca ku bramie była taka zimna i twarda, i nierówna.
Ale chwila, dlaczego tego nie czułem? Czemu stare płyty nie kaleczyły mej skóry? Dlaczego nie odczuwałem bólu, a jedynie przyjemną miękkość?
Spojrzałem w dół i zobaczyłem piasek - złocący się w blasku księżyca, ciepły piach. Odwróciłem się zdezorientowany; za moimi plecami nie było już ośrodka, była tylko ciągnąca się do samego horyzontu plaża, a przede mną szumiąca woda.
- Spójrz w lewo - wyszeptała mi do ucha Mary.
Spojrzałem. Zobaczyłem oświetloną, oddaloną o kilkadziesiąt jardów Wieżę Eiffla.
- Kiedyś wejdziemy razem na jej szczyt, złapiemy się za ręce i polecimy prosto przed siebie. Ale to kiedyś, teraz zatańczymy.
- Zatańczymy? - wydukałem nieco przerażony. - Ja nie umiem tańczyć.
- Umiesz. Dzisiaj umiesz - Uśmiechnęła się łagodnie i zarzuciła ramiona na moją szyję, znacznie zmniejszając dzielący nas dystans.
Instynktownie położyłem swoje rozedrgane dłonie na jej talii, zacisnąłem mocno powieki. Muzykę zastąpiło nam bicie naszych serc - równe, rytmiczne, melodyjne.
- Widzisz, świetnie ci idzie.
- Tak, świetnie mi idzie. - Oparłem brodę o czubek głowy swojej partnerki i w końcu zaciągnąłem się zapachem jej włosów.
Silny dreszcz przebiegł przez mój kręgosłup, połaskotał lędźwia, przewiercił uda i wystrzelił z czubków zasypanych piaskiem palców. Umarłem i trafiłem do raju.
- Jared, mogę cię o coś zapytać?
- Pytaj.
- Czy nadal mnie kochasz? - Mary przerwała swój rytmiczny pląs i spojrzała mi prosto w oczy.
- Czy kiedykolwiek mógłbym przestać cię kochać? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie, co sprowokowało ją do szerokiego uśmiechu.
Przymknęła na powrót powieki i ułożyła usta do pocałunku.
Już zbliżałem swoją twarz do jej twarzy, już miałem dotykać jej warg swoimi, gdy nagle wszystko zniknęło - piasek, woda, Wieża Eiffla i Mary. Leżałem na plecach ze wzrokiem wbitym w sufit, moje ciało powoli opuszczało senne odrętwienie. Już nie spałem, byłem już na tyle świadomy, by znów usłyszeć w głowie odtwarzane jak z taśmy słowa mamy - twoja Mary nie żyje.
- Moja Mary nie żyje - wyszeptałem i po raz pierwszy od poznania prawdy rozpłakałem się. Płakałem tak jak jeszcze nigdy w swoim postdziecięcym życiu: głośno i rzewnie, jak mała dziewczynka, której właśnie obcięto sięgający pasa warkocz. - Moja Mary nie żyje...
- Mary?
Odsunęła się ode mnie i wyprostowała, światło księżyca rozjaśniało jej postać. Rozpuszczone włosy, długa, biała sukienka, bose stopy i szeroki uśmiech, to naprawdę była ona.
- Wstań, chcę cię gdzieś zabrać.
- Gdzie? - zapytałem i jak zahipnotyzowany wygrzebałem się spod pościeli.
- Na zewnątrz.
- To znaczy poza ośrodek? - Nagie stopy zetknęły się z zimną posadzką, na co lekko się wzdrygnąłem, a zaraz potem wstałem.
King skinęła twierdząco głową, wprowadzając w ruch burze złocistych fal. Dopiero wtedy dostrzegłem wetkniętą za lewe ucho różową różę. Pochodziła z bukietu, który zdążyłem jej wręczyć, zanim kazała mi się wynieść ze swojego życia.
- Nie mogę wychodzić poza ośrodek, zwłaszcza w nocy.
- Możesz - oznajmiła oczywistym tonem i chwyciła mnie za dłoń. Jej ciepłe palce zaplotły się razem z moimi, które przypominały sopelki lodu. Nie było mi jednak zimno, wręcz przeciwnie, grzało mnie ciepło ciała Mary, jego niegasnący żar.
- Dokąd dokładnie idziemy?
- Zobaczysz. - Mary nadal prowadziła mnie przez spowity półmrokiem i subtelną ciszą korytarz. Jej stopy sunęły bezszelestnie po szarawym linoleum, włosy podskakiwały na odkrytych ramionach, jakoby mnie hipnotyzując. Chciałem zatopić w nich twarz, móc się mocniej zaciągnąć ich zapachem, ale King nie chciała się zatrzymać, nie dochodziły do niej me milczące prośby. Może gdybym wymówił je na głos, ale wtedy ktoś mógłby nas usłyszeć i zatrzymać. Skończyłbym wtedy na dywaniku u dyrektora Ruperta, zapewne przedłużyłby mi pobyt za niesubordynację.
- Gotowy? - Mary nagle się zatrzymała i spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. Znów miała pomalowane brwi, jednak w świetle księżyca kontrast nie wydawał się aż tak duży.
- Jak zawsze. - Posłałem jej porozumiewawczy uśmiech.
Wyciągnęła powoli prawą dłoń, zacisnęła ją na prostokątnej klamce i pchnęła drzwi z taką lekkością, jakby zamiast dobrych kilkunastu funtów ważyły zaledwie parę gramów.
Wykonała kolejny krok, wyprowadziła mnie z pogrążonego w głębokim śnie ośrodka. Bezwolnie zacząłem myśleć o tym, że nie nałożyłem butów, a przecież betonowa ścieżka prowadząca ku bramie była taka zimna i twarda, i nierówna.
Ale chwila, dlaczego tego nie czułem? Czemu stare płyty nie kaleczyły mej skóry? Dlaczego nie odczuwałem bólu, a jedynie przyjemną miękkość?
Spojrzałem w dół i zobaczyłem piasek - złocący się w blasku księżyca, ciepły piach. Odwróciłem się zdezorientowany; za moimi plecami nie było już ośrodka, była tylko ciągnąca się do samego horyzontu plaża, a przede mną szumiąca woda.
- Spójrz w lewo - wyszeptała mi do ucha Mary.
Spojrzałem. Zobaczyłem oświetloną, oddaloną o kilkadziesiąt jardów Wieżę Eiffla.
- Kiedyś wejdziemy razem na jej szczyt, złapiemy się za ręce i polecimy prosto przed siebie. Ale to kiedyś, teraz zatańczymy.
- Zatańczymy? - wydukałem nieco przerażony. - Ja nie umiem tańczyć.
- Umiesz. Dzisiaj umiesz - Uśmiechnęła się łagodnie i zarzuciła ramiona na moją szyję, znacznie zmniejszając dzielący nas dystans.
Instynktownie położyłem swoje rozedrgane dłonie na jej talii, zacisnąłem mocno powieki. Muzykę zastąpiło nam bicie naszych serc - równe, rytmiczne, melodyjne.
- Widzisz, świetnie ci idzie.
- Tak, świetnie mi idzie. - Oparłem brodę o czubek głowy swojej partnerki i w końcu zaciągnąłem się zapachem jej włosów.
Silny dreszcz przebiegł przez mój kręgosłup, połaskotał lędźwia, przewiercił uda i wystrzelił z czubków zasypanych piaskiem palców. Umarłem i trafiłem do raju.
- Jared, mogę cię o coś zapytać?
- Pytaj.
- Czy nadal mnie kochasz? - Mary przerwała swój rytmiczny pląs i spojrzała mi prosto w oczy.
- Czy kiedykolwiek mógłbym przestać cię kochać? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie, co sprowokowało ją do szerokiego uśmiechu.
Przymknęła na powrót powieki i ułożyła usta do pocałunku.
Już zbliżałem swoją twarz do jej twarzy, już miałem dotykać jej warg swoimi, gdy nagle wszystko zniknęło - piasek, woda, Wieża Eiffla i Mary. Leżałem na plecach ze wzrokiem wbitym w sufit, moje ciało powoli opuszczało senne odrętwienie. Już nie spałem, byłem już na tyle świadomy, by znów usłyszeć w głowie odtwarzane jak z taśmy słowa mamy - twoja Mary nie żyje.
- Moja Mary nie żyje - wyszeptałem i po raz pierwszy od poznania prawdy rozpłakałem się. Płakałem tak jak jeszcze nigdy w swoim postdziecięcym życiu: głośno i rzewnie, jak mała dziewczynka, której właśnie obcięto sięgający pasa warkocz. - Moja Mary nie żyje...
Mary:
Owinięte bandażem żebra wciąż bolały mnie po kilkuminutowej akcji reanimacyjnej sprzed kilku dni, mimo to pozwoliłam Lily przytulać się do mnie najmocniej jak tylko potrafiła. Po tym, co jej zrobiłam podczas ostatniej wizyty w mieszkaniu babci, po kilku dniach płaczu ze strachu przed tym, że kolejna bliska jej osoba umrze, zasługiwała na chwilę takiej czułości, miała do niej święte prawo - na tle tego przywileju mój ból był mało istotny.
- Lilianne, wystarczy, bo ją udusisz - wtrąciła się w naszą ciszę babcia, z obrzydzeniem przyglądając się brudnej szklance stojącej na białym stoliku poplamionym gdzieniegdzie sokiem z pomarańczy. - Ktoś ci tu w ogóle sprząta, Marie?
- Tak, salowa, rano i wieczorem. A to są świeże brudy.
Heather pomachała głową z dezaprobatą, a Lil wyślizgnęła się spod moich ramion przestraszona wizją wysłania mnie na tamten świat.
- Mogę ci coś przeczytać? - zapytała niepewnie, gdy tylko upewniła się, że babcia nie zamierza już nic więcej dodać. W istocie jej głębokie westchnięcie i wbicie wzroku w niedostrzegalny dla osób trzecich punkt było tego najlepszym dowodem.
- Jasne. - Uśmiechnęłam się szeroko i usiadłam na rogu szpitalnego łóżka. Kiedy początkowy ból żeber, który skądinąd zaczęłam odczuwać dopiero po drobnej szarpaninie z pielęgniarzami, nieco ustąpił, wydobyłam z siebie krótkie westchnienie ulgi; tulenie młodszej siostry było cudowne, ale ból, który temu towarzyszył już nie.
- No to słuchaj. To jest moje wypracowanie ze szkoły, mieliśmy tak krótko napisać o kimś, kto jest naszym idolem - dodała szybko, kiedy to uświadomiła sobie, że nie wprowadziła mnie w temat. Zaraz potem, swoim stałym zwyczajem, odkaszlnęła i zaczęła czytać: - Jak będę duża, chcę być taka jak moja starsza siostra Mary. Ona jest bardzo mądra i bardzo dobra. Lubię bawić się z nią lalkami i w podwieczorek. Lubię też, jak robi mi warkoczyki i śpiewa mi piosenki. Kocham ją najbardziej na świecie.
Mimo iż forma gramatyczna owej pisemnej wypowiedzi pozostawiała wiele do życzenia, złapałam się na tym, że mój wzrok nagle stracił ostrość, czemu winne były łzy wzruszenia. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć i czy w ogóle powinnam coś mówić, więc trwałam w milczeniu, dopóki znów nie usłyszałam głosu Lil:
- Mary, dlaczego płaczesz?
- Bo się wzruszyłam. Ty mnie wzruszyłaś, karaluszku.
- To dobrze? - Kolejnemu zadanemu przez nią pytaniu towarzyszyła nieśmiała niepewność, która tylko dodawała jej uroku.
- Bardzo dobrze. Wiesz, myślałam, że się na mnie gniewasz po tym, jak cię... po...
- Nie gniewam - przerwała mi, widząc, że nie jestem w stanie wypowiedzieć słowa uderzyłam. - Babcia powiedziała, że nie zrobiłaś tego specjalnie, że nie chciałaś. I ja jej wierzę.
- Wiesz co? Bardzo mądra z ciebie dziewczynka.
- Wiem. - Jej zaróżowioną twarzyczkę rozpromienił szeroki uśmiech, po moim lewym poliku spłynęła pojedyncza łza, ramiona otworzyły się na oścież, dając małej znak, że znów może się do mnie przytulić.
Zrobiła to niemal natychmiast, a ja tuż po zaciągnięciu się przyjemną wonią jej kwiatowego szamponu do włosów, posłałam przypatrującej się nam babci bezgłośne merci.
W odpowiedzi skinęła uprzejmie głową. W gruncie rzeczy Heather Lewis była dobrą kobietą, po prostu skrzętnie to ukrywała pod grubą warstwą dystyngowanej oziębłości i przesadnej wyniosłości.
Owinięte bandażem żebra wciąż bolały mnie po kilkuminutowej akcji reanimacyjnej sprzed kilku dni, mimo to pozwoliłam Lily przytulać się do mnie najmocniej jak tylko potrafiła. Po tym, co jej zrobiłam podczas ostatniej wizyty w mieszkaniu babci, po kilku dniach płaczu ze strachu przed tym, że kolejna bliska jej osoba umrze, zasługiwała na chwilę takiej czułości, miała do niej święte prawo - na tle tego przywileju mój ból był mało istotny.
- Lilianne, wystarczy, bo ją udusisz - wtrąciła się w naszą ciszę babcia, z obrzydzeniem przyglądając się brudnej szklance stojącej na białym stoliku poplamionym gdzieniegdzie sokiem z pomarańczy. - Ktoś ci tu w ogóle sprząta, Marie?
- Tak, salowa, rano i wieczorem. A to są świeże brudy.
Heather pomachała głową z dezaprobatą, a Lil wyślizgnęła się spod moich ramion przestraszona wizją wysłania mnie na tamten świat.
- Mogę ci coś przeczytać? - zapytała niepewnie, gdy tylko upewniła się, że babcia nie zamierza już nic więcej dodać. W istocie jej głębokie westchnięcie i wbicie wzroku w niedostrzegalny dla osób trzecich punkt było tego najlepszym dowodem.
- Jasne. - Uśmiechnęłam się szeroko i usiadłam na rogu szpitalnego łóżka. Kiedy początkowy ból żeber, który skądinąd zaczęłam odczuwać dopiero po drobnej szarpaninie z pielęgniarzami, nieco ustąpił, wydobyłam z siebie krótkie westchnienie ulgi; tulenie młodszej siostry było cudowne, ale ból, który temu towarzyszył już nie.
- No to słuchaj. To jest moje wypracowanie ze szkoły, mieliśmy tak krótko napisać o kimś, kto jest naszym idolem - dodała szybko, kiedy to uświadomiła sobie, że nie wprowadziła mnie w temat. Zaraz potem, swoim stałym zwyczajem, odkaszlnęła i zaczęła czytać: - Jak będę duża, chcę być taka jak moja starsza siostra Mary. Ona jest bardzo mądra i bardzo dobra. Lubię bawić się z nią lalkami i w podwieczorek. Lubię też, jak robi mi warkoczyki i śpiewa mi piosenki. Kocham ją najbardziej na świecie.
Mimo iż forma gramatyczna owej pisemnej wypowiedzi pozostawiała wiele do życzenia, złapałam się na tym, że mój wzrok nagle stracił ostrość, czemu winne były łzy wzruszenia. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć i czy w ogóle powinnam coś mówić, więc trwałam w milczeniu, dopóki znów nie usłyszałam głosu Lil:
- Mary, dlaczego płaczesz?
- Bo się wzruszyłam. Ty mnie wzruszyłaś, karaluszku.
- To dobrze? - Kolejnemu zadanemu przez nią pytaniu towarzyszyła nieśmiała niepewność, która tylko dodawała jej uroku.
- Bardzo dobrze. Wiesz, myślałam, że się na mnie gniewasz po tym, jak cię... po...
- Nie gniewam - przerwała mi, widząc, że nie jestem w stanie wypowiedzieć słowa uderzyłam. - Babcia powiedziała, że nie zrobiłaś tego specjalnie, że nie chciałaś. I ja jej wierzę.
- Wiesz co? Bardzo mądra z ciebie dziewczynka.
- Wiem. - Jej zaróżowioną twarzyczkę rozpromienił szeroki uśmiech, po moim lewym poliku spłynęła pojedyncza łza, ramiona otworzyły się na oścież, dając małej znak, że znów może się do mnie przytulić.
Zrobiła to niemal natychmiast, a ja tuż po zaciągnięciu się przyjemną wonią jej kwiatowego szamponu do włosów, posłałam przypatrującej się nam babci bezgłośne merci.
W odpowiedzi skinęła uprzejmie głową. W gruncie rzeczy Heather Lewis była dobrą kobietą, po prostu skrzętnie to ukrywała pod grubą warstwą dystyngowanej oziębłości i przesadnej wyniosłości.
***
- Na mnie już czas, trzymaj się, Mary Jane. - Lisa pochyliła się nade mną i ucałowała lewy policzek.
Podziękowałam jej za wizytę, a ta z wielką ulgą opuściła najpierw salę, a potem oddział. Każdy, kto opuszczał skrzydło szpitalne przeznaczone dla tak zwanych lunatyków, reagował tak samo jak moja przyjaciółka; nie było to przecież najprzyjemniejsze miejsce na świecie i człowiek marzył tylko o tym, by jak najszybciej się stamtąd wyrwać, w końcu szaleństwo bywało zaraźliwe.
Prawdę powiedziawszy, jedynie świadomość, że dwa piętra niżej znajdowali się normalni ludzie z normalnymi schorzeniami pozwalała mi spokojnie zasnąć. O ile płytki, przerywany co kilkadziesiąt minut sen można było określić tym przymiotnikiem.
- No i zostaliśmy sami...
Oderwałam wzrok od uchylonych drzwi i w końcu przeniosłam go na Steviego. Pierwszy raz odkąd wszedł tu razem z Lis spojrzałam mu prosto w oczy. Nie zobaczyłam w nich niczego, co mogło wywołać strach, a mimo to się bałam - bałam się o wiele bardziej niż dnia poprzedniego, kiedy u progu sali zobaczyłam ojca.
Jak przystało na tchórza, szybko zmieniłam obiekt obserwacji: zamiast na byłego szefa patrzyłam na swoje palce, w głowie odtwarzając słowa babci Michelle: nie oglądajcie sobie rąk, bo to przynosi pecha.
- Na to wygląda - wydukałam niemrawo.
- Mary, proszę cię, spójrz na mnie.
Spojrzałam.
- Dlaczego nie przyszłaś do mnie, kiedy wyrzucili cię z mieszkania? Przecież doskonale wiesz, że przyjąłbym cię z otwartymi ramionami. - W jego głosie słychać było żal, malował się też on na jego rumianej twarzy obsypanej trzydniowym, częściowo już siwym zarostem.
Zrobiło mi się głupio, chciałam odwrócić głowę, ale jakaś siła zaklęta w jego spojrzeniu skutecznie mi to uniemożliwiała. Nie miałam wyjścia, musiałam odpowiedzieć.
- Wstydziłam się.
- Czego, na litość boską?
- Stanu, do jakiego się doprowadziłam i... - zagryzłam mocno dolną wargę, wciągając szybko powietrze nosem. - Pamiętasz naszą rozmowę przed moim wyjazdem z Bellingham?
Skinął twierdząco głową, krzywiąc się przy tym odrobinę. Znów dokuczał mu kręgosłup, pewnie dzień wcześniej nosił ciężkie skrzynki z alkoholem albo przestawiał sam stoliki.
- Ostrzegałeś mnie wtedy przed Charliem, a ja głupia ci nie wierzyłam i proszę, co mi z tego przyszło. Byłam pewna, że gdy przyjdę do ciebie po tym wszystkim, powiesz mi to ohydne a nie mówiłem, będziesz zawiedziony moją głupotą i naiwnością.
- Mary, czy ja kiedykolwiek tak wobec ciebie postąpiłem?
- No nie - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- A czy kiedykolwiek dałem ci odczuć, że rzekomo uważam cię za głupią?
- Też nie, ale...
- Więc dlaczego uznałaś, że tym razem bym tak postąpił? - zadał mi kolejne pytanie, ignorując moje ale.
- Nie wiem, samo mi to przyszło do głowy. Wszyscy są mną rozczarowani, więc czemu ty miałbyś nie być?
- Jacy wszyscy?
- Babcia, ojciec, mama, pani Shoother, Calvin...
- Chwila, chwila - przerwał mi nagle Stevie. - Czy ty powiedziałaś mama?
Przytaknęłam zdezorientowana.
- Nie masz prawa tak mówić, a nawet tak myśleć. Emily kochała cię nad życie, dumą napawał ją sam fakt, że oddychałaś, twierdzeniem, że jest czy byłaby tobą rozczarowana, obrażasz ją i jej matczyną miłość.
- Takie mam po prostu wrażenie.
- To złe wrażenie. Twoja mama nie była taka jak Mark czy Heather, sama powinnaś to doskonale wiedzieć.
- I wiem.
- Więc czemu mówisz takie rzeczy? - Wbił we mnie uważniejsze spojrzenie, pod powiekami zaczęły mi się zbierać łzy.
- Nie wiem, Stevie, nie mam bladego pojęcia. Proszę, przestań się już nade mną pastwić i bez tego czuję się jak kawał zdeptanego gówna.
Nagle coś w jego spojrzeniu się zmieniło, znów stało się łagodne i pełne wyrozumiałości, podobnej zmianie uległo jego ciało - gniew, który na moment nim zawładnął, powodując silne napięcie, uleciał jak powietrze z przebitego balona. Stevie znów był sobą.
- Przepraszam, Mary, niepotrzebnie się uniosłem, ale wiesz, jak reaguję w takich sytuacjach.
- W porządku. - Wymusiłam lekki uśmiech i pozwoliłam kilku łzom stoczyć się po twarzy.
- Jestem po prostu wyprowadzony z równowagi. Kiedy Lisa powiedziała mi, co się stało, mało co nie dostałem zawału. Wiesz, że jesteś dla mnie jak rodzona córka, twoja krzywda to i moja krzywda.
- Wiem.
Mężczyzna już bez słowa wstał z krzesła, zrobił kilka kroków i przytulił mnie do siebie na tyle mocno, bym poczuła wypełniające go uczucie troski, ale nie aż tak, by sprawić mi ból.
Czemu to on nie mógł być moim ojcem? przebiegło mi przez myśl, jednak nie odważyłam się wypowiedzieć tych słów na głos.
- Tak w ogóle to poinformowałaś o tej całej sytuacji Jareda czy definitywnie wyrzuciłaś go ze swojego życia?
- Synowa pani Robinson powiedziała wszystko jego mamie dwa dni temu, ale on sam się nie odezwał. Przyjechać też, jak widzisz, nie przyjechał.
- Z Los Angeles do Bellingham długa droga, jeśli zamierza przyjechać, zajmie mu to trochę czasu - pocieszył mnie Stevie.
- O ile zamierza. Po tym, jak go potraktowałam, ma prawo się na mnie wypiąć.
- Nieważne, jak go potraktowałaś, jeśli naprawdę cię kocha, przyjedzie.
- A jeśli nie?
- To wtedy pokaże, że jego deklaracje nie miały żadnej wartości, podobnie jak on sam.
- Trochę to okrutne, nie uważasz? - Uniosłam nieznacznie brwi, starając się ignorować pulsujący ból w okolicy lewego oczodołu.
- Życie tak z natury jest okrutne, ale mimo wszystko warto żyć, choćby po to, by psuć krew ludziom, którzy woleliby nas widzieć dwa metry pod ziemią.
Zaśmiałam się bezwolnie i znów zatopiłam w jego silnych, chciałoby się rzec ojcowskich ramionach. Poczułam się bezpieczna.
Podziękowałam jej za wizytę, a ta z wielką ulgą opuściła najpierw salę, a potem oddział. Każdy, kto opuszczał skrzydło szpitalne przeznaczone dla tak zwanych lunatyków, reagował tak samo jak moja przyjaciółka; nie było to przecież najprzyjemniejsze miejsce na świecie i człowiek marzył tylko o tym, by jak najszybciej się stamtąd wyrwać, w końcu szaleństwo bywało zaraźliwe.
Prawdę powiedziawszy, jedynie świadomość, że dwa piętra niżej znajdowali się normalni ludzie z normalnymi schorzeniami pozwalała mi spokojnie zasnąć. O ile płytki, przerywany co kilkadziesiąt minut sen można było określić tym przymiotnikiem.
- No i zostaliśmy sami...
Oderwałam wzrok od uchylonych drzwi i w końcu przeniosłam go na Steviego. Pierwszy raz odkąd wszedł tu razem z Lis spojrzałam mu prosto w oczy. Nie zobaczyłam w nich niczego, co mogło wywołać strach, a mimo to się bałam - bałam się o wiele bardziej niż dnia poprzedniego, kiedy u progu sali zobaczyłam ojca.
Jak przystało na tchórza, szybko zmieniłam obiekt obserwacji: zamiast na byłego szefa patrzyłam na swoje palce, w głowie odtwarzając słowa babci Michelle: nie oglądajcie sobie rąk, bo to przynosi pecha.
- Na to wygląda - wydukałam niemrawo.
- Mary, proszę cię, spójrz na mnie.
Spojrzałam.
- Dlaczego nie przyszłaś do mnie, kiedy wyrzucili cię z mieszkania? Przecież doskonale wiesz, że przyjąłbym cię z otwartymi ramionami. - W jego głosie słychać było żal, malował się też on na jego rumianej twarzy obsypanej trzydniowym, częściowo już siwym zarostem.
Zrobiło mi się głupio, chciałam odwrócić głowę, ale jakaś siła zaklęta w jego spojrzeniu skutecznie mi to uniemożliwiała. Nie miałam wyjścia, musiałam odpowiedzieć.
- Wstydziłam się.
- Czego, na litość boską?
- Stanu, do jakiego się doprowadziłam i... - zagryzłam mocno dolną wargę, wciągając szybko powietrze nosem. - Pamiętasz naszą rozmowę przed moim wyjazdem z Bellingham?
Skinął twierdząco głową, krzywiąc się przy tym odrobinę. Znów dokuczał mu kręgosłup, pewnie dzień wcześniej nosił ciężkie skrzynki z alkoholem albo przestawiał sam stoliki.
- Ostrzegałeś mnie wtedy przed Charliem, a ja głupia ci nie wierzyłam i proszę, co mi z tego przyszło. Byłam pewna, że gdy przyjdę do ciebie po tym wszystkim, powiesz mi to ohydne a nie mówiłem, będziesz zawiedziony moją głupotą i naiwnością.
- Mary, czy ja kiedykolwiek tak wobec ciebie postąpiłem?
- No nie - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- A czy kiedykolwiek dałem ci odczuć, że rzekomo uważam cię za głupią?
- Też nie, ale...
- Więc dlaczego uznałaś, że tym razem bym tak postąpił? - zadał mi kolejne pytanie, ignorując moje ale.
- Nie wiem, samo mi to przyszło do głowy. Wszyscy są mną rozczarowani, więc czemu ty miałbyś nie być?
- Jacy wszyscy?
- Babcia, ojciec, mama, pani Shoother, Calvin...
- Chwila, chwila - przerwał mi nagle Stevie. - Czy ty powiedziałaś mama?
Przytaknęłam zdezorientowana.
- Nie masz prawa tak mówić, a nawet tak myśleć. Emily kochała cię nad życie, dumą napawał ją sam fakt, że oddychałaś, twierdzeniem, że jest czy byłaby tobą rozczarowana, obrażasz ją i jej matczyną miłość.
- Takie mam po prostu wrażenie.
- To złe wrażenie. Twoja mama nie była taka jak Mark czy Heather, sama powinnaś to doskonale wiedzieć.
- I wiem.
- Więc czemu mówisz takie rzeczy? - Wbił we mnie uważniejsze spojrzenie, pod powiekami zaczęły mi się zbierać łzy.
- Nie wiem, Stevie, nie mam bladego pojęcia. Proszę, przestań się już nade mną pastwić i bez tego czuję się jak kawał zdeptanego gówna.
Nagle coś w jego spojrzeniu się zmieniło, znów stało się łagodne i pełne wyrozumiałości, podobnej zmianie uległo jego ciało - gniew, który na moment nim zawładnął, powodując silne napięcie, uleciał jak powietrze z przebitego balona. Stevie znów był sobą.
- Przepraszam, Mary, niepotrzebnie się uniosłem, ale wiesz, jak reaguję w takich sytuacjach.
- W porządku. - Wymusiłam lekki uśmiech i pozwoliłam kilku łzom stoczyć się po twarzy.
- Jestem po prostu wyprowadzony z równowagi. Kiedy Lisa powiedziała mi, co się stało, mało co nie dostałem zawału. Wiesz, że jesteś dla mnie jak rodzona córka, twoja krzywda to i moja krzywda.
- Wiem.
Mężczyzna już bez słowa wstał z krzesła, zrobił kilka kroków i przytulił mnie do siebie na tyle mocno, bym poczuła wypełniające go uczucie troski, ale nie aż tak, by sprawić mi ból.
Czemu to on nie mógł być moim ojcem? przebiegło mi przez myśl, jednak nie odważyłam się wypowiedzieć tych słów na głos.
- Tak w ogóle to poinformowałaś o tej całej sytuacji Jareda czy definitywnie wyrzuciłaś go ze swojego życia?
- Synowa pani Robinson powiedziała wszystko jego mamie dwa dni temu, ale on sam się nie odezwał. Przyjechać też, jak widzisz, nie przyjechał.
- Z Los Angeles do Bellingham długa droga, jeśli zamierza przyjechać, zajmie mu to trochę czasu - pocieszył mnie Stevie.
- O ile zamierza. Po tym, jak go potraktowałam, ma prawo się na mnie wypiąć.
- Nieważne, jak go potraktowałaś, jeśli naprawdę cię kocha, przyjedzie.
- A jeśli nie?
- To wtedy pokaże, że jego deklaracje nie miały żadnej wartości, podobnie jak on sam.
- Trochę to okrutne, nie uważasz? - Uniosłam nieznacznie brwi, starając się ignorować pulsujący ból w okolicy lewego oczodołu.
- Życie tak z natury jest okrutne, ale mimo wszystko warto żyć, choćby po to, by psuć krew ludziom, którzy woleliby nas widzieć dwa metry pod ziemią.
Zaśmiałam się bezwolnie i znów zatopiłam w jego silnych, chciałoby się rzec ojcowskich ramionach. Poczułam się bezpieczna.
***
Usypane gęstymi, ciemnymi chmurami niebo przecięła szósta już błyskawica, dokładnie siedem sekund później od obwieszonych niezasłużonymi dyplomami i wyróżnieniami ścian kwadratowego pomieszczenia odbiło się głośne echo silnego grzmotu.
Doktor Jones podskoczył na swoim skórzanym fotelu. Od razu było widać, że miał wiele na sumieniu. Być może nie byłam pierwszą pacjentką, której wymyślił nieistniejącą chorobę.
- Zawału można dostać przez ten huk. Może to zabrzmi niemęsko, ale od dziecka boję się burzy - psychiatra podjął kolejną próbę nawiązania ze mną dialogu, nieudaną. Nie miałam zamiaru z nim rozmawiać, nie po numerze, jaki mi wywinął. - A jak jest z tobą, boisz się burzy?
Nie odpowiedziałam, spojrzałam na niego pełnym pogardy wzrokiem i nie spuszczałam go, dopóki ten sam nie odwrócił głowy. Wiedziałam, że tego nie wytrzyma, nikt nigdy nie wytrzymywał, szczególnie gdy był winny.
- Mary, proszę cię, nie zachowuj się jak małe dziecko. Jesteś dorosłą kobietą, a dorośli ludzie, kiedy mają jakiś problem, rozmawiają o nim. - Konował nie dawał za wygraną, pewnie myślał, że zdoła sprzedać mi jakąś ckliwą bajeczkę pod tytułem: to wszystko dla twojego dobra, Mary, a wtedy ja wybuchnę głośnym płaczem i będę go za to całować po rękach. Niedoczekanie.
- Przecież ja jestem chora psychicznie, więc nie można ode mnie wymagać racjonalnego zachowania.
Mężczyzna głośno westchnął, zamierzał coś powiedzieć, ale mu na to nie pozwoliłam, kontynuując swoją tyradę:
- Tak w ogóle, to co mi dolega, bo jeśli mnie pamięć nie myli, nawet nie raczył mnie doktor o tym poinformować? Schizofrenia? Rozczep osobowości?
Coraz bardziej zmieszany Jones poluzował kołnierz swojej ohydnie białej koszuli i przełknął głośno ślinę.
- A może paranoja? Paranoja jest świetna, to moje ulubione zaburzenie! - krzyknęłam z udawanym entuzjazmem, po czym zaczęłam głośno śpiewać: - Paranoja uderza głęboko. Przedostanie się do twojego życia. Zaczyna się wtedy, kiedy ciągle się boisz. Wyrwij się przed szereg, przyjdzie pan i cię zabierze...*
Milczał, jak na tchórza przystało. Błądził niespokojnym wzrokiem po całym pomieszczeniu, jakoby szukając dla siebie ratunku.
Niby taki wykształcony człowiek, a nawet nie potrafił wymyślić przekonywującej historyjki, która zamknęłaby dziób niedoszłej samobójczyni bez szkoły.
Nagle jednak jakby go olśniło - wbił we mnie pewny wzrok i zaczął mówić tym swoim pseudoprofesjonalnym tonem:
- Swoim wczorajszym zachowaniem udowodniłaś, że niedostatecznie panujesz nad gniewem. To poważne zaburzenie, możesz zrobić krzywdę komuś albo samej sobie.
- Litości, Franiu! Mogę się tak do ciebie zwracać? Nie? W porządku. A więc: litości, doktorze! Dobrze pan wie, że ojciec celowo mnie sprowokował, poza tym, skoro on wspomniał o ubezwłasnowolnieniu, oznacza to, że diagnoza padła przed moim rzekomym atakiem. Jak to pan wyjaśni?
Znów się zmieszał. Miał tyle samo kompetencji, co pierwszy lepszy pijak z rynsztoka. Tytuł doktora musiał sobie kupić, bo żadna szanująca się uczelnia nie nadałaby go takiej miernocie.
- To ja tu jestem od zadawania pytań, nie ty - warknął zdrowo wyprowadzony z równowagi.
- Oczywiście, ale pozwoli pan, że teraz to ja poddam pana swojej analizie. To nie potrwa długo. - Wyciągnęłam przed siebie wyprostowaną dłoń, pomachałam nią w powietrzu na wysokości jego twarzy i wydobyłam z siebie dźwięk imitujący pikanie wykrywacza metalu. - Gotowe! - Spojrzałam uważnie na swoją lewą kończynę. - Diagnoza: sprzedajna kurwa.
- King, do cholery jasnej!
- Ile ojciec panu zapłacił, co? Tysiąc? Dziesięć tysięcy? A może pana zaszantażował? Tak, to już bardziej w jego stylu. Pytanie tylko, jakiego ma na pana haka? Nielegalne praktyki? Przekupienie dziekana uniwersytetu? Może jakieś molestowanko seksualne?
Czerwony jak burak Francis złapał za słuchawkę leżącego na biurku telefonu, wciskając drżącym palcem jeden z szesnastu przycisków.
- Proszę przysłać dwóch sanitariuszy do mojego gabinetu, niech przygotują ten sam środek uspokajający co wczoraj tylko w podwójnej dawce. Panna King znowu ma atak. Tak, kaftan też.
Zaśmiałam się cicho pod nosem.
- Oto, jak dorośli, inteligentni ludzie rozwiązują swoje problemy...
*Buffalo Springfield - For What Its Worth
....................
Tytuł: Ostatni taniec z Mary Jane, jeszcze jeden raz, by zabić ból.
Pisząc ten rozdział, byłam w trakcie czytania Lolity, stąd też tyle ochów i achów autorstwa Jareda pod adresem Mary i imię Charlotte. Klimat tej książki tak bardzo mi się udzielił, że nie mogłam się powstrzymać przed napisaniem kilku krótkich wywodów do szaleństwa zakochanego samca.
Doktor Jones podskoczył na swoim skórzanym fotelu. Od razu było widać, że miał wiele na sumieniu. Być może nie byłam pierwszą pacjentką, której wymyślił nieistniejącą chorobę.
- Zawału można dostać przez ten huk. Może to zabrzmi niemęsko, ale od dziecka boję się burzy - psychiatra podjął kolejną próbę nawiązania ze mną dialogu, nieudaną. Nie miałam zamiaru z nim rozmawiać, nie po numerze, jaki mi wywinął. - A jak jest z tobą, boisz się burzy?
Nie odpowiedziałam, spojrzałam na niego pełnym pogardy wzrokiem i nie spuszczałam go, dopóki ten sam nie odwrócił głowy. Wiedziałam, że tego nie wytrzyma, nikt nigdy nie wytrzymywał, szczególnie gdy był winny.
- Mary, proszę cię, nie zachowuj się jak małe dziecko. Jesteś dorosłą kobietą, a dorośli ludzie, kiedy mają jakiś problem, rozmawiają o nim. - Konował nie dawał za wygraną, pewnie myślał, że zdoła sprzedać mi jakąś ckliwą bajeczkę pod tytułem: to wszystko dla twojego dobra, Mary, a wtedy ja wybuchnę głośnym płaczem i będę go za to całować po rękach. Niedoczekanie.
- Przecież ja jestem chora psychicznie, więc nie można ode mnie wymagać racjonalnego zachowania.
Mężczyzna głośno westchnął, zamierzał coś powiedzieć, ale mu na to nie pozwoliłam, kontynuując swoją tyradę:
- Tak w ogóle, to co mi dolega, bo jeśli mnie pamięć nie myli, nawet nie raczył mnie doktor o tym poinformować? Schizofrenia? Rozczep osobowości?
Coraz bardziej zmieszany Jones poluzował kołnierz swojej ohydnie białej koszuli i przełknął głośno ślinę.
- A może paranoja? Paranoja jest świetna, to moje ulubione zaburzenie! - krzyknęłam z udawanym entuzjazmem, po czym zaczęłam głośno śpiewać: - Paranoja uderza głęboko. Przedostanie się do twojego życia. Zaczyna się wtedy, kiedy ciągle się boisz. Wyrwij się przed szereg, przyjdzie pan i cię zabierze...*
Milczał, jak na tchórza przystało. Błądził niespokojnym wzrokiem po całym pomieszczeniu, jakoby szukając dla siebie ratunku.
Niby taki wykształcony człowiek, a nawet nie potrafił wymyślić przekonywującej historyjki, która zamknęłaby dziób niedoszłej samobójczyni bez szkoły.
Nagle jednak jakby go olśniło - wbił we mnie pewny wzrok i zaczął mówić tym swoim pseudoprofesjonalnym tonem:
- Swoim wczorajszym zachowaniem udowodniłaś, że niedostatecznie panujesz nad gniewem. To poważne zaburzenie, możesz zrobić krzywdę komuś albo samej sobie.
- Litości, Franiu! Mogę się tak do ciebie zwracać? Nie? W porządku. A więc: litości, doktorze! Dobrze pan wie, że ojciec celowo mnie sprowokował, poza tym, skoro on wspomniał o ubezwłasnowolnieniu, oznacza to, że diagnoza padła przed moim rzekomym atakiem. Jak to pan wyjaśni?
Znów się zmieszał. Miał tyle samo kompetencji, co pierwszy lepszy pijak z rynsztoka. Tytuł doktora musiał sobie kupić, bo żadna szanująca się uczelnia nie nadałaby go takiej miernocie.
- To ja tu jestem od zadawania pytań, nie ty - warknął zdrowo wyprowadzony z równowagi.
- Oczywiście, ale pozwoli pan, że teraz to ja poddam pana swojej analizie. To nie potrwa długo. - Wyciągnęłam przed siebie wyprostowaną dłoń, pomachałam nią w powietrzu na wysokości jego twarzy i wydobyłam z siebie dźwięk imitujący pikanie wykrywacza metalu. - Gotowe! - Spojrzałam uważnie na swoją lewą kończynę. - Diagnoza: sprzedajna kurwa.
- King, do cholery jasnej!
- Ile ojciec panu zapłacił, co? Tysiąc? Dziesięć tysięcy? A może pana zaszantażował? Tak, to już bardziej w jego stylu. Pytanie tylko, jakiego ma na pana haka? Nielegalne praktyki? Przekupienie dziekana uniwersytetu? Może jakieś molestowanko seksualne?
Czerwony jak burak Francis złapał za słuchawkę leżącego na biurku telefonu, wciskając drżącym palcem jeden z szesnastu przycisków.
- Proszę przysłać dwóch sanitariuszy do mojego gabinetu, niech przygotują ten sam środek uspokajający co wczoraj tylko w podwójnej dawce. Panna King znowu ma atak. Tak, kaftan też.
Zaśmiałam się cicho pod nosem.
- Oto, jak dorośli, inteligentni ludzie rozwiązują swoje problemy...
*Buffalo Springfield - For What Its Worth
....................
Tytuł: Ostatni taniec z Mary Jane, jeszcze jeden raz, by zabić ból.
Pisząc ten rozdział, byłam w trakcie czytania Lolity, stąd też tyle ochów i achów autorstwa Jareda pod adresem Mary i imię Charlotte. Klimat tej książki tak bardzo mi się udzielił, że nie mogłam się powstrzymać przed napisaniem kilku krótkich wywodów do szaleństwa zakochanego samca.
Witajcie po przerwie, mam nadzieję, że tęskniliście ;).
Tęskniłam. Oczywiście, że tęskniłam ;)
OdpowiedzUsuńBardzo mnie to cieszy :)
UsuńCholera, dopiero dziś przeczytałam w całości odcinek. Biedny Jared! I teraz pytanie - czemu pani Robinson powiadomiła mamę Jareda o śmierci Mary? Czy może to Constance przeinaczyła fakty, żeby ostatecznie odciąć młodych od siebie? Jeśli to drugie... co za suka!!!
UsuńDoktorek mnie wkurwia, ale to chyba prawidłowa reakcja? :D zero kompetencji, nieumiejętność radzenia sobie z pacjentem, zupełnie jak rodzicielskie 'nie pyskuj', gdy brakuje argumentu... A Mark, jaki on ma interes w ubezwłasnowolnieniu Mary? On też mnie wkurwia. Nie umiał pokochać córki, złamał ją psychicznie, a teraz czerpie przyjemność z kolejnej krzywdy, którą jej zadaje... Psychol.
Lily oczywiście przesłodka. Chcialabym, żeby moja młodsza siostra też była we mnie tak zapatrzona, jak Karaluszek w Mary :)
Heather okazała ludzkie oblicze, to też miła niespodzianka :)
Przepraszam za brak spójności, ale jestem chora :c
I pisz częściej!!! Bo przez tak długą przerwę musiałam przeczytać najpierw 86, żeby wiedzieć o co w ogóle chodzi :<
Tak, to Constance postanowiła przeinaczyć fakty, by Jared nie zszedł się z Mary.
UsuńTak, to jak najbardziej prawidłowa reakcja - Jones miał z założenia wkurzać :).
Mark nie ma w tym żadnego interesu, mogę spokojnie zdradzić, że odezwała się w nim ludzka strona i zrobił to wyłącznie po to, by wysłać Mary na odwyk i wyrwać ją ze szponów nałogu.
Ja ogólnie chciałabym mieć młodszą siostrę, choć świadomość, że musiałabym się dzielić uczuciami mamy nieco mnie przeraża.
Nie masz, za co przepraszać, naprawdę ;).
Bardzo bym chciała, ale dzielę czas na pisanie dwóch opowiadań i niestety, jeden rozdział MWADG na miesiąc to wszystko, co daję radę z siebie wykrzesać, ale w sumie zostało mi już tylko pięć rozdziałów WYRA do napisania, więc potem będę mogła się w całości poświęcić tej historii.
Dziękuję za komentarz :).
W posiadaniu młodszej siostry najgorsza jest świadomość, że jest się w pewnym sensie odpowiedzialnym za życie tej osoby. Moja siostra jest sześć lat młodsza i jak widzę w jej zachowaniu odbicie swojego... jest mi autentycznie wstyd. Kiedy ja kłócę się z mamą nie zauważam, że czasem przesadzam, a kiedy siostra używa moich słów, chcąc dopiec mamie, najchętniej bym ją udusiła za taki brak hamulców. A dzielenie się uwagą rodziny jest ciężkie, fakt, ale tylko w pierwszych latach wspólnego życia :p moja siostra teraz ciągle mówi do mnie 'wyprowadź się, dorosła jesteś'. Może to przez to, że nie zaznała życia beze mnie, nie wie jak to jest być TĄ JEDYNĄ?
UsuńZnów piszę nie na temat :p i nie dziękuj za komentarze! Pisanie tu to dla mnie też jak terapia. W końcu mogę się wygadać, nieważne, że nawet nie wiem jak masz na imię ani nic na Twój temat. Nieważne.
Więc może lepiej, że jej nie mam, bo taka odpowiedzialność by mnie przerosła, zdecydowanie.
UsuńA co do tego zachowania, co prawda nie mam rodzeństwa, ale kiedy ogólnie widzę trzynastoletnie dzieciaki, które zachowują się tak jak ja kiedyś, mam ochotę ich pozabijać za głupotę. Człowiek dostrzega okropność swojego zachowania dopiero wtedy, gdy ktoś inny zachowuje się w taki sam sposób.
A pisz nie na temat i to śmiało, ja lubię wszelkiego rodzaju dyskusje :).
Co do tego dziękowania - siła wyższa. Nie każdemu chce się poświęcać tych kilka minut, by coś naskrobać, więc czuję się zobligowana do tego, by podziękować, gdy ktoś już się na to zdecyduje.
Bo czasami o wiele lepiej jest się wygadać komuś, kogo się nie zna. Znajomi mają zbyt dużą tendencję do oceniania.
Żal mi Jareda i Mary. Dobrze chociaż, że Lily z babcią ją odwiedziły.
OdpowiedzUsuńPewnie, że tęskniliśmy! I czekamy na więcej :)
Pozdrawiam!
To więcej to dopiero w kwietniu, jak dobrze pójdzie, to w pierwszej połowie :)
UsuńRównież pozdrawiam i dziękuję za komentarz :).
Tak bardzo nie lubię mamy Jareda, rozumiem, że jej nie lubi ale skoro kocha własnego syna to po co go rani? Przecież dla dziecka chce się jak najlepiej. Ogólnie strasznie szkoda mi Mary, musi być w złym stanie psychicznym, znaczy, nie dość, że jest po nieudanej próbie samobójczej, bez nikogo konkretnego u boku i jeszcze myśli, że Jared ją olał. Do Marka od zawsze mam mieszane uczucia. Z jednej strony jestem pewna, że strasznie kocha Mary ale jest ślepo zapatrzony w swoją wersję, że to ona zabiła Emily przez co nie może wyciągnąć ręki do córki ale z drugiej to on doprowadził Mary do miejsca w, którym teraz się znajduje. Lilly jak zawsze przesłodka, aż sama chciałabym mieć taką siostrę, babcia w tym rozdziale również stała się jakaś ludzka no i to chyba tyle. Czekam na kolejny rozdział!
OdpowiedzUsuńW swoim mniemaniu Constance właśnie robi to, co dla jej syna najlepsze - chroni go przed złem, które w jej odczuciu ucieleśnia Mary. Nie bierze pod uwagę tego, że go rani, bo jest zbyt zaślepiona swoją własną antypatią do King i przeczuciem, że to właśnie ona ma rację.
UsuńTo, co napisałaś o Marku to jest strzał w dziesiątkę. Jest dokładnie tak, jak to opisałaś i aż mi się mordka sama cieszy :).
Tak, również chciałabym mieć w domu taką Lily :). Choć poniekąd mam w życiu taką jej namiastkę.
Postaram się go dodać w pierwszej połowie kwietnia. Dziękuję za komentarz :).
kiedy będzie nowy rozdział ?
OdpowiedzUsuńPowinien się pojawić do końca przyszłego tygodnia, ale nic nie obiecuję.
Usuńkiedy będzie nowy rozdział ?
OdpowiedzUsuńNie chcę być niemiła, ale na to pytanie odpowiedziałam już wczoraj, wystarczyło spojrzeć na ostatni komentarz. Poza tym proszę, aby w najbliższym czasie nie zadawać mi tego pytania.
UsuńJestem pod wrażeniem końcówki rozdziału, kiedy to Mary skonfrontowała się z lekarzem. Pięknie go załatwiła, po prostu pięknie. Aż oczami wyobraźni widziałam jego twarz, jak próbuje wymyślić na poczekaniu jakąś wymówkę, jak kręci się na swoim fotelu, byleby tylko pozbyć się Mary z gabinetu. Ta scena wyszła Ci znakomicie. Bardzo ale bardzo mi się podobała. Ogólnie rozdział fajnie się czytało. Trochę mało było mi emocji Jareda po dowiedzeniu się o rzekomej śmierci Mary, ale pewnie to jeszcze nadrobisz. Mamuśka Leto zdecydowała za syna. Ciekawa jestem, co by się stało, gdyby powiedziała prawdę. Wiem, że Mary i Jared wróciliby do siebie, ale chodzi mi o to, czy wróciliby do życia, jakie wiedli przed rozstaniem. Czy może jednak staliby się czyści i spróbowali żyć normalnie. Tego już się nie dowiemy. W każdym bądź razie rozdział był dobry. I piękne zachowanie Heather. Mimo wszystko ta kobieta kocha swoją starszą wnuczkę. Tego jestem pewna. A Lily to cudowna młodsza siostra. Pozdrawiam i lecę czytać kolejny, postaram się go też dzisiaj skomentować.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że Ci się spodobała. Sama jestem z niej zadowolona, aczkolwiek nie byłam pewna, czy czytelnicy nie uznają jej za zbyt "szczeniacką". Znaczy wiesz, takie dziecinne pyskówki, złośliwości itp.
UsuńTa mała ilość emocji Jareda to zabieg celowy. Chciałam, żeby ta informacja tak go przytłoczyła, żeby nie był w stanie dojść z tym do ładu (chciałam użyć innego zwrotu, ale tak mnie boli głowa, że nie mogę dobrać odpowiednich słów). Czasami coś spada na człowieka jak grom z jasnego nieba i nie jest on w stanie wyrazić emocji (wzorowałam to na własnym doświadczeniu), przychodzą one dopiero po jakimś czasie - stąd ten płacz na końcu.