Nowych czytelników proszę o jedno - zanim zabierzecie się za pierwsze rozdziały, przeczytajcie ten najaktualniejszy. Jeśli się Wam nie spodoba, nie zmarnujecie czasu, jeśli wręcz przeciwnie, będziecie mieć motywację do przebrnięcia przez fatalne początki. Z góry dziękuję.

piątek, 30 maja 2014

89. Another junkie lives too fast CZĘŚĆ I

    Rodzinny obiad - stół rozłożony na środku salonu, potrawy przełożone z garnków do eleganckich naczyń, rozłożone na całej powierzchni przykrytego odświętnym obrusem blatu, niezręczne rozmowy i nie bardziej swobodne chrząknięcia.
Babcia Heather siedziała wyprostowana na honorowym miejscu, które w jej mniemaniu należało jej się z racji wieku i kroiła idealnie wypieczoną kaczkę na drobne kawałeczki, niemal nie poruszając nadgarstkami. Wyginała je dopiero wtedy, gdy przenosiła widelcem soczysty kawałek mięsa do ust. Żuła niemal niezauważalnie, nie wydając przy tym żadnego niepożądanego dźwięku. Co chwila też sięgała po leżącą z boku serwetkę, mimo iż na jej wargach i w ich kącikach nie było nawet najmniejszej plamki.
Wodę, koniecznie podaną w kieliszku na wysokiej nóżce, piła drobnymi łykami, a samo naczynie chwytała w sposób irytująco dystyngowany. Jakimś cudem jej pierścionki nie uderzały w szkło, otaczała ją do bólu wyniosła cisza.
Lily, oddalona od niej o cały metr, z lekkim trudem przeżuła zbyt duży kęs piersi i natychmiast popiła ją sporym łykiem soku pomarańczowego, którego osobiście nie zamierzałam tknąć przez kolejnych kilka tygodni. Zaraz potem zabrała się za oddzielanie groszku od marchewki, zaprzestała tej czynności, gdy babcia zgromiła ją surowym spojrzeniem. Nie musiała nic mówić, wystarczył ten zimny wzrok, by moja siostra na powrót zmieszała ze sobą oba warzywa i przełknęła je z grymasem obrzydzenia na twarzy.
- Lilianne, przestań wybrzydzać, inne dzieci nie mają nawet tego.
Lily przeprosiła i przy kolejnej porcji zachowała pokerową twarz. Zrobiło mi się jej żal, ale nie stanęłam w jej obronie, cały czas myślałam tylko o tym, co będzie, gdy one obie stąd pójdą i zostanę sam na sam z ojcem.
Te myśli napawały mnie takim przerażeniem, że nie byłam w stanie mówić, ledwo też jadłam. Wkładałam coś do ust, ruszałam szczęką, przełykałam, ale nie czułam smaku. Nie czułam też przyjemności, a powinnam, bo w końcu miałam na języku coś znacznie lepszego niż pseudo-jedzenie serwowane w szpitalu.
Podobnego problemu nie miał ojciec - pochłaniał szybko to, co miał na talerzu i co chwila dorzucał kolejną porcję. Zjadł łącznie dwa udka, kawałek piersi, dziesięć łyżek tłuczonych ziemniaków, trzy chochle marchewki z groszkiem i dodatkowo jeszcze dwa ogórki. Wyraźnie zbierał siły, mówiły to jego spojrzenia, które od czasu do czasu mi posyłał w momentach, kiedy to babcia była zbyt zajęta zwracaniem uwagi Lily na zgarbione plecy, mlaskanie czy łokcie na stole.
        Mimo ewidentnego dyskomfortu i niezbyt przyjemnej atmosfery, nie chciałam, by ten obiad się kończył, niestety talerze pustoszały, a podany chwilę później deser zniknął szybciej niż się pojawił.
Babcia zaczęła szykować się do wyjścia, a mnie coraz bardziej bolał brzuch.
- Lilianne, zacznij się już ubierać, ja skorzystam z toalety i tata odwiezie nas do domu.
- Ale ja bym chciała zostać z Mary - odpowiedziała nieśmiało Lil.
- Marie dopiero co wróciła ze szpitala, musi odpoczywać.
- Nie muszę. Niech zostanie, w końcu dawno się nie widziałyśmy - wtrąciłam się ożywiona. Gdyby Lily u nas została, ojciec nic by mi nie zrobił.
- Proszę, babciu. - Mała przekręciła głowę na wzór uroczego szczeniaka i wtuliła się w ciało Heather.
- Jeśli tata się zgodzi, to możesz zostać.
- Tatusiu. - Lily w mgnieniu oka oderwała się od babci i zaplątała ramiona wokół pasa wyraźnie zmieszanego ojca. Tego się nie spodziewał. - Mogę zostać? Będę bardzo grzeczna!
- Możesz, księżniczko, pewnie, że możesz - powiedział z lekkim, wymuszonym uśmiechem.
Lily pisnęła z radości i ścisnęła go jeszcze mocniej, ja odetchnęłam z ulgą, ledwo hamując się przed tym, by podziękować siostrze za uratowanie życia, albo przynajmniej zdrowia. Gdyby nie ona, kto wie, jak skończyłby się dla mnie ten dzień...



***



    Mimo iż mój pokój wyglądał dokładnie tak samo jak w dniu, w którym zabierałam swoje rzeczy i jak wtedy, gdy odwiedzałam Lily, czułam się w nim obco. Zupełnie jakby to wcale nie był mój rodzinny dom. Coś bardziej jak szpital, w którym przeleżało się mnóstwo czasu, który poznało się na wylot i do którego wróciło się po kilku tygodniach lepszego samopoczucia, gdy choroba znów dała o sobie znać.
Dokładnie tak się czułam, jak chory człowiek, którego reemisja zmusiła do powrotu w znienawidzone progi. Moja młodsza siostra nie miała podobnego problemu, wesołym krokiem przemierzyła dystans dzielący łazienkę od jednej z trzech sypialni i wskoczyła na świeżo zasłane łóżko. Odbiła się kilka razy od materaca, falując o parę rozmiarów za dużą koszulką, po czym zajęła pozycję siedzącą i wyciągnęła przed siebie pomarańczowy grzebień, w którym brakowało kilku ząbków.
- Warkoczyki poproszę.
- Już się robi. - Wymusiłam uprzejmy uśmiech i rozpoczęłam nasz niemal rytualny zabieg rozczesywania a następnie zaplatania jej wilgotnych, pachnących kwiatami włosów. Były znacznie krótsze niż wtedy, gdy czesałam je ostatnim razem i nieco ciemniejsze. A może było to wyłącznie złudzenie wywołane słabym oświetleniem. Nie wnikałam, zawiązałam szczelnie dwie cienkie gumki i podałam Lil lusterko z błękitną rączką, by mogła ocenić efekt mojej pracy. Po krótkich oględzinach uznała, że jest on zadowalający, więc mogłam spokojnie wejść pod kołdrę i czekać, aż skończy odmawiać wieczorną modlitwę.
Tym razem nie był to pacierz ani żadna inna formułka z białej książeczki, którą babcia kazała jej czytać każdego pojedynczego dnia, to były jej własne słowa:
- Drogi panie Boże, który mnie chronisz, dziękuję ci za ten dzień i wszystkie szczęśliwości, jakie mnie w nim spotkały. Dziękuję ci za jedzenie, nawet za ten ohydny groszek, bo przecież są dzieci, które nie mają nawet groszku, i przepraszam za moje minki. Dziękuję też za to, że babcia i tatuś pozwolili mi tu dzisiaj zostać, bym mogła pobyć dłużej z Mary. I za to, że Mary wyzdrowiała, i nie jest już w szpitalu. Proszę cię o ładny sen bez strasznych rzeczy i ochronę dla mnie, dla Mary, dla babci, dla tatusia i wszystkich moich najlepszych koleżanek. Uściskaj też ode mnie mamusię, jak jest gdzieś blisko ciebie i życz jej dobrej nocki. Amen. - Lily się przeżegnała i powoli wstała z kolan.
Wciąż nie wierzyłam w moc modlitwy, ale znów było mi miło, że mnie w niej uwzględniła. Mnie i mamę.
- Babcia nie pozwala mi się tak modlić - oznajmiła, gdy tylko wślizgnęła się pod kołdrę. Natychmiast też się we mnie wtuliła, zupełnie jakbym była jej matką.
- Dlaczego?
- Bo mówi, że to bluźnierstwo wymyślać sobie swoje własne modlitwy, ale jej nie wierzę. Ksiądz w szkółce niedzielnej mówił, że najlepiej jest się modlić po swojemu.
- Ksiądz księdzem, ale babci lepiej nie wkurzać.
- Wiem, dlatego przy niej modlę się normalnie, a potem po swojemu.
Podziwiałam to, że mimo tak młodego wieku Lily tak dobrze znała zasady współżycia z innymi ludźmi i potrafiła zachowywać się jak rasowa dyplomatka. Ja byłam dwanaście lat starsza i zawsze obrywałam za to, że w każdej sprawie chciałam stawiać na swoim i nie uznawałam kompromisów, nawet tych udawanych. Nie panowałam też nad emocjami, a Lil potrafiła je doskonale powściągać, mimo iż z racji swoich ośmiu lat powinna być jedną wielką huśtawką humorków i grymasów. Na swoje szczęście nie była, a ja miałam pewność co do jednego - nigdy w życiu nie skończy tak jak ja. Posiadała znacznie lepiej rozwinięty instynkt samozachowawczy, co było jej największym atutem zaraz po anielskiej urodzie.
- O kurczątko! - wyrwało się nagle z jej ust, a ciało oderwało się od materaca, tym samym wysuwając się spod mojego ramienia.
- Co się stało? - Spojrzałam na nią zaskoczona.
- Zapomniałam poprosić o ochronę dla Jareda! Ja cię kurde.
- Nic się nie stało, poprosisz następnym razem - wydusiłam z siebie po kilku sekundach otępienia, w trakcie którego przez moją głowę przebiegła cała masa różnych myśli. Najpierw zrobiło mi się gorąco na samo brzmienie jego imienia, a potem poczułam żal i złość, bo mimo mojej prośby nie przyjechał do Bellingham. Nie obeszło go to, co się stało, nie przejął się tym, że mogłam umrzeć, choć tak zagorzale twierdził, że jestem najważniejszą osobą w jego życiu.
Kiedy to sobie uświadomiłam, zaczęłam go wyzywać w myślach, jednak bardzo szybko obraźliwe epitety zmieniły swojego adresata - stałam się nim ja, bo to w końcu ja wygnałam go ze swojego życia, to ja nakarmiłam go tymi wszystkimi paskudnymi kłamstwami.
Zachował się honorowo, tak jak na szanującego się człowieka przystało. Nie miałam więc prawa czuć do niego żalu. A jednak czułam. Gdzieś w głębi mojego umysłu znajdowały się dwa wrogie obozy - jeden popierał postępowanie Leto, drugi je potępiał. Pierwszy rozumiał, drugi miał ochotę zabić. Co jakiś czas dochodziło między nimi do ostrych starć, jednak nigdy nikt nie zwyciężył i nikt nie został pokonany. Każda bitwa kończyła się wyciągnięciem białej flagi przez obie grupy jednocześnie.
- Racja, jutro pomodlę się za niego podwójnie - odpowiedziała już bardziej spokojna i znów wtuliła się w moje ciało. - Powiem ci tak w sekrecie, że było mi strasznie smutno, że nie przyjechał, a tobie?
- Troszkę.
- Nie wierzę ci - oznajmiła twardo, patrząc mi prosto w oczy tym samym spojrzeniem, które posyłała mi mama, gdy wmawiałam jej, że noga wcale tak bardzo mnie nie bolała i mogłam spokojnie iść na zajęcia zamiast do lekarza.
- Jak to mi nie wierzysz? Myślisz, że kiedykolwiek okłamałabym swojego kochanego karaluszka? - próbowałam obrócić to wszystko w żart, jednak Lily nie dała za wygraną.
- Mary, nie wygłupiaj się, ja mówię poważnie. 
Ja mówię poważnie, w jej ośmioletnich ustach brzmiało to wręcz groteskowo, ale powoli przyzwyczajałam się do tego, że wychowanie babci zrobiło z Lil starą maleńką, jak określiłaby to nasza mama. Mama... pod jej opieką Lily faktycznie byłaby dzieckiem, w jej głowie nie byłoby ani jednej poważnej i smutnej myśli, tylko radość, beztroska i nieograniczone niczym marzenia. Tak, miałam piękne dzieciństwo...
- Przecież widzę, jaka się zrobiłaś smutna, kiedy o nim powiedziałam. Nie możesz mówić, że ci troszkę przykro, kiedy jest ci przykro bardziej niż mi - dodała, kiedy to nic nie powiedziałam. Zaczynała mnie przerażać.
- No dobrze, jest mi bardzo smutno i co z tego?
- Nic. Przynajmniej o tym powiedziałaś. Jak się mówi o swoich smutkach, to lepiej się je znosi.
- Matko kochana, ty masz osiem lat czy osiemdziesiąt?
- Przestań. - Zachichotała urokliwie. - Tak po prostu myślę.
- To bardzo poważne myślenie.
- Ktoś w tej rodzinie musi być poważny - podsumowała z miną pełną owej powagi.
Roześmiałam się głośno, co wywołało lekki ból żeber, który jednak bardzo szybko minął.
- Tęsknię za nim, Mary.
- Ja też, karaluszku, ja też... 



***




    Na dół zeszłam sama; Lily została w łóżku, korzystając z tego, że po raz pierwszy od dłuższego czasu nikt nie zmuszał jej do pobudki o siódmej rano.
Przespała spokojnie całą noc, ja nie zmrużyłam oka nawet na sekundę. Masa nieprzyjemnych wspomnień i świadomość, że na drugim końcu korytarza znajdował się ojciec nie pozwalały mi zasnąć.
Wiedziałam, że przy Lily nic by mi nie zrobił, a mimo to czułam niemal paraliżujący strach, przez moment miałam nawet wrażenie, że słyszę jego przyspieszony z wściekłości oddech i wyzwiska, które cedził pod nosem na myśl o tym, że nie mógł stłuc mnie na kwaśne jabłko. Chciałoby się rzec, uzasadniona paranoja.
Z tą myślą weszłam do kuchni, której podłogę oblewały promienie jesiennego słońca. Miało dobry dzień, pierwszy raz od tygodnia udało mu się pokonać deszczowe i burzowe chmury okupujące niebo, jak to zwykle o tej porze roku, w tym rejonie kraju.
Chciałam się uśmiechnąć, jednak usta odmówiły współpracy, zupełnie jakby wyczuły to, czego jeszcze nie zdążyły zarejestrować uszy - kroki za moimi plecami. Zbyt toporne, by być krokami Lily, zbyt ludzkie, by przypisać je psu, którego nawet nie mieliśmy.
Bardzo powoli i bardzo ostrożnie obróciłam się w stronę wejścia; na progu stał ojciec i swoim obrzydliwym, męskim zwyczajem drapał się po jajach.
- A śniadanie gdzie? - zapytał obniżonym przez poranną chrypę głosem i wykonał kolejny krok wgłąb pomieszczenia.
- Dopiero będę robić. Lily chciała trochę dłużej poleżeć.
- Skoro Lily chciała zjeść później, to w porządku. - Zbliżał się do mnie, szybko więc zwróciłam się do niego plecami i otworzyłam lodówkę.
Patrzyłam na jej zawartość, ale nie widziałam nic, wszystko zlewało mi się w jedną plamę, jakby nagle mózg odmówił posłuszeństwa.
- Jest bekon, są jajka, ser i pomidory, zrób jajecznicę.
- Myślałam raczej o tostach - wydukałam, czując jego oddech na swoim karku. Z jego zapachu wywnioskowałam, że przed snem wypił trochę whiskey, a tuż po przebudzeniu zapalił papierosa. 
- Gówno mnie obchodzi, o czym myślałaś, masz zrobić jajecznicę, tosty jadłem wczoraj. Nie jesteśmy w koszarach, żeby codziennie wpierdalać to samo, choć może tobie ciężko to zrozumieć po tym, jak ostatnio puszczałaś się z synem Bronsona.
- Z nikim się nie puszczałam.
- Pewnie. Specjalnie na ten czas nałożyłaś sobie pas cnoty na ten swój burdel.
Zacisnęłam mocno wargi, by nie powiedzieć czegoś, czego mogłabym żałować, leżąc w kałuży własnej krwi.
- A tak w ogóle, to co ty masz na łapie? - zapytał, chwytając bez krzty delikatności moją opartą o białe drzwiczki rękę.
- Tatuaż.
- Tatuaż - powtórzył za mną ironicznym tonem. - Całkiem już ci się we łbie poprzewracało, od kiedy nie ma ci kto go porządnie stłuc. Może jeszcze dupę sobie wytatuuj. Albo lepiej - tu wykonał silny, bolesny ruch, po którym staliśmy ze sobą twarzą w twarz - zrób sobie tatuaż na czole. Ćpunka, dużymi, drukowanymi literami. Tym na pewno oddasz siebie, bo niby o to wam gówniarzom chodzi w tym tatuowaniu, o wyrażenie swojej osobowości. Wy nie macie osobowości, jesteście plasteliną w rękach świata, łykacie każde gówno, jakie wam się podstawi pod nos, byle było ładnie podane. Powtarzacie wyświechtane frazesy, których nawet nie rozumiecie, a potem udajecie, że macie własne poglądy. Gówno macie. Wiecie tyle, co zeżrecie i co się wam siłą wpoi do tych tępych móżdżków. - Przycisnął palec wskazujący do mojego czoła; mimowolnie pomyślałam o niedawnym śnie z Jaredem w roli głównej.
Ojciec już otwierał usta, by kolejną dozą płynącego z nich gówna zawstydzić swój tyłek, ale przerwał mu odgłos radosnych kroków schodzącej z góry Lily.
Oderwał ode mnie palec, puścił rękę i przeszedł na sam środek kuchni, by nie dawać Lil pretekstu do myślenia, że coś było nie tak. Skorzystałam z tego momentu i rozmasowałam oba bolące miejsca. Byłam bliska płaczu, ale nie dałam tego po sobie poznać. Podobnie jak tego, że o mały włos nie zafajdałam sobie majtek.  
- Dzień dobry, tatusiu.
- Dzień dobry, moje słoneczko. - Gnój niczym rasowy aktor zmienił ton swojego głosu i wyraz twarzy. W jednej sekundzie przemienił się z podłego sukinsyna w idealnego, kochającego tatusia.
- Co jest na śniadanko?
- A co by moja księżniczka zjadła? - zapytał niemal mdląco-słodkim tonem i wziął małą na ręce.
- Tosty z szynką i serem. I dużo ketchupu!
- Twoje życzenie jest dla nas rozkazem. Mary, słyszałaś, dzisiaj serwujesz nam pyszne tosty.
- Już się robi - rzuciłam chłodno i policzyłam do dziesięciu, by przypadkiem nie chwycić noża i nie zabić nim ojca na oczach wielbiącej go ponad wszystko siostry. 



***



    Po śniadaniu zjedzonym w równie niekomfortowej atmosferze jak ta, która towarzyszyła nam podczas obiadu dnia poprzedniego, obejrzeliśmy kilka niedzielnych seriali, jak na typową amerykańską rodzinę przystało, i tuż przed porą obiadową odwieźliśmy Lily do Seattle.
Tam babcia poczęstowała nas rosołem, po którym przez resztę dnia męczyły mnie mdłości, i ciastem czekoladowym. Ojciec zjadł dwa kawałki na miejscu, ja ze względu na reakcję organizmu na tłustą zupę poprosiłam o zapakowanie swojej porcji, bym mogła zjeść ją w domu, gdy się lepiej poczuję. Babcia swoim stałym zwyczajem zapakowała nieco więcej niż prosiłam, po czym z typową dla siebie subtelnością, a raczej jej brakiem, oznajmiła nam, że zaraz idą z Lily do kościoła, więc powinniśmy się już zbierać.
Perspektywa przebywania sam na sam z ojcem w jego samochodzie nie była niczym miłym i tylko wzmożyła moje kiepskie samopoczucie. Pasy zapinałam trzęsącymi się dłońmi, co rusz patrzyłam też na jego ręce - bałam się, że w pewnym momencie oderwie je od kierownicy i zacznie mnie okładać. Najgorzej było na postojach, wtedy możliwość oberwania w twarz była największa, jednak szczęście uśmiechnęło się do mnie na trzecim przejściu dla pieszych - stała na nim pani Robinson, którą niezwykle ucieszył nasz widok. Dała mi znak, bym opuściła szybę, po czym szybko wyjaśniła, że właśnie uciekł jej autobus i nie ma jak wrócić do domu. 
Ojciec, który zawsze lubił uchodzić za człowieka gotowego w każdej chwili nieść pomoc, kazał jej zająć miejsce z tyłu. Dziękowała mu przez kilka minut, spytała też o moją bladość. Była zaskoczona, gdy powiedziałam jej, że to wina rosołu: oznajmiła, że jestem pierwszą osobą, jaką zna, której zaszkodziła ta "pyszna zupa".
Kiedy w końcu dojechaliśmy do Bellingham, znów podziękowała mojemu ojcu za podwózkę i zadeklarowała, że nazajutrz przyniesie nam kawałek placka jagodowego, który zamierzała upiec z samego rana.
Tak właśnie minął mi drugi dzień niewoli w rodzinnym domu. Oprócz porannego incydentu w kuchni, ojciec nie wykazał się wobec mnie agresją, jednak nie zamierzałam cieszyć się na zapas, w końcu zegar wskazywał dopiero ósmą wieczór, jeszcze wszystko mogło się zdarzyć...
    Świeżo wykąpana, z mokrymi włosami przeczesanymi byle jak palcami, nałożyłam t-shirt z logiem Led Zeppelin (ten sam, w którym Jared przyklejał kafelki w naszej wspólnej kuchni), na to narzuciłam jeszcze szlafrok i zeszłam na dół w nadziei, że będę mogła obejrzeć spokojnie jakiś film.
- Czego tu? - rzucił ojciec, wychodząc z kuchni z dwiema butelkami piwa w lewej ręce i z talerzem z ciastem w prawej.
- Chcę pooglądać telewizję.
- Zapomnij. Za dziesięć minut mam gościa. - Odstawił prowiant na ławę i złapał mnie za ramię. - Idziemy na górę. - Jednym szarpnięciem zmusił mnie do wejścia na schody, a następnie do przekroczenia progu pokoju, który niegdyś nazywałam swoim.
Pchnął mnie na łóżko, a sam podszedł do okna i bez większych trudności wyjął z pożółkłej ramy metalową klamkę.
- To tak w razie, gdyby przyszła ci do tego pustego łba myśl o ucieczce - wyjaśnił motyw swojego postępowania, chowając połyskującą rączkę do kieszeni luźnych spodni. - Drzwi będą zamknięte na klucz, otworzę je dopiero rano.
- No proszę, nie wiedziałam, że jestem twoim więźniem.
- To teraz już wiesz.
- A co jeśli zachce mi się siku, albo coś innego? Mam robić pod siebie? - przyjęłam nieco ironiczny ton, co było dosyć ryzykowne, bo w każdej chwili mógł przyłożyć mi w nos ciężką klamką.
- Nie bój się, o wszystkim pomyślałem. - Wyszedł na chwilę z sypialni, po czym wrócił do niej z plastikowym wiadrem w ręku. - Proszę, twój przenośny tron. Powinien ci wystarczyć do rana.
- Będzie śmierdzieć.
- I tak już śmierdzi - odpowiedział z miną wyrażającą najwyższe obrzydzenie i znów przestąpił próg, tym razem bez zamiaru powrotu, o czym świadczył szczęk przekręcanego w zamku klucza. Gdybym tylko chciała, otworzyłabym go w mniej niż minutę, ale nie zamierzałam tego robić, niby po co? I tak by mnie usłyszał, udaremnił próbę ucieczki i jeszcze przetrzepał mi skórę za wszystkie czasy.
Westchnęłam głęboko, postawiłam wiadro przy łóżku, w razie gdyby porosołowe mdłości powróciły i podeszłam do okna, skąd było widać kawałek oświetlonego chodnika prowadzącego do naszej posesji. W momencie gdy odsłoniłam firankę, w polu widzenia pojawiła się jakaś kobieta w eleganckim płaszczu, z kapturem na głowie. Od razu domyśliłam się, że to ten wyczekiwany przez ojca gość.
Nie pomyliłam się - kilkadziesiąt sekund później odezwał się dzwonek. Obrzydliwemu gnojowi zachciała się trochę poruchać.
To w sumie działało na moją korzyść - zajęty kochanką lub dziwką (niepotrzebne skreślić) nie będzie zaprzątał sobie głowy mną, co znaczyło, że mogłam spokojnie zasnąć, a przynajmniej spróbować.
Nie czekając ani chwili dłużej, wślizgnęłam się pod kołdrę i przycisnęłam głowę do poduszki, która wciąż pachniała szamponem Lily. Zasnęłam niemal natychmiast, nie śniło mi się nic. 



***



        - A ty dokąd?
Usłyszałam, zanim zdążyłam nałożyć buty.
- Do Steviego.
- Do baru?
Przytaknęłam niepewnie, patrząc, jak ojciec drapie się po nieogolonej brodzie. Na szyi miał świeżą malinkę, jej autorka, której krzyki wyrwały mnie ze snu w środku nocy, wyszła tuż nad ranem rozanielona niczym nastolatka, która właśnie straciła dziewictwo z kapitanem drużyny futbolowej, o którym śniła po nocach. Zresztą miałam niemal stuprocentową pewność, że to była nastolatka. W porannym świetle nie wyglądała już tak kobieco i dorośle jak poprzedniego wieczora w półmroku, z kapturem na głowie.
- No proszę, nie ma jeszcze dwunastej, a ta już chce zalać pałę.
- Nie idę tam pić, chcę wrócić do pracy - odpowiedziałam, robiąc wszystko, by w moim głosie nie było słychać złości. To mogłoby podziałać na niego jak płachta na byka.
- Nie wrócisz do baru.
- Przecież muszę na siebie zarabiać.
- Na jedzenie zarabiasz pracą w domu.
- Mam jeszcze inne wydatki.
- No tak, heroiny nikt za darmo nie rozdaje - rzucił do bólu ironicznym tonem i zaczął dłubać w zębie wykałaczką, którą wcześniej obracał w palcach. - Ale nie masz co się przejmować, po odwyku będziesz miała ten wydatek z głowy. A teraz w tył zwrot, za półgodziny jedziesz ze mną na komisariat.
- Niby po co?
- No chyba nie myślałaś, że zostawię cię samą w domu. Od dzisiaj będziesz jeździć ze mną na wszystkie służby, muszę mieć cię cały czas na oku.
- Cudownie - mruknęłam pod nosem, odkładając buty z powrotem na półkę.
- Masz coś jeszcze do powiedzenia?
- Nie.
- I twoje szczęście. - Za pomocą samego kciuka przełamał cienki patyczek na pół; to było swoiste ostrzeżenie: jeśli będziesz się stawiać, złamię cię jak tę wykałaczkę. 
Nie zamierzałam się stawiać, moim jedynym celem było przetrwanie tych dni, które miałam z nim spędzić. Odwyku bałam się jak ognia, ale nie bardziej niż mieszkania z ojcem, więc niecierpliwie go wyczekiwałam, mając nadzieję, że wystarczy mi na to wszystko sił.
    Godzinę później byliśmy już na komisariacie, w gabinecie ojca, gdzie niewiele się zmieniło od mojej ostatniej wizyty; jedynie szafka z aktami przesunęła się o kilka cali w lewo. Biurko stało tam, gdzie zawsze: na przeciwko drzwi, tuż przy oknie. Zmianom nie uległo nawet rozmieszczenie przedmiotów na jego blacie - w lewym rogu monitor komputera, przed nim biała klawiatura działająca niemal tak głośno jak maszyna do pisania, na środku poukładane równo papiery, a na nich długopis, na prawo od nich ceramiczny kubek z policyjną odznaką i dwie drewniane, ręcznie malowane ramki. W jednej znajdowało się zdjęcie Lily, w drugiej portret mamy. Legenda głosi, że osiem lat wstecz można była tam zobaczyć i moją fotografię.
Ściany były białe, tak samo jak te w szpitalu, w niektórych ich punktach wisiały dyplomy i fotografie pana inspektora wymieniającego uściski dłoni z największymi szychami Ameryki, w tym z prezydentem Bushem.
W oknie wisiała ta sama pożółkła od dymu papierosowego firanka, krzesła wciąż tak samo skrzypiały. Nawet zapach się nie zmienił - mieszanka męskich perfum, tytoniu, sosnowego odświeżacza powietrza i testosteronu.
- Nudzę się - oznajmiłam, gdy zbadałam już wszystkie szczegóły otoczenia. Nie bałam się odezwać, bo doskonale wiedziałam, że na komisariacie nie podniesie na mnie ręki, za bardzo obawiał się zdemaskowania.
- Wiesz, co mówią o ludziach narzekających na nudę?
- Co takiego?
- Że nie są zbyt inteligentni. I to by się zgadzało. Masz, poczytaj sobie kodeks karny, na pewno ci się kiedyś przyda, w końcu wiesz, jak to jest z tymi małoletnimi cichodajkami, wyrastają na jawne prostytutki i złodziejki. Lepiej od razu wiedzieć, co cię czeka. - Wargi, którymi w nocy zadowalał swoją tajemniczą towarzyszkę, wygięły się w wrednym uśmieszku, a w moją stronę poleciała średniej grubości książka w miękkiej okładce. Udało mi się ją złapać, zanim uderzyła mnie w twarz, na czym nieco ucierpiał mały palec lewej ręki. Niechętnie zatopiłam się w lekturze, w nadziei, że dzięki niej zabiję trochę czasu.
    Gdy przewracałam trzecią stronę, ktoś zapukał do drzwi.
- Wejść - padło jako odzew z ust ojca, kiedy to wyciągnął jedną z kilku kartek spod długopisu.
- Przyprowadziłem panu świeże mięsko, sir - oznajmił młody oficer, którego widziałam pierwszy raz na oczy, znałam za to zakutego w kajdanki mężczyznę: to był Shorty.
- Zapraszam na krzesełko. Na tę tutaj proszę nie zwracać uwagi - dodał ojciec, gdy Marlon wszedł wgłąb gabinetu, a policjant, który go przyprowadził, zniknął na korytarzu. - Imię i nazwisko?
- Marlon Shortwood.
- Data urodzenia?
- Dwudziesty ósmy lutego tysiąc dziewięćset...
- Cholera - przerwał mu nagle tatusiek, odrywając długopis od formularza. - Pierdolony nie miał się kiedy wypisać. Mary, idź... albo nie, sam pójdę. - Otrzepał koszulę z niewidzialnego pyłku i wstał ze skórzanego fotela, czemu towarzyszył niezbyt przyjemny odgłos. Podszedł do skutego dilera, oswobodził jego lewą dłoń, a następnie pustą obrączkę przykuł do ramy drewnianego krzesła; chciał mieć pewność, że jego "mięsko" mu nie zwieje.
- Zaraz wracam. - Wrzucił mały kluczyk do kieszeni granatowych spodni i opuścił nieduże pomieszczenie.
- A ty, co tutaj robisz? Myślałem, że nie żyjesz - zwrócił się do mnie Shorty z miną, jakby faktycznie zobaczył ducha.
- Zmartwychwstałam - odpowiedziałam i nie chcąc marnować czasu, podeszłam szybko do biurka i wyciągnęłam z jego szuflady spinacz. Równie prędko go wyprostowałam i uklęknęłam przed dobrym znajomym. - Masz na nazwisko Shortwood, to dlatego mówią na ciebie Shorty. - Zanurzyłam metalowy pręcik w zamku i zaczęłam nim kręcić z ogromnym wyczuciem.
- No tak, a ty, co myślałaś?
- Że masz takiego małego.*
Mężczyzna zaśmiał się cicho, cały czas mnie obserwując.
- Na pewno umiesz to otworzyć?
- Gdybym nie umiała, to nawet bym się za to nie zabierała.
- Dlaczego mnie wtedy okłamałaś? - zadał mi kolejne pytanie. Denerwował się, słyszałam to w jego przyspieszonym oddechu.
- W jakiej sprawie?
- Powiedziałaś, że potrzebujesz tego towaru na imprezę.
- A niby co, miałam ci się przyznać, że chcę się zabić? Wtedy na pewno byś mi go nie sprzedał.
- To oczy... - zaczął, jednak przerwał na widok otworzonych kajdanek.
- Nic więcej nie mów, tylko bierz dupę w troki. Masz około czterech minut. Nie biegnij, idź szybko, ale spokojnie, wtedy nikt nie zwróci na ciebie uwagi.
- Nie wiem, jak ja ci się odwdzięczę.
- Coś tam wymyślę, a teraz spływaj, mój ojciec nie będzie flirtował z sekretarką całą wieczność.
Marlon posłał mi pełne wdzięczności spojrzenie i opuścił gabinet zgodnie z moimi wskazówkami. Kiedy po kilku sekundach nie usłyszałam żadnych krzyków, miałam pewność, że udało mu się przemknąć niezauważonym.
Szybko schowałam spinacz do kieszeni i wróciłam na swoje miejsce, wtykając nos w książkę. Niecałą minutę później wszedł ojciec. W pierwszej sekundzie, zapewne pochłonięty myślami o wielkim biuście panny Lawrence, nie zauważył braku aresztowanego. Nie był jednak na tyle głupi, by nie zorientować się wcale.
- Kurwa jego mać, gdzie jest Shortwood?!
- Kto? - zapytałam tonem słodkiej idiotki, udając, że nie wiem, o co chodzi. - Ja tam nic nie widziałam, cały czas czytałam książkę.
- Nie rżnij głupa, gówniaro, sam się przecież nie rozkuł! - warknął wściekle i chwycił mnie mocno za ramię. - Czy tobie już całkowicie na mózg padło?! Nie, kurwa, przecież ty nie masz mózgu, masz we łbie pierdolone siano! - Zdjął dłoń z mojej ręki i ułożył ją w pięść.
Zacisnęłam mocno powieki, widząc, jak ją unosi.
Teraz już na pewno oberwę, przebiegło mi przez myśl, jednak ojcowska pięść zamiast na mojej głowie wylądowała na biurku. Wszystko, co się na nim znajdowało, lekko podskoczyło, kubek zadzwonił, klawiatura zaklekotała.
- Czy ty musisz być taka głupia? Tak bezdennie tępa?! Masz szczęście, że to był zwykły wandal, inaczej wsadziłbym cię do aresztu za pomoc przestępcy.
Zwykły wandal, te słowa mnie zaskoczyły, byłam pewna, że chodziło o narkotyki. Myślałam, że zrobili Shorty'emu nalot i znaleźli wszystko to, co ukrywał w swoim warsztacie.
Do moich uszu znów doszedł odgłos pukania.
- Szefie, właśnie zobaczyłem przez okno tego łepka, którego panu przyprowadziłem. Wypuścił go pan?
- Tak. W końcu to tylko rozbita szyba w samochodzie, niech właściciel tej beemki się z nim użera - odpowiedział niezwykle przekonywująco i zgniótł napoczęty formularz.
- Rozumiem, sir.
- Więc wracaj na patrol i przywieź mi pączka z czekoladą.
- Córce też? - Nieznajomy funkcjonariusz wskazał na mnie głową.
- Nie, córka się odchudza.
- Ciekawe z czego, chyba z kości na ości.
- Z ości na proch. Już cię tu nie ma, Johnson.
Johnson się odmeldował i zatrzasnął drzwi.
- By cię chuj jasny strzelił, Mary, by cię chuj...




***



    Kolejne dwa tygodnie aresztu domowego tak na dobrą sprawę minęły nie wiadomo kiedy. Każdy z tych czternastu dni wyglądał dokładnie tak samo - pobudka, szybki prysznic, śniadanie, mycie garów, komisariat (ojciec celowo dokonał kilku zmian w grafiku, tak by służbę mieć zawsze od południa do wieczora), powrót do domu, gotowanie obiado-kolacji, znów zmywanie garów, sprzątanie w całym domu, kolejny szybki prysznic albo dłuższa kąpiel (w zależności od ilości wykonanej pracy i sił, jakie mi po niej zostały) i sen. 
Jedynym wyjątkiem był dzień dziesiąty, to właśnie wtedy prokurator i sędzia zaprosili mnie na rozmowę w celu zweryfikowania mojej rzekomej niepoczytalności. Mówiłam niewiele, nie dali mi na to szansy. Wyrok mieli już od dawna ustalony, a to całe spotkanie miało być tylko czystą formalnością, by nie wzbudzić podejrzeń góry. Nawet się nie zdziwiłam, kiedy niecałą godzinę później do rąk ojca trafił dokument nadający mu pełnie praw do decydowania o moim losie, a na moim czole postawiono niewidzialny stempel z napisem ubezwłasnowolniona. Czy na zawsze? Aż do momentu, gdy uwolnię się ze szponów nałogu i terapeuta stwierdzi, że jestem już w stanie podejmować świadome, niezagrażające mi samej ani innym ludziom decyzje.
Cyrk na kółkach. 




***



    Dzień piętnasty okazał się, podobnie jak ten dziesiąty, dniem małej odmiany. Ojciec wziął wolne, na co jako ten najważniejszy w hierarchii mógł sobie pozwolić w każdej chwili, i zorganizował podwórkowe porządki. Ja miałam grabić zeschłe liście, on sprzątać garaż, co w wolnym tłumaczeniu oznaczało: ty zapierdalasz jak głupi osioł, ja oglądam sobie mecz i popijam piwo, od czasu do czasu przesuwając jakieś narzędzie.
Nie zamierzałam jednak protestować, naciągnęłam na siebie stare spodnie dresowe jeszcze z czasów nauki w gimnazjum, które zamiast być za małe okazały się za duże, przecisnęłam głowę przez gryzący sweter, narzuciłam na ramiona puchowy bezrękawnik w obrzydliwym odcieniu khaki i zameldowałam się w ceglanej dobudówce, która pomagał stawiać ojcu Stevie.
Dokładnie to pamiętałam, miałam wtedy pięć lat i bardzo chciałam im pomóc, skończyło się na pogotowiu, gdzie chirurg wyciągał mi kawałek zaschniętego cementu z lewej dziurka nosa.
- Trzymaj.
Do moich rąk trafiły grabie i płócienny worek.
- Jeden nie starczy - odpowiedziałam po rzuceniu okiem na podwórko. Cały trawnik usiany był pomarańczowymi liśćmi, nie było szans, by pomieściły się w jednym worze.
- Jak nie wystarczy, to przyjdziesz później po następny, korona ci z głowy nie spadnie.
- Ale po co mam się później wracać, skoro mogę od razu wziąć dwa i zaoszczędzić na czasie?
- Nie pyskuj, bo dostaniesz po mordzie - warknął, posyłając mi groźne spojrzenie. Był już nieco podpity, co wyczułam w jego oddechu i dostrzegłam w świecących oczach.
Nawet mnie to nie zdziwiło, za każdym razem, gdy robił sobie wolne, od rana raczył się alkoholem. Zaczynał od piwa, kończył na mieszaniu wódki z każdym dostępnym w domu napojem. A potem, w godzinach wieczornych, będąc już kompletnie pijanym, albo przychodził do mojego pokoju i tak profilaktycznie spuszczał mi porządne lanie, albo posuwał jakąś małoletnią prostytutkę.
Nie miałam pojęcia, jak skończy się ten konkretny dzień, miałam tylko nadzieję, że kiedy zejdę na dół włączyć telewizor, on będzie kazał mi spieprzać na górę, by spokojnie przywitać gościa.
    Policzyłam w myślach do trzech, by przypadkiem faktycznie mu nie zapyskować i wyszłam z garażu z tylko jednym workiem. Wolałam wykonać dodatkowy kurs niż chodzić przez tydzień z podbitym okiem czy stracić kolejnego trzonowca.
        - No proszę, proszę, kogo moje piękne oczy widzą - usłyszałam znajomy głos po kilku minutach zgarniania liści na jedną kupkę, która zmniejszała swoją objętość wraz z każdym silniejszym podmuchem wiatru.
- Cześć, Josh. - Oparłam grabie o pień drzewa i podeszłam do stojącego za płotem kolegi.
- Cześć, ślicznotko - odpowiedział i przysunął do mnie twarz. Próbował pocałować mnie w usta, jednak w porę zorientowałam się, w czym rzecz i wykonałam ruch, po którym jego wargi wylądowały na policzku.
Z pewnością poczuł zawód, ale nie dał tego po sobie poznać.
- Słyszałem, że wyszłaś ze szpitala dwa tygodnie temu, ale nigdzie cię nie widziałem, więc pomyślałem, że to plotka.
- Ojciec mnie trzyma na smyczy.
- To po co wracałaś do domu? - zapytał, odrywając lewą dłoń od ogrodzenia. Podrapał się nią po nosie, a następnie zanurzył w kieszeni ortalionowej kurtki.
- Nie miałam innego wyjścia.
- Mogłaś wprowadzić się do mnie, chętnie bym cię przyjął.
- I po raz kolejny wykorzystał - dodałam i spojrzałam na niego jak na idiotę.
- Do końca życia będziesz mi to wypominać? Przecież się przyznałem i przeprosiłem, a to jest najważniejsze.
- Niech ci będzie...
Josh wyjął rękę z kieszeni, a razem z nią paczkę papierosów.
- Podziel się z potrzebującym - powiedziałam błagalnym tonem, przyjmując równie żałosną minę. Nie paliłam od trzech tygodni, tyle samo czasu nie dostarczałam swojemu organizmowi niezbędnej dawki środków odurzających, co przekładało się na paskudne samopoczucie i nieustanne trzęsawki. Cudem było to, że w ogóle trzymałam się na nogach, zwykle krótsze okresy abstynencji rozkładały mnie na łopatki. Prawdopodobnie zawdzięczałam to lekom, którymi nafaszerowali mnie w szpitalu.
- Wybacz, mam ostatniego. - Na dowód, że mówił prawdę, otworzył biały, wygnieciony kartonik, gdzie faktycznie znajdował się tylko jeden papieros.
- No to spalimy na pół.
- A co będę z tego miał? - spytał Drake, unosząc wymownie brwi.
- Moją dozgonną wdzięczność.
- Wolałabym, co innego.
- Kutas - wycedziłam, mierząc go pełnym obrzydzenia spojrzeniem.
- Spokojnie, tylko żartowałem. Trzymaj. Ale tylko do połowy!
- No przecież wiem. - Przejęłam podanego skręta i paczkę zapałek. Trzy pierwsze próby odpalenia marlboro spełzły na niczym przez wiatr, który, jak na złość, gasił wątłe płomienie, udało się dopiero za czwartym razem, gdy idąc za radą Jo, zrobiłam kapturek.
Gdy tylko dym rozszedł się po moich płucach, poczułam się jak nowo narodzona. Paradoksalnie w końcu odetchnęłam pełną piersią. Nic nie mówiłam, na nic nie zwracałam uwagi, rozkoszowałam się smakiem tytoniu i tym kojącym nerwy rytuałem wpuszczania i wypuszczania dymu.
Świeża dawka nikotyny - właśnie tego mi było trzeba...
- Już jest pół! - Jo wyrwał mnie z tego niezwykle przyjemnego stanu (zupełnie jakbym paliła marihuanę, a nie fajkę), wyrwał mi też papierosa spomiędzy palców.
Z zazdrością patrzyłam, jak się nim zaciągał, w ogóle nie słuchając tego, co do mnie mówił. Otrzeźwiałam dopiero wtedy, gdy zgasił peta i rzucił go na chodnik kilka metrów dalej.
- Jutro jest impreza w nowym klubie w Seattle. Byłem tam tydzień temu na otwarciu, naprawdę świetne miejsce, jeśli chcesz, możesz pojechać ze mną.
- W sumie to chętnie bym się rozerwała, ale ojciec tak mnie pilnuje, że nie dam rady się wyrwać.
Jakby na potwierdzenie tych słów, rozbrzmiał się jego wściekły głos:
- Miałaś grabić liście, a nie urządzać sobie pogaduszki!
- Widzisz? Skurwysyn jest czujny jak cholera.
- Szkoda, bo kumplowi wypadła na jutro robota, a samemu tak głupio jechać. - Zwiesił głowę i zaczął szurać butami po betonie. - Ale jakby jednak udało ci się jakoś wyrwać, to autobus odjeżdża o szóstej z przystanku koło mnie.
- Zobaczę, co da się zrobić.
- Mary! - znów odezwał się ojciec.
- Dobra, lepiej już pójdę, bo zaczynam się go bać.
Zaśmiałam się cicho.
- To do jutra, ewentualnie.
- Na razie. - Uniosłam prawą dłoń, po czym wróciłam do czyszczenia trawnika z niechcianych odpadków drzewnych. Jednocześnie rozmyślałam nad tym, jak przechytrzyć ojca i wyrwać się na kilka godzin z tego więzienia bez krat.


*Shorty - mały. 
...........................................
Tytuł: Kolejny ćpun żyje za szybko.

    Jak pewnie wiecie, albo i nie wiecie, istniało ogromne prawdopodobieństwo, że ten rozdział się dziś nie pojawi. Jak to często bywa, zawiodła maszyna. Nastąpiła awaria, która za nic w świecie nie chce się naprawić i straciłam dostęp do przepisywanego rozdziału. Na całe szczęście jestem człowiekiem przezornym, który co rusz zapisuje wszystko na karcie pamięci. Takim właśnie sposobem ocaliłam pięć stron, a resztę przepisałam na komputerze stacjonarnym. Męczyłam się z tym co prawda do pierwszej dwadzieścia w nocy, ale cóż, skoro obiecałam aktualizację w ten piątek, nie mogłam słowa nie dotrzymać.
Mam nadzieję, że niczego nie pominęłam i nic nie przekręciłam.

10 komentarzy:

  1. No w końcu się doczekałam :D!
    Szkoda, że Lily było tak mało uwielbiam tą dziewczynkę :D. Fajnie by było jakby jednak Mary udało się wymknąć z domu.
    Rozdział trochę krótki, ja już się zdążyłam wygodnie rozsiąść i czytałam a tu nagle koniec xD
    Pozdrawiam! I życzę weny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W przyszłości Lily będzie znacznie więcej, więc jeszcze zdążysz się nią nacieszyć :).
      Rozdział sam w sobie jest bardzo długi (około dwudziestu dwóch stron), dlatego też został podzielony na dwie części :).
      Również pozdrawiam i dziękuję za życzenia, przydadzą się, bo mam ogromną blokadę, jeśli chodzi o pisanie najnowszego rozdziału.

      Usuń
  2. Na miejscu Mary nie wiem czy odważyłabym się uwolnić go z kajdanek.Bałabym się,że mój czyn mógłby być idealnym pretekstem do złojenia mi przez ojca skóry(oczywiście w domu) ale Mary to Mary. Hej,czyli to już za niedługo Mary trafi na odwyk?? Cholera,brakuje mi tu jakiejś dramaturgii z udziałem Jareda. Źle mi z tym,że on już wie,że Mary "nie żyje". Nie będzie żadnej próby dostania się do niej i wyszarpania jej ze szponów ojca..No cóż,więc muszę cierpliwie czekać. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mary chciała pomóc znajomemu, który był zawsze wobec niej w porządku i nie ukrywajmy, pragnęła też zrobić na złość ojcu. Nie myślała wtedy o konsekwencjach, liczyło się tylko to, by mu utrudnić życie.
      Tak, wczoraj skończyłam pisać rozdział dziewięćdziesiąty pierwszy, w którym opisałam jej pierwsze dni w ośrodku.
      Z udziałem Jareda co prawda już dramaturgi nie będzie, ale ona sama pojawi się jeszcze w sporych ilościach, przynajmniej na to wskazują moje plany. Prób ratowania King przez Leto nawet nie brałam pod uwagę, bo miałam konkretny zamysł - Jared jest tylko etapem w opowiadaniu i w pewnym momencie znika z pierwszego planu i już na niego nie wraca, ale to w sumie miło, że za nim tęsknisz.
      Również pozdrawiam i serdecznie dziękuję za komentarz :)

      Usuń
  3. Marion! Ja zawsze byłam anonimową,czytającą Twoje opowiadanie postacią.Rzadko pisałam swoją opinię za co przepraszam,ponieważ zdaję sobie sprawę z tego jak ważną częścią ona jest.Jest mi niezmiernie przykro widzieć tylko dwa komentarze pod tym postem..To cholernie przykre. Gdzie są te wszystkie czytelniczki,które kiedyś wypisywały tu komentarz za komentarzem. Acha,nie ma Jareda,nie ma wątków miłosnych,nie ma niczego romantycznego to machają na Ciebie ręką? Tak to widzę. Pierwsza część zupełnie mnie zadowala,cieszę się,że Mary nie dostała jeszcze lania.Jest ciężko,ale stabilnie. Lepsze to niż spanie w jakiejś melinie albo tułanie się po ulicach..Nie mogę się doczekać drugiej części i również nie mogę się doczekać jak opiszesz wizytę Mary na odwyku. Taka młoda dziewczyna.. Wiem na pewno,że trafi na tego sympatycznego "specjalistę" od tych spraw.Pamiętam to z WYRA.To tutaj na niego trafi,prawda? Och,nie mogę się już doczekać.Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze? Mi też jest strasznie przykro, zwłaszcza, gdy biorę pod uwagę okoliczności, w jakich przyszło mi przepisywać ten rozdział. Poczułam się poniekąd tak, jakbym dostała w twarz, ale nie będę się nad tym rozwodzić, bo mam w sobie teraz zbyt dużo gorzkich odczuć. Napiszę tylko, że trochę je osłodziłaś. Nie spodziewałam się tu nowego komentarza, a tymczasem pojawił się Twój, w dodatku poruszający kwestię, która już od dawna mnie gryzie. Bardzo miła niespodzianka.
      Nie da się ukryć, osoby, które niegdyś deklarowały mi dozgonne zainteresowanie zniknęły razem z Jaredem, niektóre razem ze swoimi opowiadaniami i to bez choćby słowa wyjaśnienia. Jestem w stanie zrozumieć to, że komuś już się to opowiadanie nie podoba i nie ma ochoty go czytać, ale przez wzgląd na stare czasy, powinien mnie o tym lojalnie poinformować. Bo wolę takie gorzkie wyznanie od całkowitego ignorowania.
      Skoro pierwsza część przypadła Ci do gustu, druga też powinna, jest w niej dużo więcej akcji. To do wydarzeń w niej opisanych nawiązuje tytuł.
      Tak, to właśnie podczas tego odwyku Mary po raz pierwszy spotka doktora Smitha. Na razie opisałam ich pierwszą rozmowę. Jak wyszło? To już ocenią czytelnicy (ewentualnie), ale mam nadzieję, że lepiej niż mi się wydaje :).
      Również pozdrawiam i ogromnie dziękuję za ten komentarz, przeogromnie!

      Usuń
  4. Marion! Bardzo mi miło z tego powodu,że mój komentarz wywołał u Ciebie takie pozytywne uczucia :-) Powiem szczerze -KOBIETO DODAJ W KOŃCU DRUGĄ CZĘŚĆ :-D Czekam i czekam,ja naprawdę na nią niecierpliwie czekam. No tak,dopiero teraz piszę ten komentarz,ale to dlatego,że nie chciałam się narzucać wcześniej z tym moim oczekiwaniem..Mam nadzieję,że znajdziesz w sobie chęć dodania drugiej części. Pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To miłe, że czekasz, ale powiem Ci szczerze, nie mam motywacji. Jak sobie pomyślę o tym, że i tak wszyscy ten wpis oleją, to jaki jest sens ślęczeć przed monitorem?
      Opublikuję to na pewno, ale nie wiem, kiedy. Najpierw muszę zaktualizować WYRA.

      Usuń
  5. Hej ! Ostatnio bylam tu w styczniu, tak bardzo sie wtedy pomylilam, myslac, ze do tego momentu nadrobie wszystkie rozdzialy ! Mam tylko nadzieje, ze gdy bedziesz pisac druga czesc opowiadania, beda dostepne jeszcze rozdzialy z tej czesci. Nie chcialabym skonczyc czytac Twojego opowiadania w ten sposob. Coz, zobaczymy co przyniesie czas.
    Co do rozdzialu, nie mam za duzo do napisania, ale wydaje mi sie, ze nie bedziesz mi miala tego za zle :D.
    Pierwsze co przyszlo mi do glowy, gdy zaczelam czytac, to ojciec Mary. Przeczytalam najpierw WYRA i wiem, ze relacje tych dwoje zostaly naprawione. I tu moje zdenerwowanie- nie rozumiem jak mogla wybaczyc mu to wszystko przez co przez niego przeszla. Zmienil sie, zalowal itp. tak, tak, wiem to, ale hmm to nigdy nie powinno mu byc wybaczone. Za duzo tego bylo. Probuje to zrozumiec, ale jest mi chyba trudno, bo wiem ze ja nigdy nie wybaczylabym czegos takiego. I wlasnie takie uczucia towarzyszyly mi przez caly rozdzial. Zlosc, straszliwa zlosc! Ech, wiesz jak wzbudzic emocje, od pozytywnych po te najgorsze. Co oczywiscie jest duzym plusem :D.
    Przy fragmencie o dwoch wrogich obozach w umysle Mary, usmiechnelam sie. Mam dokladnie tak samo, zawsze kiedy analizuje jakas sprawe, mam dwa albo nawet i wiecej rozbierznych punktow widzenia. Jest to bardzo meczace :D.
    Rozdzial ogolnie spokojny, mysle ze to cisza przed burza. Do uslyszenia w kolejnym rozdziale. Pozdrawiam, Egoista.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten blog będzie cały czas otwarty, tak więc będziesz mogła sobie spokojnie nadrobić wszystkie rozdziały ;).
      Duży wpływ miało na to macierzyństwo - Mary, kiedy sama została matką, zaczęła inaczej to wszystko postrzegać. Sama znalazła się w sytuacji, w której córka mogłaby się na nią, że tak to ujmę, wypiąć, ale tego nie zrobiła. Pokazała jej, że więź między rodzicem i dzieckiem jest bardzo silna, że owa miłość jest tak wielka, że potrafi wybaczyć wszystko. Plus matka Mary zawsze powtarzała jej, by wybaczać nawet te najgorsze krzywdy, bo tylko wtedy człowiek może osiągnąć spokój ducha. No i wzorowałam się też troszkę na sobie - co mój ojciec by nie zrobił, jak wielki miałabym do niego żal, koniec końców zawsze mu wybaczam i staję po jego stronie.
      Myślę, że nie ma człowieka, którym nie targałyby sprzeczne emocje - to chyba najbardziej naturalna rzecz na świecie ;).

      Usuń