Nowych czytelników proszę o jedno - zanim zabierzecie się za pierwsze rozdziały, przeczytajcie ten najaktualniejszy. Jeśli się Wam nie spodoba, nie zmarnujecie czasu, jeśli wręcz przeciwnie, będziecie mieć motywację do przebrnięcia przez fatalne początki. Z góry dziękuję.

poniedziałek, 8 września 2014

91. Nobody loves me here

    Słuchacie radia Heather, jest poniedziałek osiemnasty listopada tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku. Za oknem pochmurno, powietrze jest ciężkie, a ciśnienie niskie, możemy więc spodziewać się gwałtownej burzy.
Tyle o pogodzie, a teraz najświeższe newsy: Lilianne zasnęła wczoraj przed telewizorem, nie odmówiwszy wieczornej modlitwy, a dziś nie poszła do szkoły, by towarzyszyć swojej siostrze podczas podróży do ośrodka odwykowego. Tak, Drodzy Słuchacze, Marie po raz kolejny przyniosła wstyd rodzinie. Jeśli nie wróci na prawą ścieżkę Boga, marny będzie jej los.
Informacje dla kierowców z Seattle - uważajcie na białego sedana kierującego się na północny wschód, za jego kierownicą siedzi wariat, któremu życie niemiłe.



    - Mark, nie pędź tak, bo nas wszystkich pozabijasz! - odezwała się po raz kolejny babcia, przyciskając torebkę do piersi.
Wyraźnie poirytowany ojciec nieco zwolnił, nie wydobywając z siebie ani jednego słowa, choć ewidentnie miał ochotę zwyzywać ją od najgorszych. Ja też milczałam, trochę ze strachu i trochę ze zmęczenia.
Poprzedniej nocy nie zmrużyłam oka nawet na sekundę, w nadziei, że im dłużej będę przytomna, tym wolniej będzie płynął czas, niestety poranek nastał w mgnieniu oka, a razem z nim konieczność zameldowania się w ośrodku.
Gdyby nie było z nami Lily, rzuciłabym się na ojca tylko po to, by stracił panowanie nad kierownicą i rozbił auto na barierkach. Wtedy na pewno bym zginęła, w końcu jeden wypadek przeżyłam, następny musiałby więc skończyć się śmiercią. A śmierć wybawiłaby mnie od odwyku. Jednak w tej sytuacji, musiałam pogodzić się z okrutnym losem i złośliwymi komentarzami babci. W tym celu podśpiewywałam w myślach różne piosenki i bawiłam się włosami wtulonej w moje ramię siostry.
Cieszyła mnie jej obecność, w jakiś sposób łagodziła moje zdenerwowanie i dodawała wewnętrznej siły.
- Mary, a ty musisz tam jechać? - zapytała Lily, wbijając we mnie przeraźliwie smutne spojrzenie.
- Muszę, choć bardzo nie chcę.
- To jest niesprawiedliwe, dopiero byłaś w jednym szpitalu. Prawda, że to niesprawiedliwe, tatusiu?
- Lilianne, przestań marudzić - odezwała się Heather. - Jak człowiek jest chory, to musi się leczyć.
- Ale przecież mówiliście, że Mary już jest zdrowa!
- Nie, skarbie, jeszcze nie jestem, ale może już niedługo będę - wtrąciłam, widząc, że ojciec był bardzo bliski tego, by zamknąć małej usta opowieścią o prawdziwej naturze mojego problemu.
Nie chciałam, by wiedziała o moim uzależnieniu, wstydziłam się go. W oczach Lily byłam silną, niezależną osobą, gdyby odkryła, jak beznadziejnie uzależniły mnie od siebie głupie prochy, straciłaby by resztki szacunku, jakim mnie darzyła. To byłoby jak nóż wbity prosto w serce, ostatni gwóźdź do trumny.
    Na początku podchodziłam do tego odwyku bardzo sceptycznie, zamierzałam pójść tam tylko po to, by odzyskać prawo  decydowania o swoim losie. Nie wierzyłam w wyzdrowienie, w pewnym sensie nawet nie czułam się chora, dopiero widok łez w jej oczach zmienił moje podejście.
Doszłam do wniosku, że miałam dla kogo żyć, że był ktoś, kto potrzebował mnie trzeźwej, kto kochał mnie, kiedy byłam czysta i za nic w świecie nie chciał mnie stracić. Tą osobą była Lily. To dla niej zamierzałam podejść do tej terapii na poważnie, naprawdę ją odbyć, a nie tylko odklepać. Może wtedy babcia pozwoliłaby mi z nimi zamieszkać, może jeszcze wszystko jakoś by się ułożyło. Znalazłabym pracę, zapisała się do szkoły wieczorowej, zaczęła nowe, zupełnie inne życie.
To wszystko przecież wciąż było możliwe. Nie takie cuda się zdarzały, nie z takich gówien wychodzili ludzie.
Może ten odwyk wcale nie był karą tylko drugą szansą. Uśmiechem losu.
A może zbyt długo nic nie brałam i całkiem popieprzyło mi się we łbie.




***




    Ośrodek, w którym miałam spędzić bliżej nieokreśloną liczbę dni, znajdował się w tej części Seattle, której zupełnie nie znałam.
Był to dwupiętrowy budynek z czerwonej cegły otoczony kamiennym murem. Do frontowego wejścia prowadziła długa ścieżka wykonana z tego samego surowca co ogrodzenie, wzdłuż której posadzone były krzewy.
Jako osoba zupełnie nie znająca się na ogrodnictwie, nie byłam w stanie ich nazwać, mogłam powiedzieć tylko to, że były ładne - równo przystrzyżone, bez prześwitów. Ktoś wyraźnie o nie dbał, ktoś kto miał do tego serce i nie przerażała go myśl, że owe rośliny rosły przed tak paskudnym miejscem.
Gdzieś w oddali zobaczyłam kilka drzew i mnóstwo pustych donic i rabat. Wiosną i latem musiały rosnąć tam przeróżne kwiaty, które nadawały tej przestrzeni życia i uroku, jesienią jednak pozostałość ich bytności potęgowała ponury nastrój.
Nigdy nie lubiłam tej pory roku; rośliny umierały, a ptaki przenosiły się do cieplejszych zakątków kraju. Tylko deszcz od czasu do czasu sprawiał mi radość; lubiłam kiedy jego zimne strumienie obmywały moje ciało, czułam się potem jak nowo narodzona.
    Nowo narodzona, piękne określenie, szkoda tylko, że miało jedynie znaczenie metaforyczne. Czyż nie byłoby wspaniale, gdyby człowiek, kiedy wszystko zaczynało mu się sypać na głowę, mógł nacisnąć jakiś mały guziczek na ciele i rodzić się na nowo? Wrócić do stanu niemowlęctwa i przeżywać całe życie od początku z możliwością naprawienia wszystkich błędów?
Bardzo często to sobie wyobrażałam, bardzo często zasypiałam, powtarzając jak mantrę prośbę o zbudzenie się w ciele niemowlaka, nigdy jednak owo pragnienie się nie ziściło. A moja frustracja rosła. W momencie, kiedy kroczyłam w stronę dwuskrzydłowych, mahoniowych drzwi, osiągnęła swoje apogeum.
Co prawda powtarzałam sobie te wszystkie wnioski, do których doszłam podczas podróży, ale na nic się to zdało. Im bliżej byłam progu, tym większą miałam ochotę uciec. Staranować ojca, wrócić do samochodu, wyrzucić z niego babcię i zwiać do Kanady razem z Lily.
Coś mnie jednak przed tym powstrzymało, sama nie wiedziałam, co to było. Zamiast ruszyć w długą, weszłam do gmachu powitana przez elegancką kobietę w szarej garsonce, której brązowe włosy spięte były w sztywny kok. Od samego patrzenia rozbolała mnie głowa, ona jednak wydawała się być w wyśmienitym nastroju.
- Witam państwa, nazywam się Anne Stanford i jestem dyrektorką tego ośrodka - przedstawiła się z szerokim uśmiechem i ścisnęła dłoń mojego ojca, a następnie moją. Zaraz po tym zaprosiła nas do swojego gabinetu, odczytała przeraźliwie nudny regulamin placówki, którą zarządzała i poprosiła ojca o złożenie podpisu pod zgodą na leczenie. Gdy tylko to zrobił, opuścił ośrodek, a ja zostałam sam na sam z panną Stanford, która przywołała telefonicznie jedną z pielęgniarek. Ta zjawiła się po dwóch minutach, trzymając w dłoni plastikowy kubeczek na mocz.
- Doktor Jones poinformował nas, że podczas pobytu w szpitalu podawano pani środki odtruwające, czy po wyjściu z placówki brała pani narkotyki?
- Nie - odpowiedziałam niezgodnie z prawdą. Mimo iż regulamin był nudny jak flaki z olejem, dowiedziałam się z niego jednej interesującej rzeczy: jeśli pacjent był już "oczyszczany" z toksyn po przedawkowaniu i od tamtej pory nic nie brał, nie musiał zaliczać detoksu.
A każdy ćpun wiedział, że detoks był najgorszym etapem odwyku: izolacja, rzyganie i robienie pod siebie. Postanowiłam go uniknąć. Na moją korzyść działało to, że amfetaminę od Josha brałam ponad dwa tygodnie przed przyjazdem do ośrodka, więc w moczu nie będzie już po niej śladu.
- Dla potwierdzenia zrobimy pani test. Proszę pójść za siostrą Judy.
Poszłam. Żeby była pewność, że nie dokonam żadnej podmianki, musiałam załatwić się przy otwartych drzwiach. Świadomość, że cały czas patrzyła na mnie obca kobieta sprawiła, iż z początku nie mogłam wycisnąć z siebie ani kropli, choć pęcherz miałam pełny; dopiero po chwili mój organizm się przełamał i wydalił to, co trzeba.
- Świeżutki, prosto z pieca - rzuciłam z szerokim uśmiechem, podając siostrze Judy pełny pojemniczek. Ona jednak nie znała się na żartach, z kamiennym wyrazem twarzy upewniła się, że dobrze wszystko zakręciłam i bez słowa czekała, aż umyję ręce.
Obserwując ją przez taflę lustra, zaczęłam żałować, że nie wszystkie pielęgniarki były takie jak siostra Gloria z oddziału psychiatrycznego w szpitalu miejskim w Bellingham. Ktoś taki jak ona z całą pewnością osłodziłby mi te wszystkie dni.
Teraz byle tylko nie trafić na kolejnego konowała pokroju Francisa Jonesa, powiedziałam w myślach i niczym posłuszny żołnierz wymaszerowałam za swoją przewodniczką z łazienki na parterze.
    Po powrocie do gabinetu Stanford, zgodnie z panującymi w ośrodku zasadami, zostałam gruntownie przeszukana. Personel musiał mieć pewność, że nie miałam przy sobie papierosów, narkotyków, broni palnej ani żadnych innych niebezpiecznych przedmiotów.
Kiedy nic takiego nie znaleźli, przeszliśmy na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się pokoje pacjentów. W tym, do którego mnie przydzielili, znajdowały się dwa łóżka i czyjeś rzeczy.
- Pokój będziesz dzielić z Laurą - oznajmiła siostra Judy, niemal wpychając mnie do środka. Uznała, że skoro widziała, jak sikam, w odróżnieniu od dyrektorki nie musiała zwracać się do mnie per pani. - Jest tylko dwa lata od ciebie starsza, więc powinnyście się dogadać. - Zaraz po tym zmieniła ton, zaczęła mechanicznie recytować kolejne zasady ośrodka: - Obiad będzie o drugiej, kolacja o szóstej, śniadanie o siódmej. Wszystkie posiłki podawane są w jadalni na parterze. Nie ma jedzenia w salach. Menu ustalane jest na cały tydzień z góry, wisi na tablicy przy wejściu. Pięć minut przed rozpoczęciem wydawania posiłków dzwoni dzwonek. Jakieś pytania?
- Czy z toalety też można korzystać wyłącznie w ustalonych godzinach?
- Z toalety pacjenci mają prawo korzystać wedle potrzeb.
- Z obstawą czy bez? - zapytałam nieco złośliwie.
- Bez. A teraz proszę się rozpakować. - Kobieta nie dała się sprowokować, do samego końca zachowała chłodny profesjonalizm. Mi nie pozostawało nic innego, jak tylko wypakować swoje rzeczy i jakoś zorganizować się na niewielkiej przestrzeni, gdzie do dyspozycji miałam tylko szafkę nocną, łóżko i kawałek parapetu. To właśnie ten ostatni przypadł mi najbardziej do gustu. Był na tyle szeroki, że mogłam na nim usiąść i obserwować to, co działo się za oknem. Nie było to oczywiście nic niezwykłego - otoczony murem park, który szykował się już do zimowego snu - ale wszystko było ciekawsze od bezmyślnego gapienia się w sufit.
    Westchnęłam głęboko i skupiłam wzrok na pomarańczowym liściu, który sfrunął z korony wysokiego drzewa nieznanego mi gatunku.
Kołysał się powoli na wietrze, nieuchronnie kierując się ku dołowi. Leciał, leciał i leciał, a potem, podobnie jak setka jego braci, opadł na wydeptaną, dawno niekoszoną trawę. Jesienią nikt nie zaprzątał sobie głowy trawnikiem. Jesienią nic nikomu się nie chciało. Ludzie zamykali się w domach i sączyli gorącą herbatę w bujanych fotelach.
Nigdy nie miałam bujanego fotela, nigdy też nie miałam aż tak ogromnej ochoty na herbatę. Nie wiedziałam jednak, czy mogłam o nią poprosić. Być może była wydawana tylko o jednej godzinie i tylko w jadalni. Tyle regulaminów, tyle zasad i ani słowa o herbacie.
Zaśmiałam się cicho, sama nie wiedząc z czego i przeniosłam wzrok na wysokie ogrodzenie. Dostrzegłam na nim naprężonego, czarno - białego kota. Ewidentnie na coś polował, poznałam to po jego ostrożnych ruchach. Szybko też zauważyłam zwierzynę - nieduży wróbel przeskakujący z jednego fragmentu muru na drugi. Można było odnieść wrażenie, że droczył się z biednym kociakiem - kiedy ten był daleko, trzymał się podłoża, a kiedy się zbliżał, wzbijał się w powietrze, nie dając sierściuchowi żadnych szans na sukcesywne zakończenie polowania. A potem znów lądował i powtarzał cały cykl od początku.
Zapał kota nie słabł, cały czas miał nadzieję na to, że dorwie to złośliwe ptaszysko i odgryzie mu łeb.
Właśnie to zawsze podziwiałam w kotach: tę niesamowitą wytrwałość i zawziętość. Imponował mi też ich indywidualizm i fakt, że świetnie sobie radziły bez ludzi. Nie przywiązywały się, nie uzależniały od drugiej istoty.
Zawsze chciałam być takim ludzkim kotem, niestety bliżej mi było do psa. Potrzebowałam ludzkiej uwagi i czułości i jak ten wierny Burek bardzo szybko się przywiązywałam.
Choć zawsze do tego dążyłam, nie byłam niezależna, nie radziłam sobie z życiem w pojedynkę  Potrzebowałam silnej opoki, przewodnika, który trzymałby mnie za rękę i wskazywał kierunek, w jakim miałam podążać. Byłam podręcznikowym przykładem prawdziwego nieudacznika.
Znów się zaśmiałam, tym razem ze swojej beznadziejności i już na nowo miałam skupiać się na zwierzętach, ale usłyszałam głośne skrzypnięcie drzwi. Odwróciłam się i zobaczyłam zgarbioną szatynkę w rozciągniętym swetrze, której niedokładnie rozczesane włosy zasłaniały całą twarz.
- Ty pewnie jesteś Laura - odezwałam się pierwsza, zeskakując z parapetu. - Mary.
- Laura - odpowiedziała nieśmiało. Równie niepewnie ścisnęła moją wyciągniętą dłoń.
- Wygląda na to, że przez jakiś czas będziemy razem mieszkać.
- Tak - wypluła niemrawo i usiadła na swoim łóżku, wbijając wzrok w podłogę. Wyraźnie się wstydziła; nie wiedziałam czy mnie, czy ogólnie wszystkiego. Zdecydowałam się podtrzymać rozmowę, licząc na to, że moja otwartość nieco ją ośmieli.
- Długo tutaj jesteś?
- Dwa tygodnie.
- To twój pierwszy odwyk?
- Tak. - Ciągle na mnie nie patrzyła, ale mówiła już nieco głośniej, co zawsze stanowiło jakiś postęp.
- Mój też. Szczerze mówiąc, mam lekkiego stracha. Nie lubię lekarzy, no i przebywania w zamknięciu.
- Tu nie jest aż tak źle. Terapeuci są mili i można wychodzić do parku, jak nie ma się akurat zajęć - uraczyła mnie pierwszą rozbudowaną wypowiedzią i w końcu na mnie spojrzała. Miała smutne, szare oczy i wąskie usta. Była blada, jednak jej poliki pokrywał nerwowy rumieniec.
O zdenerwowaniu świadczyło też to, że skubała palcami rękawy siwego swetra i przebierała nogami.
- To dobrze, lubię siedzieć pod drzewami, choć niekoniecznie jesienią. A tak w ogóle, to do czego masz słabość?
Dziewczyna spojrzała na mnie zdezorientowana.
- Od czego jesteś uzależniona? - sprecyzowałam.
- Od leków - rzuciła lakonicznie. - A ty?
- Ponoć od kokainy.
- Ponoć?
- Nie do końca wierzę w to, że moje zamiłowanie do tej używki to uzależnienie.
Laura się cicho zaśmiała, nawet uśmiechnęła. Ale tylko ustami, jej oczy pozostały wciąż takie same. Sprawiała wrażenie bardzo nieszczęśliwej osoby, bardziej niż ja. Bezwolnie skojarzyłam ją z Annie, której nazwiska nie mogłam sobie przypomnieć, było mi jej tak samo żal, choć nawet nie znałam jej historii.





***




    W środku nocy ze snu - erotycznego i to w najmniej odpowiednim momencie - wyrwał mnie głośny trzask i odgłos drgającej szyby. Uniosłam leniwie powieki i zaraz na powrót je zamknęłam, gdy prosto w oczy uderzył mnie nagły błysk. Po nim znów pojawił się huk, a od okna odbiło się kilka kropel zacinającego w najlepsze deszczu. Heather miała rację z tą burzą, a Lily, jeśli nie spała, na pewno umierała ze strachu. Tak bardzo bała się burzy i tak bardzo potrzebowała czułego uścisku podczas jej trwania oraz zapewnień, że była bezpieczna i nic nie mogło się jej stać. Babcia na pewno jej tego nie zapewniła, nigdy w życiu nie wpuściłaby jej do swojego łóżka, zwłaszcza z tak błahego powodu, jak lęk przed głupimi wyładowaniami atmosferycznymi.
Oby mała spała, powiedziałam błagalnie w myślach i już miałam na powrót zasnąć, kiedy to przypomniałam sobie o Laurze. Może ona też się bała, może potrzebowała pocieszającej rozmowy, albo wysłuchania jakiegoś rozluźniającego monologu o zabarwieniu erotycznym - Courtney to pomagało, kiedy strach paraliżował jej umysł i ciało z różnych, niekoniecznie zrozumiałych dla mnie przyczyn.
Uniosłam się na ramieniu i już miałam otworzyć usta, jednak dostrzegłam, że moja tymczasowa współlokatorka wcale nie umierała ze strachu. Nie była też pogrążona w głębokim śnie; siedziała z małą latareczką na łóżku i coś pisała.
Nie zauważyła, że się przebudziłam, byłam święcie przekonana, że nie zdawała sobie sprawy nawet z szalejącej burzy. Tak była skupiona na tym, co robiła, tak bardzo ją to wciągnęło.
Była jak pogrążona w jakimś transie, z którego nie chciałam jej wyrywać, więc zamiast się odezwać, przycisnęłam głowę z powrotem do poduszki z wielką nadzieją, że wrócę do snu, w którym Will Smith dobierał się do mnie na tyłach luksusowej limuzyny.
Oglądałam zdecydowanie zbyt dużo seriali...
 




***




    Zgodnie z powiedzeniem, że po burzy zawsze wychodzi słońce, kolejny poranek okazał się być najcieplejszym jesiennym porankiem w historii Waszyngtonu.
Zamiast się nim cieszyć na zewnątrz, po zjedzonym śniadaniu, które było lepsze niż się spodziewałam, jednak gorsze niż to sobie wymarzyłam, musiałam odbyć pierwszą rozmowę z przydzielonym mi terapeutą.
Sceneria klasyczna, niczym nie zaskakująca - białe ściany, biurko, dwa fotele i wszystko to, co można było znaleźć w gabinecie każdego psychologa, psychiatry czy specjalisty od leczenia uzależnień.
Nie czułam się tam komfortowo, nikt by się nie czuł. Smród lawendowego odświeżacza powietrza przyprawiał mnie o mdłości, plakat propagandowy, który krzyczał, że narkotyki to mój wróg, wprowadzał mnie w jeszcze większe zakłopotanie, a lekarz się spóźniał. I to całe cztery minuty.
- Przepraszam, że musiałaś czekać, zatrzymała mnie siostra Judy, przekazała twoje wyniki - oznajmił krępy mężczyzna, przechodząc przez próg niczym błyskawica. - Ale to później, najsampierw pozwolisz, że się przedstawię: nazywam się Jack Smith i mam nadzieję pomóc ci wyjść z nałogu.
- Jack Smith? - Spojrzałam na niego badawczo.
- Tak, Jack Smith. S-M-I-T-H.
- Nie widziałam cię na liście.
- Jaką listę masz na myśli?
- Spis pracujących tu lekarzy, który wisi w holu. Wczoraj trochę się nudziłam i przeczytałam wszystko z tablicy ogłoszeń. Nie widziałam tam żadnego Smitha. To bardzo podejrzane. 
Smith zmarszczył bujne brwi i zapiął guzik niebieskiej koszuli, która śmierdziała lawendowym płynem do płukania. Tak jakby odświeżacz powietrza nie był wystarczająco odstręczający.
- Może wcale nie jesteś lekarzem tylko zwykłym zboczeńcem, który udaje terapeutę, by wzbudzić zaufanie swojej ofiary.
- Myślisz, że każdy mężczyzna, którego spotykasz, chce cię wykorzystać? Jeśli chodzi o mnie, to się mylisz. Zboczeniec ze mnie taki, jak z koziego zadka trąbka. Jestem dyplomowanym terapeutą uzależnień, a na liście nie ma mnie dlatego, że tu nie pracuję. Na co dzień działam w Kalifornii, do Seattle przyleciałem specjalnie dla ciebie.
- Specjalnie dla mnie? Mam się czuć zaszczycona? Jakoś nie czuję - odpowiedziałam aroganckim tonem. Chciałam, by czuł ten sam dyskomfort, co ja, by nie szło mu tak łatwo i przyjemnie, jakby sobie tego życzył. Nie osiągnęłam jednak swojego celu - zamiast się wkurzyć, tylko się zaśmiał.
- Czuj, co chcesz, ja tylko nakreślam ci sytuację i ratuję swoje dobre imię. To nic przyjemnego być podejrzewanym o dewiację, zwłaszcza przez osobę, której chce się pomóc.
- Raczej musi - poprawiłam go.
- Jedno nie wyklucza drugiego. No, ale już dosyć o mnie, porozmawiajmy lepiej o tobie.
- A co chcesz usłyszeć? - Spojrzałam mu prosto w oczy z hardą miną. Wciąż nie zwracał uwagi na to, że mówiłam do niego na ty, nie wkurzało go to. Normalny lekarz już dawno zacząłby mnie upominać, domagać się odpowiedniego tytułowania. - Mam na imię Mary i jestem narkomanką? O to ci chodzi?
- To już wiem, bardziej interesuje mnie przyczyna twojego uzależnienia.
- Hola, hola, nie tak prędko. Za kogo ty mnie masz? Nie mówię o takich rzeczach na pierwszej randce.
- To o czym rozmawiasz na pierwszej randce?
- W ogóle nie rozmawiam, od razu biorę do buzi - odpowiedziałam prowokacyjnie, próbując go zawstydzić. Bez powodzenia.
- Tak czy inaczej masz pełne usta roboty.
Jego odpowiedzi coraz bardziej mnie irytowały, zbijały z tropu. Celowo byłam wredna, robiłam, co mogłam, by go sprowokować, a on co? Pozostawał milutki jak pieprzony baranek, którego wszyscy kochają i chcą tulić.
- Mary, widzę, co próbujesz osiągnąć i od razu ci mówię, że ze mną ci się to nie uda. Jak wspomniałem na początku naszej rozmowy, pracuję na co dzień w Kalifornii, tam mam do czynienia z marnymi aktorzynami, którzy sądzą, że są pępkiem świata i należy im się specjalne traktowanie. Spotykam też dwunastolatki uzależnione od seksu, dziesięciolatki palące nałogowo crack. Codziennie, jadąc do pracy, mijam tak zwane slumsy i jestem co rusz zaczepiany przez młodocianych gangsterów albo nieletnie prostytutki, więc nie tak łatwo jest mnie zbić z pantałyku. Możesz próbować, ale tylko zmarnujesz czas, co działa na twoją niekorzyść, nie na moją. Ja tu mogę siedzieć nawet i pół roku, a co mi szkodzi? Za nocleg nie płacę, jedzenie też mam za darmo, mogę pozwiedzać sobie nowe, ciekawe miejsca, bo w Seattle jestem pierwszy raz, żyć nie umierać! Pytanie tylko, czy ty masz ochotę żyć sześć miesięcy w zamknięciu, codziennie przeprowadzając rozmowy, które do niczego nie prowadzą i jeszcze na dodatek oglądać moją facjatę. - Zakończył swój monolog dobitnym, wnikliwym spojrzeniem, które przyprawiło mnie o ciarki.
To zdecydowanie nie był konował pokroju Francisa Jonesa, facet ewidentnie znał się na swoim fachu i potrafił rozmawiać z ludźmi, czym wzbudził we mnie pełen szacunek do swojej osoby. Zdecydowałam się bezzwłocznie wyciągnąć białą flagę.
- Nie chcę.
- Więc jak będzie, zaczniesz ze mną normalnie rozmawiać zamiast udawać zbuntowaną nastolatkę, którą już nie jesteś?
- Tak.
- Bardzo mnie to cieszy. - Uśmiechnął się uprzejmie. - Ale zanim przejdziemy do rozmowy, chciałbym poruszyć taką kwestię, jakby to nazwać, techniczną. Rozumiem, że nie będąc już dzieckiem, traktujesz wszystkich dorosłych na równi ze samą sobą, ale wolałbym, żebyś zamiast ty, zwracała się do mnie per doktorze. Jesteś w stanie to zrobić?
 A więc jednak go to wkurzało, przynajmniej tyle...
- Tak, jestem.
- W takim razie przejdźmy do rzeczy. Zdążyłem już zauważyć, że nie lubisz rozmawiać o swoim uzależnieniu. Nie dziwi mnie to, wielu moich pacjentów ma z tym na początku problem, dlatego też nie zamierzam naciskać. Do wszystkiego dojdziemy powoli, małymi kroczkami. Odpowiada ci to?
Po raz kolejny przytaknęłam, czując w środku przyjemne ciepło. Był trzecim lekarzem, który okazał mi serce i traktował jak człowieka, nie jak kupę śmierdzącego gówna.
- Jak tylko tu przyjechałem, doktor Jones zapoznał mnie z twoim przypadkiem. Dał mi wszystkie swoje zapiski...
- Czyli nakarmił pana żałosnymi kłamstwami.
- Skąd taki wniosek? - Uniósł przenikliwy wzrok znad pliku kartek.
- Jones to zakłamany konował. Wystawił mi taką diagnozę, jakiej zażyczył sobie mój ojciec. Na miejscu doktora nie wierzyłabym w ani jedno napisane tam słowo.
- Skoro tak twierdzisz... No, ale nie zamierzałem poruszać kwestii diagnozy.
Zmarszczyłam niepewnie brwi.
- Chciałem porozmawiać o czymś, a raczej o kimś innym.
Tylko nie o ojcu, tylko nie o ojcu, powtarzałam w myślach, zaciskając nerwowo pięści.
- W notatkach doktora Jonesa znalazłem dosyć ciekawy zapisek: kiedy przywieziono cię do szpitala po przedawkowaniu, zanim drugi raz straciłaś przytomność, cały czas powtarzałaś imię Jerry. Chciałbym się dowiedzieć, kto to jest lub też był.
- Jerry - wyszeptałam zaskoczona. Tego się nie spodziewałam.
- Chyba, że nie chcesz o tym mówić, ale moim zdaniem po...
- Jerry to mój chłopak. Były chłopak - poprawiłam się szybko. - Mieszkaliśmy razem po tym, jak ojciec wyrzucił mnie z domu. Bardzo go kochałam. Jako jedyny traktował mnie jak pełnoprawną partnerkę, a nie jak prywatną prostytutkę. Owszem, często się kochaliśmy, ale często też rozmawialiśmy, wspieraliśmy się, po prostu byliśmy razem.
- Kochaliście się? Tacy gówniarze jak wy mogą się co najwyżej pierdolić.
Zatkało mnie. Smith z łagodnego baranka zamienił się w złośliwego wilka, z którego pyska litrami lała się kpina.
- Słucham? - Mój głos pełen był niedowierzania, to samo wyrażała twarz.
- Teraz już wiesz, jak to jest - oznajmił na powrót uprzejmym tonem.
- Jak co jest? - spytałam zdezorientowana.
- Jak to jest, kiedy jesteś dla kogoś miła, a ten ktoś odpłaca ci się chamstwem.
- To było nie fair! - fuknęłam z oburzeniem.
- To była twoja dzisiejsza lekcja.
- Gówniana. Otworzyłam się przed pa... tobą, a ty sprofanowałeś najpiękniejszą relację, jaka kiedykolwiek łączyła mnie z drugim człowiekiem!
- No proszę, kiedy się złościsz, stajesz się o wiele bardziej elokwentna.
- W dupie mam elokwencję! Jesteś podły! Tak się nie robi!
- Radykalne przypadki wymagają radykalnych środków.
- Dupek - warknęłam już z nieco naciąganą złością. Doskonale zrozumiałam to, co chciał osiągnąć takim zachowaniem, wyciągnęłam odpowiednie wnioski, ale nie zamierzałam tak łatwo okazać pokory. Chciałam jeszcze trochę go podręczyć, choć byłam niemal na sto procent pewna, że i tak mnie przejrzał.
- I na tym zakończymy dzisiejszą rozmowę. Widzimy się jutro o tej samej porze.
Nic mu nie odpowiedziałam, po prostu wstałam z fotela i wyszłam, nie dając poznać po sobie tego, że już nie mogłam się doczekać następnego spotkania.




***



    Gdy wróciłam na pierwsze piętro, pokój był pusty i wywietrzony. Laura gdzieś zniknęła, pozostał za to mój bałagan - siostry mogły wpuścić trochę powietrza, ale nie ruszały cudzych rzeczy, przynajmniej nie oficjalnie.
Zaciągnąwszy się mocno zapachem świeżości, opadłam na nieposłane łóżko. Oddychałam głęboko z zamkniętymi oczami, analizując ponownie odbytą właśnie rozmowę.
Nie doszedłszy do żadnych nowych wniosków, podniosłam powieki i bezwolnie skierowałam wzrok na stojące na przeciwko posłanie Laury.
W odróżnieniu od mojego było podręcznikowym przykładem ładu, co wybitnie spodobałoby się babci Heather. Żadnych fałd, żadnego zwisającego poza materac materiału. Cała przestrzeń, która do niej należała, była utrzymana w nienagannym porządku, nawet książki na stoliku nocnym ułożone były pod linijkę. Jedyny zgrzyt stanowił kawałek papieru poniewierający się pod łóżkiem.
Mimo iż czułam, że nie powinnam była tego robić, wstałam i go podniosłam, a następnie, również wbrew wewnętrznym protestom, zaczęłam czytać zapisane na nim słowa:


Samotna w swej nieludzkiej samotności.
Trwająca w bólu niewyczuwalnym dla ciała.
Dręczona myślą ostrą niby nóż.
Pogrążona w koszmarze na jawie.
Gdzieś pomiędzy fikcją, a faktem.
Nikt mnie tu nie kocha, nikt nie rozumie.
Przez życie jak cień idę, niedługo zniknę.


    Nie wiedziałam, czy to był wiersz, tekst piosenki, czy spowiedź, wiedziałam tylko to, że czułam się niekomfortowo, czytając wszystkie te słowa. I wcale nie chodziło o brak rymów, a o ilość negatywnej energii, jaka się z nich wylewała.
Sama niejednokrotnie miałam podobne odczucia, ale czuć coś samemu to jedno, być świadkiem cierpienia drugiego człowieka to zupełnie inna historia.
O jaką samotność jej chodziło?
O jaki ból?
Czy pisząc słowo tu, miała na myśli ośrodek, czy może cały świat?
Pomimo dyskomfortu, zapragnęłam się tego dowiedzieć, choć miałam świadomość, że nie będzie to łatwe zważywszy na jej skrytość.
Nie, nie chciałam bawić się w zbawiciela dusz, w końcu było ich tam już wielu, po prostu rozsadzała mnie ciekawość. Gdzieś po cichutko, choć piekielnie się tego wstydziłam, liczyłam na to, że miała gorszą sytuację życiową niż ja.
Było coś pocieszającego w świadomości, że ktoś miał gorzej, cierpiał bardziej.
- Podła z ciebie suka, Mary - powiedziałam sama do siebie i odłożyłam kartkę na miejsce.
    Nie mając lepszego zajęcia, usiadłam na parapecie i tak jak dnia poprzedniego zaczęłam obserwować to, co działo się za oknem. Tym razem nie dostrzegłam polującego kota, a troje ludzi siedzących na ławce - dwie kobiety i mężczyznę.
Kiedy lepiej się im przyjrzałam, w jednej z nich rozpoznałam Laurę, pozostali, sądząc po tym, jak na nią patrzyli i jakie gesty wykonywali, byli jej rodzicami.
Tulili ją, głaskali po włosach, cały czas coś mówili, nawet przez szybę i grubą ścianę dało się wyczuć ich miłość. Ona jednak zdawała się być zupełnie niewzruszona. Patrzyła tępo w jeden punkt, nie odpowiadała na uściski. Bił od niej nie tyle chłód, co lodowata obojętność. Tak jakby nie czuła ich ciepła, jakby dzielił ich niewidzialny mur.
- Współczuję tym ludziom - usłyszałam tuż przy swoim uchu i podskoczyłam jak dźgnięta w bok. - Przestraszyłam cię? Przepraszam, nie chciałam. - Siostra Greta, którą poznałam dwie godziny wcześniej podczas śniadania, uśmiechnęła się uprzejmie i stanęła tuż obok mnie.
- Czemu im pani współczuje? - zapytałam, ignorując przeprosiny, które w moim mniemaniu były zbędne. Nie jej wina, że byłam nieco płochliwa w obcych miejscach.
- Mają tylko jedną córkę, kochają ją do szaleństwa, a ona jest tak naprawdę żywym trupem. Kiedy ją tu przywieźli, pani Runner, jej matka - sprecyzowała, zauważając moją uniesioną brew - błagała Stanford, żeby zwróciła im ich radosną córeczkę. Mogli od razu zapisać ją do jakiegoś dobrego psychologa, zamiast faszerować antydepresantami. To cholerstwo uzależnia równie silnie, co kokaina. Nie pojmuję, jak lekarze mogą to wciskać tak młodym ludziom. W ogóle nie pojmuję całych tych depresji. Jakby musiała pracować na dwa etaty, by wyżywić rodzinę, nie miałaby czasu na jakieś urojone choroby. Przynajmniej ja tak to widzę, ale ja się tam na tym nie znam. - Poprawiła nieco przygnieciony fartuch i spojrzała uważniej na Laurę. - Po prostu ma dziewczyna słaby charakter i tyle. Za dobrze w życiu miała. Szkoda tych rodziców, strasznie szkoda. Tacy dobrzy ludzie, a tak ich Bóg pokarał. - Westchnęła głęboko, po czym odwróciła się i zniknęła za drzwiami.
A więc jednak Laura nie miała gorzej ode mnie, nie miała tak źle jak biedna Annie, nie była jedną z nas. Cokolwiek to znaczyło...




***



    - Nie będziesz tego jadła? - Wskazałam widelcem na spory kawałek soczystej wołowiny, którą Laura zgrabnie wymijała, wybierając z talerza jedynie pieczone ziemniaki i warzywa.
- Nie jem niczego, co kiedyś żyło.
- Bardzo szlachetnie. Mogę?
Zamiast odpowiedzieć, przysunęła swój talerz w moją stronę. Zabrałam z niego mięso i podziękowałam szerokim uśmiechem.
- Moja mama też była kiedyś wegetarianką, przez jedną zimę. Wróciła do mięsa wraz z początkiem sezonu grillowego - oznajmiłam, podnosząc z powrotem nóż.
- Mało kto potrafi wytrwać w takiej diecie. Moi rodzice też próbowali, bez powodzenia.
- Widziałam ich dzisiaj. Wydają się być bardzo mili.
- Są mili - odpowiedziała, choć bez większego przekonania. - Czasami nawet za bardzo. Bywają nadopiekuńczy - dodała zaraz po tym, jak posłałam jej pytające spojrzenie.
- Martwią się o ciebie, nie widzę w tym nic złego. Szczerze mówiąc, cholernie ci tego zazdroszczę.
- Nie wiesz, co mówisz - prychnęła, a na jej twarzy pojawił się wyraz, który zupełnie nie pasował do jej nieśmiałego, stonowanego stylu bycia.
- Uwierz mi, wiem. Wolałabym żyć pod kloszem niż odwiedzać mamę na cmentarzu, a ojca bać się jak ognia.
- Twoja mama nie żyje? - Laura wróciła do nieśmiałego tembru i spojrzała na mnie z tym samym spłoszeniem, co dzień wcześniej. - Przepraszam, nie wiedziałam.
- Niby skąd mogłaś wiedzieć? Dwanaście lat temu zginęła w wypadku. W wypadku, o który ojciec obwinia mnie. Czasami słowami, a czasami rękami. - Odsunęłam zawiązane na szyi rzemyki i pokazałam swojej współlokatorce już prawie znikające siniaki, które zostały na moim ciele po tym, jak dusił mnie w swoim samochodzie. 
Czemu to zrobiłam? Bo chciałam pokazać jej, że w życiu trafiały się gorsze gówna niż przesadnie opiekuńczy rodzice. Zależało mi na tym, by dzięki temu poczuła się nieco lepiej, pomyślała, że jej życie, w porównaniu z moim, wcale nie było takie złe.
Runner zbladła i o mały włos nie wypuściła widelca z rąk.
- Do kompletu mam jeszcze babcię, która ma bzika na punkcie Boga, Jezusa i reszty załogi świętych. Kiedy u niej pomieszkiwałam, wyrzuciła mnie na zbity pysk tylko dlatego, że przyłapała mnie w łóżku z moim byłym chłopakiem. - Słowo były ledwo przeszło mi przez gardło i zabrzmiało tak niewłaściwie, że aż sama się skrzywiłam. - A potem znowu mnie wywaliła, bo mając za sobą kilka naprawdę paskudnych dni, uderzyłam swoją siostrę. Ale to mi się faktycznie należało, to przecież tylko niewinne dziecko, nie miałam prawa się na niej wyładowywać.
- Byłaś wtedy na głodzie? - spytała niepewnie.
- Nie, po trasie koncertowej. To miała być przygoda mojego życia, a wyszło, jak zwykle.
- Domyślam się - powiedziała to w taki sposób, że od razu doszło do mnie, że nie chciała znać absolutnie żadnych szczegółów, więc nic już więcej nie powiedziałam tylko wróciłam do jedzenia. - Pewnie w duchu się teraz ze mnie śmiejesz - oznajmiła Laura po kilku minutach niekomfortowego milczenia.
- Niby czemu miałabym się śmiać? - Spojrzałam na nią ze sporym zaskoczeniem.
- No wiesz, ty masz prawdziwe problemy, ja swoje sobie wymyślam.
- Gówno prawda. Gdyby twoje problemy nie były prawdziwe, nie byłoby cię tutaj. Może faktycznie wyolbrzymiasz ten z rodzicami, ale...
- Ja zawsze wszystko wyolbrzymiam - burknęła gniewnie i znów skupiła się wyłącznie na jedzeniu.
Gdzieś w środku poczułam, że palnęłam wielką gafę, ale już się więcej nie odezwałam, by nie pogorszyć sytuacji.
Nie moją winą było, że irytowała mnie taka hipokryzja. Nie można było twierdzić, że nikt nas nie kochał, kiedy miało się rodziców rodem z sielankowego filmu familijnego Disneya, koniec kropka!




...............................
Tytuł rozdziału: Nikt mnie tu nie kocha

    Wybaczcie, jeśli  pierwszy fragment jest nieco pogmatwany - kiedy wzięłam się za przepisywanie rozdziału, okazało się, że była w nim tak ogromna sprzeczność, że nie mogłam tego opublikować, musiałam szybko wprowadzić drobną korektę. A wiecie, jak to bywa z szybkimi korektami: czasami fragment traci przez nie płynność. Choć mam ogromną nadzieję, że w tym przypadku tak się nie stało.

12 komentarzy:

  1. Nie sądziłam, że Mary znów wyląduje w ośrodku. Ciekawa jestem czy zaprzyjaźni się z Laurą :D
    Pozdrawiam!
    Ps. Już lubię tego doktorka :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Określenie "znów" jest tu troszkę nietrafione, gdyż to pierwsza wizyta Mary w ośrodku odwykowym. Chyba, że pisząc ośrodek, nie miałaś na myśli ośrodka odwykowego, a ogólnie placówkę medyczną :).
      Bardzo mnie to cieszy, gdyż zależy mi na jak najlepszej kreacji doktora Smitha. Pisząc ostatni rozdział z perspektywy Jareda, nakreśliłam kilka jego cech - ciepły człowiek, który w rozmowach posługuje się złożonymi, że tak to określę, kwiecistymi zdaniami. Staram się tego trzymać, choć nie wiem, czy mi wychodzi. Nie chcę tu popełnić błędu z WYRA i zrobić z niego kolejnego, bezpłciowego lekarzynę. Tym bardziej pozytywna opinia na jego temat jest dla mnie czymś miłym :).
      Również pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

      Usuń
  2. Jak obiecałam, tak zamierzam słowa dotrzymać. Komentuję zaległe rozdziały na tym blogu. Pozwolisz, że zrobię to w jednym? Nie chcę rozdrabniać się na dwie części.
    Właśnie za ten paraliż, za to całe zło, któte Mark wyrządził Mary, w życiu nie pozwoliłabym na wybaczenie mu tego. Wiem, powtarzam się raz za razem, ale jak czytam o tym, co się z nią dzieje w takich momentach, to aż krew się we mnie gotuje. Serio! Ten facet zasłużył na piekło za to wszystko i nie obchodzi mnie to, że wewnętrznie może je przechodzić, dla mnie to zdecydowanie za mało. Wychodzi ze mnie podła suka, cóż trudno. Nie umiem wybaczać, a już na pewno nie umiałabym wybaczyć czegoś takiego. Mark to śmieć, który zasłużył na wszystko, co najgorsze. Byłam pewna, że zatłucze Mary przed domem lub w nim, ale zaskoczyłaś mnie pojawieniem się pani Robinson. To, co powiedziała Markowi, było naprawdę niezłe. Nie mogła lepiej tego oddać. Może właśnie dlatego Mark był taki obojętny po powrocie Mary do domu. Hmm nie pamiętam, czy po tym odwyku, na którym teraz wylądowała Mary, dziewczyna wróci jeszcze pod skrzydła "opiekuńczego tatusia"? Oby nie. Swoją drogą w ośrodku na pewno będzie miała lepiej, niż w domu. Bynajmniej pod względem bezpieczeństwa. Tak mi się chociaż wydaje. Trochę rozumiem Mary, wielu ludzi ma coś takiego, że szuka zawsze kogoś, kto ma gorzej od nas. To w jakimś stopniu jest pocieszające. W drugim rozdziale najbardziej spodobał mi się doktorek. Nietuzinkowy, zna się na tym co robi. Niezły facet, skoro zrobił na Mary takie wrażenie. Sama nie mogę się doczekać ich kolejnego spotkania.
    Widziałam, że ludzie powoli głosują w ankiecie. To dobrze:)
    Aaaaa. Wychwyciłam dwa malutkie błędy, tzn. jeden błąd i w drugim wyrazie słowo wkleiło Ci się w drugie słowo. Oto z pierwszego rozdziału.
    " - Nie jest mi Ciebie żal, nie robię tego z ojcowskiego miłosierdzia. Nie "warz" się ".
    I drugi: " Ale to później, najsampierw... " (początek rozmowy Mary z doktorem.). Napisałam o tym nie ze złośliwości, a po to, że wiem, że nie lubisz błędów i wolisz je poprawić, niż żeby ktoś Ci je miał wytykać. Buziaki i pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na samym początku chcę Ci ogromnie podziękować za ten komentarz - szlag mnie jasny trafiał na widok tej czwórki w statystykach. Nie wiem, co jest z tym rozdziałem nie tak, że został przemilczany. A chętnie bym się dowiedziała.
      Ja pewnie też nie wybaczyłabym takiemu człowiekowi, ale ja to ja, nie ma we mnie za grosz szlachetności, więc obdarzyłam nią Mary :).
      Tak, dokładnie to było powodem obojętności Marka.
      Chciałam, by Smith taki właśnie był ( taka naprawa błędu, który popełniłam na WYRA) i miło, że w Twoich oczach udało mi się ten cel osiągnąć :).
      Bardzo dobrze, bo ta ankieta zdecyduje o dalszym losie tego bloga.
      Nic mnie tak nie żenuje, jak moje własne błędy ortograficzne. Ja naprawdę przez całe życie byłam świecie przekonana, że w tym kontekście pisze się "nie warz". Taki wstyd! Niezwłocznie ten błąd poprawię!
      A co do tego drugiego - sprawdzałam specjalnie w słowniku przed publikacją, to poprawny zwrot.
      Absolutnie nie odbieram tego jako złośliwość, wręcz przeciwnie. Owszem, nie lubię gdy cały komentarz składa się jedynie z informacji, gdzie jaki błąd popełniłam, ale kiedy owa uwaga jest wmieszana w opinię, tak jak to miało miejsce w Twoim przypadku, to nie mam z tym żadnego problemu, jestem nawet wdzięczna, bo w końcu trzeba wiedzieć, co się robi źle, by móc to wyplenić :).
      Również pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję za komentarz :).

      Usuń
  3. Całkowicie rozumiem pragnienie Mary, aby narodzić się na nowo i powrócić do czasów niemowlęctwa. Sama często o tym marzę. Albo o tym, żeby już na zawsze utknąć w ciele pięcioletniej dziewczynki. Z punktu widzenia dziecka wszystko wydaje się prostsze i po prostu fajniejsze.
    Co do pobytu Mary w ośrodku odwykowym, to po pierwsze: postać doktora Smitha. Nie wiem, czy czytałaś taką książkę "Uratuj mnie" Rachel Reiland, autobiograficzna, o ciężkiej terapii, przez którą przeszła, żeby móc normalnie funkcjonować (co prawda, nie chodziło o uzależnienie, ale i tak polecam ;D). I właśnie w tej książce terapię głównej bohaterki prowadził lekarz bardzo podobny do tego, którego wykreowałaś w swoim opowiadaniu. Gdyby ludzie, którzy zgłaszają się do psychiatrów bądź psychologów, zawsze trafiali na kogoś takiego, to byłoby super. Ale najczęściej można tylko pomarzyć o takim terapuecie.
    Laura - to drugi wątek, który chciałam tutaj poruszyć. Nawiasem mówiąc, wybrałaś piękne imię ;). Było mi trochę głupio, jak czytałam o jej chorobie, a raczej o przyczynach jej pojawienia się, bo kiedyś, dawno temu, jak jeszcze zaczynały się moje problemy, było kilka osób, które próbowały mi wmówić, że wymyślam i wyolbrzymiam, choć wcale tak nie było. One po prostu nie znały mojej sytuacji, ale byli jak typowi Polacy, którzy zawsze wszystko wiedzą najlepiej xD Ja z pewnością nie miałam takich idealnych rodziców, rodem z disneyowskiego filmu. Ale to bardzo dobrze, że poczułam się niekomfortowo, czytając to, co napisałaś. Obecność jakiegoś bliskiego sobie pierwiastka zawsze wzbudza większe zaangażowanie. A poza tym lubię, jeśli to, co czytam, wywołuje we mnie najróżniejsze emocje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie to wygląda tak, że chciałabym narodzić się na nowo, rozwijać się tylko do piątego roku życia i podobnie jak Ty zatrzymać się na tym etapie na wieczność.
      Pierwsze słyszę o tej książce, Smith to postać, która zrodziła się w mojej głowie - wymyśliłam go od początku do końca, nikim się nie inspirując. Jedynie swoją wizją idealnego terapeuty.
      Piękne, bo moje, co prawda drugie, ale zawsze :).
      Kiedyś, kiedyś, kilka miesięcy, a może i nawet kilka lat temu, napisałam, że na MWADG pojawi się postać, która będzie najbliższa mojej własnej osobie i to jest właśnie Laura. Nie jest to oczywiście idealna kopia mnie samej, ja tu stanowiłam dla siebie jedynie malutką inspirację. Laura uważa, że jest chora, a inni widzą, że to sobie wymyśla, u mnie z kolei jest na odwrót - otoczenie wmawia mi jakieś zaburzenia, a ja doskonale wiem, że stan, w którym się znajduję to nic innego, jak słabość charakteru i pociąg do melancholii.
      No cóż, swojej rodziny też nie mogę nazwać idealną, ale chciałam, by rodzice Laury tacy byli, aby podkreślić jej, że tak to ujmę, hipochondrię.
      A ja z kolei lubię, kiedy to, co piszę wywołuje u ludzi emocje :).

      Usuń
  4. Podoba mi się postać Laury, mam nadzieję, że zaprzyjaźni się z Mary i obie wyprowadzą się na prostą. Wybacz, że dopiero teraz komentuję, ale ostatnio nie miałam czasu. Nie wiem sama, co mam jeszcze skomentować, nie nadaję się do tego, ale komentarz wypadałoby jednak zostawić. W każdym razie, życzę Ci dużo weny, moja droga c:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mnie to cieszy.
      W porządku, wiem, że nie każdy ma tyle wolnego czasu, co ja, więc w pełni to rozumiem. Jak to mówią, lepiej późno niż wcale :).
      Dziękuję serdecznie, wena jak najbardziej się przyda, gdyż powoli szykuję się do pisania rozdziału dziewięćdziesiątego piątego. Na razie mam plan i różne detale, teraz wszystko jest kwestią połączenia tego w płynną całość. :)

      Usuń
  5. Witaj, czytam tego bloga już od kilku lat. Co prawda komentarz piszę pierwszy raz. Bardzo podoba mi się Twoja twórczość. Czekam na każdy kolejny rozdział. Nie rozumiem dlaczego nie wierzysz w siebie i w to że to co publikujesz jest dobre. Głowa do góry. I mam nadzieję, że kiedyś będę miała tą przyjemność i przeczytam coś Twojego w formie papierkowej :) Serdecznie pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mnie to cieszy i jest mi ogromnie miło, że są ludzie, którzy czekają na aktualizacje, są ciekawi tego, co będzie dalej. A jeszcze mi milej, kiedy decydują się odezwać, bo gdy człowiek wie, że jego praca nie jest ignorowana, czuje się o wiele lepiej :).
      Po części sama tego nie rozumiem - są momenty, gdy myślę, że faktycznie nie jestem taka najgorsza w tym, co robię, ale potem porównuję się do innych autorek, które biją mnie na głowę stylem i pomysłami, i od razu spada mi samoocena. Poza tym, kiedy już mam taki lepszy dzień, nagle zaczynam myśleć o tym, że nazywaniem się dobrą, obrażam prawdziwie utalentowanych pisarzy i staję się obiektem ich drwin. Głupie, wiem, ale doświadczenie nauczyło mnie tego, że kiedy zaczynam czuć się zbyt pewnie, ktoś mi nagle wylewa kubeł zimnej wody na głowę.
      To byłoby przyjemnością i dla mnie, aczkolwiek nie uważam, bym była dobrym materiałem na profesjonalną pisarkę. Pisanie opowiadania, które można rozciągnąć w czasie, to jedno, napisanie książki, które musi być w całości przemyślana i przy której nie można pozwalać sobie na gafy, jakie przechodzą w opowiadaniach, to zupełnie inna historia. Choć nie ukrywam, że mam kilka pomysłów, które zebrane do kupy mogłyby stworzyć taką przeciętną książkę. Ale wątpię, by po ewentualnym napisaniu, owy tekst trafił gdzieś dalej niż do szuflady.
      Również pozdrawiam i ogromnie dziękuję za to, że zdecydowałaś się "ujawnić", to dla mnie naprawdę wiele znaczy :).

      Usuń