Kolejna fala zimnego powietrza uderzyła prosto w moją twarz; wciągnięta przez nozdrza i usta przyniosła ulgę niespokojnemu żołądkowi. Zaciśnięta na klamce dłoń przestała dygotać, a niewyraźna, rozmazana przestrzeń rozciągająca się w dole znów stała się przyośrodkowym parkiem. Po dwóch szybkich mrugnięciach byłam już nawet w stanie dojrzeć wszystkie detale - przylepione do mokrych ławek liście, stykające się ogołocone gałęzie dwóch sąsiadujących ze sobą drzew i czarno-biały kot leżący pod murem. Ten sam, który pierwszego dnia mojego pobytu w ośrodku bezskutecznie polował na ptaka. Widziałam go codziennie, przez cały tydzień plątał się po ogrodzonym terenie, ocierał o pnie i ławki i uciekał przed ludźmi. Nadałam mu nawet imię: Pan Skittles, co wyśmiała wrogo do wszystkiego nastawiona siostra Judy.
Po co nadawać kotu imię i tak nie będzie na nie reagował. Poza tym nienawidzi ludzi, gdybyś tylko do niego podeszła, bez mrugnięcia okiem pociąłby ci twarz pazurami.
Niedużo się pomyliła - zamiast twarzy podrapał mi dłoń - ale mimo wszystko wciąż go lubiłam i nazywałam swoim kotem, bo w tak obcym miejscu jak ośrodek odwykowy zawsze było warto mieć coś, co można by nazwać swoim. Choćby była to własność wyłącznie teoretyczna.
- Już lepiej?
Odwróciłam się szybko w stronę wejścia - doktor Smith przeszedł przez próg, w prawej dłoni trzymał parujący, biały kubek z logiem swojego tymczasowego miejsca pracy.
- Napij się, z pewnością dobrze ci zrobi. Tylko uważaj, niesłodzona.
- Herbatę zawsze piję gorzką, cukier zabija jej naturalny smak - odpowiedziałam i zamknęłam szczelnie okno, rzucając ostatnie spojrzenie na Pana Skittlesa, który zaczął się dumnie przeciągać. Zaraz potem usiadłam po swojej stronie biurka i podniosłam ciepłe naczynie.
Już po pierwszym łyku przeszedł mnie przyjemny dreszcz, Smith spojrzał na mnie z troską.
- Jesteś pewna, że nie chcesz nic zjeść? Nawet sucharka?
- Gdybym coś teraz zjadła, wszystko bym zaraz zwróciła.
- No niestety, tak właśnie działają najbardziej skuteczne leki.
- Lawenda też robi swoje - dodałam, odstawiając kubek z powrotem na blat. Nie było na nim żadnej podstawki, ale doktorowi to nie przeszkadzało, w końcu to i tak nie było jego biurko.
- Rozmawiałem już z obsługą pensjonatu, nie będą więcej płukać moich ubrań w tym płynie, a tutaj od jutra używany będzie inny odświeżacz.
- Bardzo miło z pana strony. - Uśmiechnęłam się uprzejmie i przeniosłam wzrok na swoją lewą dłoń. Widniały na niej świeże rany pozostawione przez kota, po krajobrazie nocnego nieba nieco niżej, nie licząc dwóch niewyraźnych, przecinających się kresek, nie było już nawet śladu.
- A teraz chciałbym wrócić do naszej rozmowy - oznajmił tuż po odchrząknięciu pan Jack. - Powiedziałaś, że niepokoi cię jakiś mężczyzna.
- Tak, ten chudy z wąsami. Clay bodajże - powiedziałam niepewnie, marszcząc przy tym brwi. - Podczas zajęć w świetlicy i w czasie wolnym w pokoju telewizyjnym cały czas się na mnie gapi. Momentami odnoszę wrażenie, że chce do mnie podejść, ale szybko rezygnuje.
- Może po prostu mu się podobasz, w końcu jesteś atrakcyjną młodą kobietą? - zasugerował.
- Nie, to nie to. Wiem, kiedy podobam się mężczyźnie, a kiedy chodzi o coś innego.
- O coś innego, czyli o co?
- No nie wiem, może to seryjny morderca i upatrzył mnie sobie na kolejną ofiarę. W każdym razie czuję się bardzo niekomfortowo, kiedy jest w pobliżu.
- Więc mu o tym powiedź. Podejdź do niego przed wspólnymi zajęciami i zapytaj, w czym rzecz. Może okaże się, że po prostu kogoś mu przypominasz, albo, że się znacie, tylko go nie pamiętasz.
- To ma sens - odparłam, przygryzając dolną wargę.
Faktycznie taka opcja była możliwa, aczkolwiek średnio w nią wierzyłam. Gdyby to było coś tak błahego, nie czułabym aż takiego dyskomfortu. Nie wiedziałam, kim był ten człowiek i czego ode mnie chciał, ale intuicja podpowiadała mi, że nie miał dobrych zamiarów. A jej ufałam bardziej niż Smithowi.
- Czyli ten temat mamy już odhaczony, co jeszcze leży ci na wątrobie? - kontynuował. W końcu zostało nam jeszcze trzydzieści minut, musieliśmy o czymś rozmawiać.
- Laura.
- Twoja współlokatorka?
Przytaknęłam szybkim skinięciem głowy.
- Coś z nią nie tak?
- Niech doktor mi to powie.
- Nie rozumiem. - Mężczyzna zmarszczył czoło.
- Chciałabym się dowiedzieć, co jej dokładnie jest.
- A skąd niby mam to wiedzieć? To nie jest moja pacjentka.
- Przecież wiem, że wy terapeuci wymieniacie się doświadczeniami, więc na pewno doktor orientuje się w temacie. - Posłałam mu zachęcające spojrzenie i taki sam uśmiech.
- Nawet jeśli coś wiem, obowiązuje mnie tajemnica lekarska.
- A czy nie dotyczy ona jedynie lekarza zajmującego się danym przypadkiem?
- Tak właściwie to dlaczego aż tak bardzo interesuje cię stan jej zdrowia? - Smith posłał mi kolejne badawcze spojrzenie spod swoich gęstych, czarnych jak smoła brwi.
- Bo może ona mi się podoba i chcę mieć z nią dzieci? Muszę znać stan zdrowia matki swoich dzieci.
- Ciekawe, czym ją zapłodnisz.
- A może jestem tak naprawdę facetem, skąd doktor wie, że nie? - odpowiedziałam prowokacyjnie.
- Jeśli tak, to masz najmniejszego członka pod słońcem - oznajmił, patrząc pod biurko. Miałam na sobie bardzo obcisłe lajkry i gdybym faktycznie miała penisa, od razu rzucałby się w oczy.
- A może go sprytnie ukrywam?
- Wątpliwe, ale to bez znaczenia. Masz penisa czy nie masz i tak nic ci nie powiem.
Wygięłam usta w podkowę i zwiesiłam głowę.
- Jak tak bardzo interesuje cię jej stan, to po prostu ją o to zapytaj. W końcu mieszkacie w jednym pokoju.
- Ona nic mi nie powie, jest za bardzo skryta.
- Ty też nie chcesz rozmawiać o swojej chorobie, więc nie powinno cię to dziwić.
- No tak. - Westchnęłam ospale i upiłam kolejny łyk całkiem niezłej herbaty.
Po co nadawać kotu imię i tak nie będzie na nie reagował. Poza tym nienawidzi ludzi, gdybyś tylko do niego podeszła, bez mrugnięcia okiem pociąłby ci twarz pazurami.
Niedużo się pomyliła - zamiast twarzy podrapał mi dłoń - ale mimo wszystko wciąż go lubiłam i nazywałam swoim kotem, bo w tak obcym miejscu jak ośrodek odwykowy zawsze było warto mieć coś, co można by nazwać swoim. Choćby była to własność wyłącznie teoretyczna.
- Już lepiej?
Odwróciłam się szybko w stronę wejścia - doktor Smith przeszedł przez próg, w prawej dłoni trzymał parujący, biały kubek z logiem swojego tymczasowego miejsca pracy.
- Napij się, z pewnością dobrze ci zrobi. Tylko uważaj, niesłodzona.
- Herbatę zawsze piję gorzką, cukier zabija jej naturalny smak - odpowiedziałam i zamknęłam szczelnie okno, rzucając ostatnie spojrzenie na Pana Skittlesa, który zaczął się dumnie przeciągać. Zaraz potem usiadłam po swojej stronie biurka i podniosłam ciepłe naczynie.
Już po pierwszym łyku przeszedł mnie przyjemny dreszcz, Smith spojrzał na mnie z troską.
- Jesteś pewna, że nie chcesz nic zjeść? Nawet sucharka?
- Gdybym coś teraz zjadła, wszystko bym zaraz zwróciła.
- No niestety, tak właśnie działają najbardziej skuteczne leki.
- Lawenda też robi swoje - dodałam, odstawiając kubek z powrotem na blat. Nie było na nim żadnej podstawki, ale doktorowi to nie przeszkadzało, w końcu to i tak nie było jego biurko.
- Rozmawiałem już z obsługą pensjonatu, nie będą więcej płukać moich ubrań w tym płynie, a tutaj od jutra używany będzie inny odświeżacz.
- Bardzo miło z pana strony. - Uśmiechnęłam się uprzejmie i przeniosłam wzrok na swoją lewą dłoń. Widniały na niej świeże rany pozostawione przez kota, po krajobrazie nocnego nieba nieco niżej, nie licząc dwóch niewyraźnych, przecinających się kresek, nie było już nawet śladu.
- A teraz chciałbym wrócić do naszej rozmowy - oznajmił tuż po odchrząknięciu pan Jack. - Powiedziałaś, że niepokoi cię jakiś mężczyzna.
- Tak, ten chudy z wąsami. Clay bodajże - powiedziałam niepewnie, marszcząc przy tym brwi. - Podczas zajęć w świetlicy i w czasie wolnym w pokoju telewizyjnym cały czas się na mnie gapi. Momentami odnoszę wrażenie, że chce do mnie podejść, ale szybko rezygnuje.
- Może po prostu mu się podobasz, w końcu jesteś atrakcyjną młodą kobietą? - zasugerował.
- Nie, to nie to. Wiem, kiedy podobam się mężczyźnie, a kiedy chodzi o coś innego.
- O coś innego, czyli o co?
- No nie wiem, może to seryjny morderca i upatrzył mnie sobie na kolejną ofiarę. W każdym razie czuję się bardzo niekomfortowo, kiedy jest w pobliżu.
- Więc mu o tym powiedź. Podejdź do niego przed wspólnymi zajęciami i zapytaj, w czym rzecz. Może okaże się, że po prostu kogoś mu przypominasz, albo, że się znacie, tylko go nie pamiętasz.
- To ma sens - odparłam, przygryzając dolną wargę.
Faktycznie taka opcja była możliwa, aczkolwiek średnio w nią wierzyłam. Gdyby to było coś tak błahego, nie czułabym aż takiego dyskomfortu. Nie wiedziałam, kim był ten człowiek i czego ode mnie chciał, ale intuicja podpowiadała mi, że nie miał dobrych zamiarów. A jej ufałam bardziej niż Smithowi.
- Czyli ten temat mamy już odhaczony, co jeszcze leży ci na wątrobie? - kontynuował. W końcu zostało nam jeszcze trzydzieści minut, musieliśmy o czymś rozmawiać.
- Laura.
- Twoja współlokatorka?
Przytaknęłam szybkim skinięciem głowy.
- Coś z nią nie tak?
- Niech doktor mi to powie.
- Nie rozumiem. - Mężczyzna zmarszczył czoło.
- Chciałabym się dowiedzieć, co jej dokładnie jest.
- A skąd niby mam to wiedzieć? To nie jest moja pacjentka.
- Przecież wiem, że wy terapeuci wymieniacie się doświadczeniami, więc na pewno doktor orientuje się w temacie. - Posłałam mu zachęcające spojrzenie i taki sam uśmiech.
- Nawet jeśli coś wiem, obowiązuje mnie tajemnica lekarska.
- A czy nie dotyczy ona jedynie lekarza zajmującego się danym przypadkiem?
- Tak właściwie to dlaczego aż tak bardzo interesuje cię stan jej zdrowia? - Smith posłał mi kolejne badawcze spojrzenie spod swoich gęstych, czarnych jak smoła brwi.
- Bo może ona mi się podoba i chcę mieć z nią dzieci? Muszę znać stan zdrowia matki swoich dzieci.
- Ciekawe, czym ją zapłodnisz.
- A może jestem tak naprawdę facetem, skąd doktor wie, że nie? - odpowiedziałam prowokacyjnie.
- Jeśli tak, to masz najmniejszego członka pod słońcem - oznajmił, patrząc pod biurko. Miałam na sobie bardzo obcisłe lajkry i gdybym faktycznie miała penisa, od razu rzucałby się w oczy.
- A może go sprytnie ukrywam?
- Wątpliwe, ale to bez znaczenia. Masz penisa czy nie masz i tak nic ci nie powiem.
Wygięłam usta w podkowę i zwiesiłam głowę.
- Jak tak bardzo interesuje cię jej stan, to po prostu ją o to zapytaj. W końcu mieszkacie w jednym pokoju.
- Ona nic mi nie powie, jest za bardzo skryta.
- Ty też nie chcesz rozmawiać o swojej chorobie, więc nie powinno cię to dziwić.
- No tak. - Westchnęłam ospale i upiłam kolejny łyk całkiem niezłej herbaty.
***
Tego dnia przez całe dwie godziny zajęć rekreacyjnych, pod czujnym okiem pani dyrektor, lepiliśmy figurki z masy solnej. Podczas gdy większość pacjentów tworzyła pokraczne choinki, mikołaje i elfy albo serduszka (uzależniony od metamfetaminy Boris, niedoszły student medycyny, domagał się podręcznika do anatomii, by uwzględnić w swoim dziele wszystkie niezbędne szczegóły), ja produkowałam gwiazdy, planety i inne ciała niebieskie, cały czas czując na sobie palące spojrzenie Claya.
Siedział na przeciwko mnie (pomiędzy seksoholiczką Mandy, spod której palców wyszły dwa penisy i jedna wagina, a wąchającym klej Marcusem, który swój surowiec zwinął w rulon i nazwał kubańskim cygarem), przed nim stały dwa miniaturowe samochody, jeden znacznie większy od drugiego. Jako że podczas ich tworzenia cały czas na mnie łypał, nie wyglądały najlepiej, a ja się nie najlepiej czułam.
Znów ogarnął mnie okropny dyskomfort, nie mogłam zapanować nad drżeniem rąk, przez co ogon komety znalazł się w złym miejscu, a w Księżycu pojawił się dodatkowy, zupełnie niepotrzebny krater.
Pomyślałam sobie wtedy: dosyć tego i zdecydowałam się pójść za radą doktora Smitha - tuż po zakończeniu zajęć, kiedy podpisałam już swoją tackę z figurkami tak, by po wizycie w piecu znów do mnie trafiły, zaczaiłam się tuż przy drzwiach i czekałam, aż mój prześladowca wyjdzie ze świetlicy. Gdy w końcu się wyłonił, bezceremonialnie chwyciłam go za rękaw czerwono-czarnego swetra i pchnęłam na przytwierdzoną do drewnianej podłogi ławkę.
Był tak wychudzony, a przez to tak lekki, że miałam wrażenie, jakbym szarpała kilkuletnie dziecko, a nie dorosłego mężczyznę.
- Czego, do cholery, ode mnie chcesz?! - zaczęłam z grubej rury, nie zważając na spojrzenia sunących korytarzem ludzi i podludzi.
Westchnął głęboko i przymknął na chwilę zaczerwienione powieki. To plus ogromne worki pod oczami świadczyły o tym, że facet cierpiał na zaburzenia snu.
- Nazywasz się Mary King, prawda? - Znów na mnie spojrzał, a broda mu zadrżała.
- Taa...
- Jesteś córką Marka, szefa policji z Bellingham?
Znów przytaknęłam, czując coraz większą irytację. Zamiast odpowiedzieć na moje pytanie, urządził przesłuchanie mi. Już miałam się odezwać, ale mnie wyprzedził:
- Siedem lat temu miałaś wypadek samochodowy, w którym zginęła twoja matka.
Chciałam mu przerwać, ale nie dałam rady - moje wnętrzności ścisnął ogromny supeł, który sprawił, że nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Jak zwykle, gdy ktoś wspominał o wypadku i mamie.
- Spowodował go kierowca ciężarówki. Pijany - dodał, a głos mu zadrżał, podobnie jak chwilę wcześniej usypana kilkudniowym zarostem broda.
- Skąd to wszystko wiesz? - wydukałam z niemałym trudem.
- Bo to byłem ja. To ja prowadziłem tego tira. To ja spowodowałem ten wypadek, a potem, jak ostatni tchórz, uciekłem. Przez kilka lat jeździłem po całym kraju, ukrywałem się jak jakiś robal, czując na karku oddech twojego ojca. Szukali mnie wszędzie, Mark nie szczędził środków, ale desperat zawsze jakoś da sobie radę. Spałem na ulicy, żebrałem i nie było dnia, bym nie myślał o tej biednej kobiecie, o dzieciach, które pozbawiłem matki. Miesiąc temu trafiłem do Seattle, prawdę mówiąc przypadkiem. Wskoczyłem na pakę pierwszego lepszego wozu dostawczego, wysadził mnie tutaj. Uznałem, że to znak, w końcu to tu miałem przyjechać, kiedy to się stało. Wtedy też podjąłem pierwszą męską decyzję w swoim życiu: zdecydowałem się oddać w ręce policji, ale najpierw zapisałem się na odwyk, by pokazać, że naprawdę tego żałuję i że nie jestem już tym samym człowiekiem. Przyznaję, po tygodniu zacząłem żałować tej decyzji i chciałem się z niej wycofać, znowu gdzieś uciec, ale wtedy pojawiłaś się tutaj ty. Poznałem cię od razu, widziałem twoje zdjęcie w gazecie, w której opisali ten wypadek. Zachowałem je, mam je u siebie w pokoju. Skoro tu jesteś, to musiałaś znieść to wszystko gorzej niż myślałem. I teraz widzę, że nie mogę uciec, muszę za to wszystko odpowiedzieć. Przepraszam, Mary, naprawdę. Przepraszam.
Zanim zdążył wziąć kolejny głęboki oddech, kierowana nieludzkim bólem i równie zwierzęcą wściekłością, zacisnęłam drżące dłonie na jego szyi.
- Ty pieprzony morderco! Ty śmieciu! - wrzeszczałam przez łzy, naciskając coraz mocniej na jego krtań.
Zrobił się cały czerwony, ale wcale się nie bronił. Gdyby nie dwóch sanitariuszy, prawdopodobnie bym go udusiła - jak jeden mąż chwycili mnie za ramiona i rzucili na podłogę.
W dalszym ciągu wrzeszczałam i płakałam, chciałam go zabić.
- Moja siostrzyczka miała tylko roczek, ty pieprzony zwyrodnialcu!
- Uspokój się, rąbnięta wariatko! - krzyknął jeden z pielęgniarzy i przycisnął mnie swoim ciałem do desek.
- Co tu się, na Boga, dzieje?! - usłyszałam znajomy głos i nagle z ciekawskiego tłumu wyłonił się doktor Smith. Kiedy zobaczył mnie przygwożdżoną do podłogi i zalaną łzami, od razu ruszył w odpowiednią stronę.
- Proszę ją natychmiast puścić! - oznajmił nieznoszącym sprzeciwu tonem i gdy tylko sanitariusze wypuścili mnie z pułapki swojego uścisku, przytulił mnie do siebie jak zatroskany ojciec.
- On zabił moją mamę - wydukałam trzęsącym się głosem. - Ten bydlak zabił moją mamusię.
Siedział na przeciwko mnie (pomiędzy seksoholiczką Mandy, spod której palców wyszły dwa penisy i jedna wagina, a wąchającym klej Marcusem, który swój surowiec zwinął w rulon i nazwał kubańskim cygarem), przed nim stały dwa miniaturowe samochody, jeden znacznie większy od drugiego. Jako że podczas ich tworzenia cały czas na mnie łypał, nie wyglądały najlepiej, a ja się nie najlepiej czułam.
Znów ogarnął mnie okropny dyskomfort, nie mogłam zapanować nad drżeniem rąk, przez co ogon komety znalazł się w złym miejscu, a w Księżycu pojawił się dodatkowy, zupełnie niepotrzebny krater.
Pomyślałam sobie wtedy: dosyć tego i zdecydowałam się pójść za radą doktora Smitha - tuż po zakończeniu zajęć, kiedy podpisałam już swoją tackę z figurkami tak, by po wizycie w piecu znów do mnie trafiły, zaczaiłam się tuż przy drzwiach i czekałam, aż mój prześladowca wyjdzie ze świetlicy. Gdy w końcu się wyłonił, bezceremonialnie chwyciłam go za rękaw czerwono-czarnego swetra i pchnęłam na przytwierdzoną do drewnianej podłogi ławkę.
Był tak wychudzony, a przez to tak lekki, że miałam wrażenie, jakbym szarpała kilkuletnie dziecko, a nie dorosłego mężczyznę.
- Czego, do cholery, ode mnie chcesz?! - zaczęłam z grubej rury, nie zważając na spojrzenia sunących korytarzem ludzi i podludzi.
Westchnął głęboko i przymknął na chwilę zaczerwienione powieki. To plus ogromne worki pod oczami świadczyły o tym, że facet cierpiał na zaburzenia snu.
- Nazywasz się Mary King, prawda? - Znów na mnie spojrzał, a broda mu zadrżała.
- Taa...
- Jesteś córką Marka, szefa policji z Bellingham?
Znów przytaknęłam, czując coraz większą irytację. Zamiast odpowiedzieć na moje pytanie, urządził przesłuchanie mi. Już miałam się odezwać, ale mnie wyprzedził:
- Siedem lat temu miałaś wypadek samochodowy, w którym zginęła twoja matka.
Chciałam mu przerwać, ale nie dałam rady - moje wnętrzności ścisnął ogromny supeł, który sprawił, że nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Jak zwykle, gdy ktoś wspominał o wypadku i mamie.
- Spowodował go kierowca ciężarówki. Pijany - dodał, a głos mu zadrżał, podobnie jak chwilę wcześniej usypana kilkudniowym zarostem broda.
- Skąd to wszystko wiesz? - wydukałam z niemałym trudem.
- Bo to byłem ja. To ja prowadziłem tego tira. To ja spowodowałem ten wypadek, a potem, jak ostatni tchórz, uciekłem. Przez kilka lat jeździłem po całym kraju, ukrywałem się jak jakiś robal, czując na karku oddech twojego ojca. Szukali mnie wszędzie, Mark nie szczędził środków, ale desperat zawsze jakoś da sobie radę. Spałem na ulicy, żebrałem i nie było dnia, bym nie myślał o tej biednej kobiecie, o dzieciach, które pozbawiłem matki. Miesiąc temu trafiłem do Seattle, prawdę mówiąc przypadkiem. Wskoczyłem na pakę pierwszego lepszego wozu dostawczego, wysadził mnie tutaj. Uznałem, że to znak, w końcu to tu miałem przyjechać, kiedy to się stało. Wtedy też podjąłem pierwszą męską decyzję w swoim życiu: zdecydowałem się oddać w ręce policji, ale najpierw zapisałem się na odwyk, by pokazać, że naprawdę tego żałuję i że nie jestem już tym samym człowiekiem. Przyznaję, po tygodniu zacząłem żałować tej decyzji i chciałem się z niej wycofać, znowu gdzieś uciec, ale wtedy pojawiłaś się tutaj ty. Poznałem cię od razu, widziałem twoje zdjęcie w gazecie, w której opisali ten wypadek. Zachowałem je, mam je u siebie w pokoju. Skoro tu jesteś, to musiałaś znieść to wszystko gorzej niż myślałem. I teraz widzę, że nie mogę uciec, muszę za to wszystko odpowiedzieć. Przepraszam, Mary, naprawdę. Przepraszam.
Zanim zdążył wziąć kolejny głęboki oddech, kierowana nieludzkim bólem i równie zwierzęcą wściekłością, zacisnęłam drżące dłonie na jego szyi.
- Ty pieprzony morderco! Ty śmieciu! - wrzeszczałam przez łzy, naciskając coraz mocniej na jego krtań.
Zrobił się cały czerwony, ale wcale się nie bronił. Gdyby nie dwóch sanitariuszy, prawdopodobnie bym go udusiła - jak jeden mąż chwycili mnie za ramiona i rzucili na podłogę.
W dalszym ciągu wrzeszczałam i płakałam, chciałam go zabić.
- Moja siostrzyczka miała tylko roczek, ty pieprzony zwyrodnialcu!
- Uspokój się, rąbnięta wariatko! - krzyknął jeden z pielęgniarzy i przycisnął mnie swoim ciałem do desek.
- Co tu się, na Boga, dzieje?! - usłyszałam znajomy głos i nagle z ciekawskiego tłumu wyłonił się doktor Smith. Kiedy zobaczył mnie przygwożdżoną do podłogi i zalaną łzami, od razu ruszył w odpowiednią stronę.
- Proszę ją natychmiast puścić! - oznajmił nieznoszącym sprzeciwu tonem i gdy tylko sanitariusze wypuścili mnie z pułapki swojego uścisku, przytulił mnie do siebie jak zatroskany ojciec.
- On zabił moją mamę - wydukałam trzęsącym się głosem. - Ten bydlak zabił moją mamusię.
***
Siedząc na tym samym krześle co każdego poprzedniego dnia, obserwowałam swoje dłonie i zastanawiałam się, czy naprawdę byłabym w stanie udusić tego człowieka, zabić go gołymi rękami bez mrugnięcia okiem - w chwili, gdy siedziałam z nim na ławce i słuchałam tego, co mówił, jak najbardziej, ale kiedy już się uspokoiłam i znów trafiłam do gabinetu Smitha, wszystko zaczęło wyglądać nieco inaczej.
Jego śmierć nie zwróciłaby życia mamie, czas by się nie cofnął i nic by się nie zmieniło, a ja stałabym się taką samą morderczynią jak on.
Mama by tego nie chciała, Lily by tego nie chciała, ja sama tego nie chciałam. Co nie zmieniało faktu, że szczerze go nienawidziłam i życzyłam mu wszystkiego, co najgorsze.
- Opowiesz mi o wypadku? - zapytał niepewnie Smith i wyciągnął w moją stronę paczkę L&Mów. W środku znajdowały się cztery papierosy i posrebrzana zapalniczka. - Moje prywatne zapasy. Nawet święty ma coś za uszami - odpowiedział na moje pytające spojrzenie i uśmiechnął się niewinnie. Nie był to jednak długi uśmiech; Smith był człowiekiem, który szanował cudze nastroje, mi było daleko do posyłania wszystkim szerokich uśmiechów, więc starał się do tego dostosować.
- Dziękuję - wyplułam szybko i jeszcze szybciej odpaliłam pierwszego papierosa. Mocno się nim zaciągnęłam - przypominało to trochę desperackie łykanie powietrza przez człowieka, który omal się nie utopił. Lub którego prawie udusił ojciec, albo wściekła półsierota.
Gdy z całego papierosa została już tylko połowa, przymknęłam lekko powieki i zaczęłam mówić, co bardzo zaskoczyło doktora (sądząc po minie, był pewien, że wypadek to kolejny temat tabu):
- Miałam wtedy trzynaście lat, mama trzydzieści trzy. To był marzec, dwunasty. Mama przyjechała po mnie na zajęcia z gimnastyki. Nie miałam daleko do domu, mogłam wrócić pieszo, ale ona lubiła wspólne przejażdżki, nawet te najkrótsze. Mogłyśmy wtedy spokojnie rozmawiać, bo w domu było o to troszkę ciężko. Moja siostra Lily miała wtedy dziesięć miesięcy i potrzebowała ciągłej uwagi. Nie, nie byłam zazdrosna - dodałam między jednym zaciągnięciem a drugim. - Sama chętnie się nią zajmowałam. Lubiłam małe dzieci. Dalej je lubię.
Smith znów posłał mi urwany uśmiech, a ja sięgnęłam po drugiego papierosa. Odpaliłam go od jeszcze żarzącej się końcówki tego pierwszego i wróciłam do swojej opowieści, już czując coraz mocniejszy ucisk w żołądku:
- Wyjechałyśmy z parkingu, przejechałyśmy nieduży kawałek i wtedy zobaczyłam te światła. Ostre. Musiałam zamknąć oczy, bo patrzenie na nie bolało. Zanim je otworzyłam, usłyszałam ogromny huk, szarpnęło mną i straciłam przytomność. Obudziłam się dopiero w szpitalu. Niewiele z tego pamiętam; plakietkę z nazwiskiem lekarza i to ohydne zdanie: robiliśmy, co w naszej mocy, jednak obrażenia wewnętrzne były zbyt rozległe - wyrecytowałam, wycierając szybko spływającą po poliku łzę. - Potem był pogrzeb, jego nie pamiętam w ogóle. Kojarzę tylko jedną rzecz: orkiestrę symfoniczną. Mama była skrzypaczką, grała w jednej z tutejszych filharmonii. To byli jej przyjaciele i za swój występ nie wzięli ani centa. Za nic w świecie nie mogę sobie przypomnieć, co grali, bo słyszę tylko przytłumione, pojedyncze dźwięki, ale to był pewnie Marsz żałobny Chopina. Moja mama uwielbiała Chopina, dziadek to w niej zaszczepił. Ja go nie lubię, jego utwory mnie dołują.
- Mnie również - wtrącił się w mój monolog Smith, widząc, że potrzebowałam przerwy na dłuższy oddech.
- I w tym momencie kończy się moje niewinne dzieciństwo i zaczyna typowa patologiczna opowiastka. Ojciec nie zniósł tego wszystkiego najlepiej, rozpił się i zapragnął ukarać winnego. Jako że ten parszywy szczur zwiał, wybrał sobie na cel mnie. W końcu to po mnie jechała mama, to z mojej przyczyny wsiadła do samochodu. - Kolejna fala łez spłynęła po mojej twarzy, jednak tych już nie wytarłam. - Te oskarżenia były najgorsze. I to, że traktując mnie jak gówno, moją siostrę kochał nad życie. Nie, to nie jest tak, że chciałabym, by i ją nienawidził, wręcz przeciwnie, cieszę się, że jej nie robi krzywdy, ale mimo wszystko to boli, kiedy mnie nazywa szmatą, a ją księżniczką. Do bólu fizycznego mogłam przywyknąć, jak każdy człowiek, bo tak już jesteśmy skonstruowani, ale ta niesprawiedliwość ciągle drażni jak naderwana skórka przy paznokciu. Pieprzę bez sensu, prawda? - dodałam po chwili milczenia.
- Nie, nie pieprzysz bez sensu.
- To naprawdę paskudna rzecz stracić wszystko w niemal tym samym czasie. Mama umarła, ojciec zamienił się w potwora, wszyscy dawni znajomi się ode mnie odwrócili, musiałam sama zajmować się domem i rocznym dzieckiem, przez kontuzję obojczyka zmuszona byłam zrezygnować z baletu, który był moją największą miłością, a człowiek, którego nazywałam w dzieciństwie wujkiem, choć nie był moją rodziną, przy każdej możliwej okazji próbował mnie zgwałcić. Chyba sam doktor przyzna, że w takiej sytuacji narkotyki to bardzo kusząca alternatywa.
- Niezaprzeczalnie - odpowiedział, obejmując mnie pełnym współczucia spojrzeniem. Pewnie słyszał takie historie nie raz, może i nawet gorsze, ale mimo to pozostał na nie wrażliwy, nie zamienił się w zimnego robota, który podbijał mechanicznie kartę, by mieć pewność, że dostanie sowitą emeryturę. Naprawdę się angażował, rzeczywiście chciał pomagać.
- Myśli doktor, że po takim czymś będę jeszcze w stanie prowadzić normalne, szczęśliwe życie?
- A dlaczego by nie? Wszystko zależy od ciebie i decyzji, jakie podejmiesz.
- Niestety mam wrodzoną tendencję do podejmowania złych decyzji - oznajmiłam, gasząc papierosa w prowizorycznej popielniczce z podstawki od doniczki.
- Jak już mówiłem podczas naszego pierwszego spotkania, jestem tu po to, żeby ci pomóc.
- Sugeruje pan, że to cholerstwo da się wyplenić?
- Wszystko się da, wystarczy tylko odpowiednie podejście. Ja cię go nauczę.
- A co jeśli jestem opornym uczniem?
- Nic, bo ja jestem cierpliwym nauczycielem.
Jego śmierć nie zwróciłaby życia mamie, czas by się nie cofnął i nic by się nie zmieniło, a ja stałabym się taką samą morderczynią jak on.
Mama by tego nie chciała, Lily by tego nie chciała, ja sama tego nie chciałam. Co nie zmieniało faktu, że szczerze go nienawidziłam i życzyłam mu wszystkiego, co najgorsze.
- Opowiesz mi o wypadku? - zapytał niepewnie Smith i wyciągnął w moją stronę paczkę L&Mów. W środku znajdowały się cztery papierosy i posrebrzana zapalniczka. - Moje prywatne zapasy. Nawet święty ma coś za uszami - odpowiedział na moje pytające spojrzenie i uśmiechnął się niewinnie. Nie był to jednak długi uśmiech; Smith był człowiekiem, który szanował cudze nastroje, mi było daleko do posyłania wszystkim szerokich uśmiechów, więc starał się do tego dostosować.
- Dziękuję - wyplułam szybko i jeszcze szybciej odpaliłam pierwszego papierosa. Mocno się nim zaciągnęłam - przypominało to trochę desperackie łykanie powietrza przez człowieka, który omal się nie utopił. Lub którego prawie udusił ojciec, albo wściekła półsierota.
Gdy z całego papierosa została już tylko połowa, przymknęłam lekko powieki i zaczęłam mówić, co bardzo zaskoczyło doktora (sądząc po minie, był pewien, że wypadek to kolejny temat tabu):
- Miałam wtedy trzynaście lat, mama trzydzieści trzy. To był marzec, dwunasty. Mama przyjechała po mnie na zajęcia z gimnastyki. Nie miałam daleko do domu, mogłam wrócić pieszo, ale ona lubiła wspólne przejażdżki, nawet te najkrótsze. Mogłyśmy wtedy spokojnie rozmawiać, bo w domu było o to troszkę ciężko. Moja siostra Lily miała wtedy dziesięć miesięcy i potrzebowała ciągłej uwagi. Nie, nie byłam zazdrosna - dodałam między jednym zaciągnięciem a drugim. - Sama chętnie się nią zajmowałam. Lubiłam małe dzieci. Dalej je lubię.
Smith znów posłał mi urwany uśmiech, a ja sięgnęłam po drugiego papierosa. Odpaliłam go od jeszcze żarzącej się końcówki tego pierwszego i wróciłam do swojej opowieści, już czując coraz mocniejszy ucisk w żołądku:
- Wyjechałyśmy z parkingu, przejechałyśmy nieduży kawałek i wtedy zobaczyłam te światła. Ostre. Musiałam zamknąć oczy, bo patrzenie na nie bolało. Zanim je otworzyłam, usłyszałam ogromny huk, szarpnęło mną i straciłam przytomność. Obudziłam się dopiero w szpitalu. Niewiele z tego pamiętam; plakietkę z nazwiskiem lekarza i to ohydne zdanie: robiliśmy, co w naszej mocy, jednak obrażenia wewnętrzne były zbyt rozległe - wyrecytowałam, wycierając szybko spływającą po poliku łzę. - Potem był pogrzeb, jego nie pamiętam w ogóle. Kojarzę tylko jedną rzecz: orkiestrę symfoniczną. Mama była skrzypaczką, grała w jednej z tutejszych filharmonii. To byli jej przyjaciele i za swój występ nie wzięli ani centa. Za nic w świecie nie mogę sobie przypomnieć, co grali, bo słyszę tylko przytłumione, pojedyncze dźwięki, ale to był pewnie Marsz żałobny Chopina. Moja mama uwielbiała Chopina, dziadek to w niej zaszczepił. Ja go nie lubię, jego utwory mnie dołują.
- Mnie również - wtrącił się w mój monolog Smith, widząc, że potrzebowałam przerwy na dłuższy oddech.
- I w tym momencie kończy się moje niewinne dzieciństwo i zaczyna typowa patologiczna opowiastka. Ojciec nie zniósł tego wszystkiego najlepiej, rozpił się i zapragnął ukarać winnego. Jako że ten parszywy szczur zwiał, wybrał sobie na cel mnie. W końcu to po mnie jechała mama, to z mojej przyczyny wsiadła do samochodu. - Kolejna fala łez spłynęła po mojej twarzy, jednak tych już nie wytarłam. - Te oskarżenia były najgorsze. I to, że traktując mnie jak gówno, moją siostrę kochał nad życie. Nie, to nie jest tak, że chciałabym, by i ją nienawidził, wręcz przeciwnie, cieszę się, że jej nie robi krzywdy, ale mimo wszystko to boli, kiedy mnie nazywa szmatą, a ją księżniczką. Do bólu fizycznego mogłam przywyknąć, jak każdy człowiek, bo tak już jesteśmy skonstruowani, ale ta niesprawiedliwość ciągle drażni jak naderwana skórka przy paznokciu. Pieprzę bez sensu, prawda? - dodałam po chwili milczenia.
- Nie, nie pieprzysz bez sensu.
- To naprawdę paskudna rzecz stracić wszystko w niemal tym samym czasie. Mama umarła, ojciec zamienił się w potwora, wszyscy dawni znajomi się ode mnie odwrócili, musiałam sama zajmować się domem i rocznym dzieckiem, przez kontuzję obojczyka zmuszona byłam zrezygnować z baletu, który był moją największą miłością, a człowiek, którego nazywałam w dzieciństwie wujkiem, choć nie był moją rodziną, przy każdej możliwej okazji próbował mnie zgwałcić. Chyba sam doktor przyzna, że w takiej sytuacji narkotyki to bardzo kusząca alternatywa.
- Niezaprzeczalnie - odpowiedział, obejmując mnie pełnym współczucia spojrzeniem. Pewnie słyszał takie historie nie raz, może i nawet gorsze, ale mimo to pozostał na nie wrażliwy, nie zamienił się w zimnego robota, który podbijał mechanicznie kartę, by mieć pewność, że dostanie sowitą emeryturę. Naprawdę się angażował, rzeczywiście chciał pomagać.
- Myśli doktor, że po takim czymś będę jeszcze w stanie prowadzić normalne, szczęśliwe życie?
- A dlaczego by nie? Wszystko zależy od ciebie i decyzji, jakie podejmiesz.
- Niestety mam wrodzoną tendencję do podejmowania złych decyzji - oznajmiłam, gasząc papierosa w prowizorycznej popielniczce z podstawki od doniczki.
- Jak już mówiłem podczas naszego pierwszego spotkania, jestem tu po to, żeby ci pomóc.
- Sugeruje pan, że to cholerstwo da się wyplenić?
- Wszystko się da, wystarczy tylko odpowiednie podejście. Ja cię go nauczę.
- A co jeśli jestem opornym uczniem?
- Nic, bo ja jestem cierpliwym nauczycielem.
***
Kiedy wróciłam do pokoju, spotkała mnie przykra niespodzianka: przy moim łóżku stała siostra Judy i kazała mi się natychmiast spakować.
Powód?
Laura, w obawie przed tym, że i ją będę próbowała udusić, poprosiła o przeniesienie mnie do innego pokoju.
Początkowo ją wyśmiałam, ale ostatecznie i tak zebrałam wszystkie swoje rzeczy, wrzuciłam je byle jak do torby i wyemigrowałam na drugi koniec korytarza.
To też była dwuosobówka, ale tym razem nikogo w niej nie było.
- Może dla pewności założycie mi kaftan? - oznajmiłam nieco złośliwie, ale pielęgniarka i towarzyszący jej ( tak dla bezpieczeństwa) pielęgniarz całkowicie to zignorowali i zostawili mnie samą. Byłam pewna, że gdyby mogli, zaryglowaliby drzwi i postawili przed nimi jakiegoś olbrzymiego ochroniarza z gazem łzawiącym, kijem baseballowym i bronią palną ( tak dla pewności).
Zaśmiałam się gorzko i mimo iż nie wierzyłam w to, że uda mi się zasnąć, zakopałam się w białej pościeli z pieczątką na każdym jej elemencie, która niemiłosiernie śmierdziała lawendą.
Rano, po, jak się spodziewałam, nieprzespanej nocy, zrobiłam sobie mały spacer po ośrodkowych korytarzach. Kiedy obeszłam całe pierwsze piętro i zeszłam na parter, natknęłam się na jedną z pracujących w kuchni kobiet. W dłoniach trzymała blachę, na której znajdowało się kilka małych tacek z naszymi rękodziełami.
- Mogę zabrać swoje i Laury? - zapytałam, zatrzymując się przed zaspaną brunetką.
- Pewnie.
Ostrożnie wyciągnęłam podstawkę z ciałami niebieskimi okraszoną moim imieniem i tę z dwoma słoniami autorstwa Runner. Chciałam jej tym pokazać, że wcale nie miałam zamiaru jej zabijać i że strach - o ile był prawdziwy - był zupełnie bezpodstawny.
Dlaczego miałby nie być autentyczny?
Trochę na nią naciskałam, próbowałam dowiedzieć się jak najwięcej o tym, co ją dręczyło, ewidentnie miała tego dosyć, więc mogła wykorzystać całą tę sytuację z Clayem ( parszywym mordercą), by się mnie pozbyć i zaznać odrobiny świętego spokoju.
W gruncie rzeczy byłam w stanie to zrozumieć, ale z drugiej strony nie chciałam stracić jedynej osoby, z którą mogłam normalnie rozmawiać, a która nie była terapeutą.
Polubiłam ją mimo całej jej skrytości i dziwactwa. Jako jedyna pacjentka ośrodka nie przerażała mnie i nie napawała nieuzasadnionym obrzydzeniem.
Posłałam brunetce uprzejmy uśmiech ( pierwszy od momentu, w którym poznałam sekret wąsatego Claya) i ruszyłam w stronę pokoju, z którego mnie wyeksmitowano. Był kwadrans po szóstej, Laura z całą pewnością już nie spała. Zawsze budziła się w okolicach piątej trzydzieści, słała starannie łóżko, dodawała krótką notatkę w swoim dzienniku ( podejrzewałam, że liczyła na to, że kiedy stąd wyjdzie, ktoś będzie chciał wydać jej zapiski. Prawdopodobnie widziała siebie jako żeńską wersję Paula Sayera) i, podobnie jak ja, siadała na parapecie i obserwowała to, co działo się za oknem.
Jako że dłonie miałam zajęte, w drzwi zapukałam kolanem i nie czekając na zaproszenie, nacisnęłam klamkę łokciem. Nieco się zdziwiłam, kiedy nie zobaczyłam swojej współlokatorki na parapecie, a jeszcze większe zdziwienie ogarnęło mnie, gdy zorientowałam się, że ona w dalszym ciągu leżała w łóżku.
- A to mały śpioszek - powiedziałam sama do siebie i weszłam wgłąb sali. Już miałam odkładać figurki na stolik i ją budzić, gdy zorientowałam się, że ona wcale nie spała.
Oczy miała szeroko otwarte, w prawym kąciku jej sinych ust widniała zaschnięta ślina - duża ilość zaschniętej śliny - a ręka zwisała bezwiednie tuż nad podłogą.
Wrzasnęłam głośno i wypuściłam obie tacki z rąk. Wszystkie figurki roztrzaskały się o drewniane panele, kolana mi zmiękły i gdyby nie salowy, który przywołany moim krzykiem wleciał jak burza do pokoju, osunęłabym się na podłogę. Złapał mnie w ostatniej chwili. Zaraz potem odstawił na łóżko i szybko podbiegł do Laury. Przycisnął swoją drżącą dłoń do jej bladego nadgarstka, potem dotknął szyi, a na koniec przyłożył ucho do klatki piersiowej.
- Nie żyje - oznajmił trzęsącym się głosem w chwili, gdy do pokoju weszło dwóch lekarzy i jedna pielęgniarka.
Wydobyłam z siebie stłumiony jęk, poczułam paskudny ucisk w żołądku.
Jeden z terapeutów podszedł do łóżka Runner, wykonał ten sam zestaw czynności co salowy i z niemałym przerażeniem potwierdził jego diagnozę.
- Boże święty, jak do tego doszło?! - zawyła siostra Greta, nie ruszając się z miejsca.
Przez chwilę bałam się, że ktoś stwierdzi, że to ja ją udusiłam, więc szybko zareagowałam:
- Jak tu weszłam, już tak leżała. Myślałam, że śpi i...
- Przedawkowanie - przerwał mi wciąż kucający przy niej lekarz.
- Jak to? Co przedawkowała?! - odezwał się drugi terapeuta, robiąc krok w stronę swojego kolegi po fachu.
- Połknęła wszystkie leki, jakie jej podawaliśmy przez cały miesiąc. Spójrz.
Mimo ogromnego szoku i ja się podniosłam, by to zobaczyć - na dłoni doktora Pattersona leżały trzy różnokolorowe tabletki, które ten wyjął z poszewki na poduszkę.
- Zamiast je łykać, chowała w pościeli. To by wyjaśniało brak jakiejkolwiek poprawy.
I idealnie posłane łóżko, dodałam w myślach, chwiejąc się nieznacznie.
- Oraz to, dlaczego poprosiła o przeniesienie King, nie chciała tego robić przy świadkach. - Do pokoju, nie wiadomo kiedy, weszła siostra Judy i objęła spojrzeniem najpierw ciało Runner, a potem mnie. - Trzeba poinformować jej rodziców i zadzwonić do szpitala. Greta, idź do pani dyrektor.
Blada jak ściana szatynka niemrawo przytaknęła i na drżących nogach opuściła zatłoczoną salę.
- Doktorze Harvey, niech zabierze pan stąd pannę King i poda jej jakiś środek uspokajający - kontynuowała Judy. Jako jedyna zachowała zimną krew, co wcale mnie nie zdziwiło; ona nie była człowiekiem tylko zwykłym, pozbawionym wszelkich uczuć robotem.
Lekarz, mimo iż jej nie podlegał, wykonał polecenie - objął mnie ramieniem i wyprowadził na korytarz.
Ten, kto wymyślił powiedzenie, że nieszczęścia chodzą parami, był najbardziej nieomylnym człowiekiem na świecie.
...........................
Tytuł rozdziału: Czy słyszysz zapłakane dziecko, któremu wykradziono z rąk niewinność?
Historia pana Claya była "szyta na poczekaniu", wcześniej jej nie planowałam. Prawdę powiedziawszy, nie miałam zamiaru poruszać tu wątku kierowcy, który spowodował wypadek, w którym zginęła Emily, ale pewnego dnia uznałam, że to byłoby ciekawe urozmaicenie, zwłaszcza że nigdy wcześniej - ani tutaj, ani na WYRA - nie wspomniałam, co działo się z nim po tym całym zdarzeniu.
Powód?
Laura, w obawie przed tym, że i ją będę próbowała udusić, poprosiła o przeniesienie mnie do innego pokoju.
Początkowo ją wyśmiałam, ale ostatecznie i tak zebrałam wszystkie swoje rzeczy, wrzuciłam je byle jak do torby i wyemigrowałam na drugi koniec korytarza.
To też była dwuosobówka, ale tym razem nikogo w niej nie było.
- Może dla pewności założycie mi kaftan? - oznajmiłam nieco złośliwie, ale pielęgniarka i towarzyszący jej ( tak dla bezpieczeństwa) pielęgniarz całkowicie to zignorowali i zostawili mnie samą. Byłam pewna, że gdyby mogli, zaryglowaliby drzwi i postawili przed nimi jakiegoś olbrzymiego ochroniarza z gazem łzawiącym, kijem baseballowym i bronią palną ( tak dla pewności).
Zaśmiałam się gorzko i mimo iż nie wierzyłam w to, że uda mi się zasnąć, zakopałam się w białej pościeli z pieczątką na każdym jej elemencie, która niemiłosiernie śmierdziała lawendą.
Rano, po, jak się spodziewałam, nieprzespanej nocy, zrobiłam sobie mały spacer po ośrodkowych korytarzach. Kiedy obeszłam całe pierwsze piętro i zeszłam na parter, natknęłam się na jedną z pracujących w kuchni kobiet. W dłoniach trzymała blachę, na której znajdowało się kilka małych tacek z naszymi rękodziełami.
- Mogę zabrać swoje i Laury? - zapytałam, zatrzymując się przed zaspaną brunetką.
- Pewnie.
Ostrożnie wyciągnęłam podstawkę z ciałami niebieskimi okraszoną moim imieniem i tę z dwoma słoniami autorstwa Runner. Chciałam jej tym pokazać, że wcale nie miałam zamiaru jej zabijać i że strach - o ile był prawdziwy - był zupełnie bezpodstawny.
Dlaczego miałby nie być autentyczny?
Trochę na nią naciskałam, próbowałam dowiedzieć się jak najwięcej o tym, co ją dręczyło, ewidentnie miała tego dosyć, więc mogła wykorzystać całą tę sytuację z Clayem ( parszywym mordercą), by się mnie pozbyć i zaznać odrobiny świętego spokoju.
W gruncie rzeczy byłam w stanie to zrozumieć, ale z drugiej strony nie chciałam stracić jedynej osoby, z którą mogłam normalnie rozmawiać, a która nie była terapeutą.
Polubiłam ją mimo całej jej skrytości i dziwactwa. Jako jedyna pacjentka ośrodka nie przerażała mnie i nie napawała nieuzasadnionym obrzydzeniem.
Posłałam brunetce uprzejmy uśmiech ( pierwszy od momentu, w którym poznałam sekret wąsatego Claya) i ruszyłam w stronę pokoju, z którego mnie wyeksmitowano. Był kwadrans po szóstej, Laura z całą pewnością już nie spała. Zawsze budziła się w okolicach piątej trzydzieści, słała starannie łóżko, dodawała krótką notatkę w swoim dzienniku ( podejrzewałam, że liczyła na to, że kiedy stąd wyjdzie, ktoś będzie chciał wydać jej zapiski. Prawdopodobnie widziała siebie jako żeńską wersję Paula Sayera) i, podobnie jak ja, siadała na parapecie i obserwowała to, co działo się za oknem.
Jako że dłonie miałam zajęte, w drzwi zapukałam kolanem i nie czekając na zaproszenie, nacisnęłam klamkę łokciem. Nieco się zdziwiłam, kiedy nie zobaczyłam swojej współlokatorki na parapecie, a jeszcze większe zdziwienie ogarnęło mnie, gdy zorientowałam się, że ona w dalszym ciągu leżała w łóżku.
- A to mały śpioszek - powiedziałam sama do siebie i weszłam wgłąb sali. Już miałam odkładać figurki na stolik i ją budzić, gdy zorientowałam się, że ona wcale nie spała.
Oczy miała szeroko otwarte, w prawym kąciku jej sinych ust widniała zaschnięta ślina - duża ilość zaschniętej śliny - a ręka zwisała bezwiednie tuż nad podłogą.
Wrzasnęłam głośno i wypuściłam obie tacki z rąk. Wszystkie figurki roztrzaskały się o drewniane panele, kolana mi zmiękły i gdyby nie salowy, który przywołany moim krzykiem wleciał jak burza do pokoju, osunęłabym się na podłogę. Złapał mnie w ostatniej chwili. Zaraz potem odstawił na łóżko i szybko podbiegł do Laury. Przycisnął swoją drżącą dłoń do jej bladego nadgarstka, potem dotknął szyi, a na koniec przyłożył ucho do klatki piersiowej.
- Nie żyje - oznajmił trzęsącym się głosem w chwili, gdy do pokoju weszło dwóch lekarzy i jedna pielęgniarka.
Wydobyłam z siebie stłumiony jęk, poczułam paskudny ucisk w żołądku.
Jeden z terapeutów podszedł do łóżka Runner, wykonał ten sam zestaw czynności co salowy i z niemałym przerażeniem potwierdził jego diagnozę.
- Boże święty, jak do tego doszło?! - zawyła siostra Greta, nie ruszając się z miejsca.
Przez chwilę bałam się, że ktoś stwierdzi, że to ja ją udusiłam, więc szybko zareagowałam:
- Jak tu weszłam, już tak leżała. Myślałam, że śpi i...
- Przedawkowanie - przerwał mi wciąż kucający przy niej lekarz.
- Jak to? Co przedawkowała?! - odezwał się drugi terapeuta, robiąc krok w stronę swojego kolegi po fachu.
- Połknęła wszystkie leki, jakie jej podawaliśmy przez cały miesiąc. Spójrz.
Mimo ogromnego szoku i ja się podniosłam, by to zobaczyć - na dłoni doktora Pattersona leżały trzy różnokolorowe tabletki, które ten wyjął z poszewki na poduszkę.
- Zamiast je łykać, chowała w pościeli. To by wyjaśniało brak jakiejkolwiek poprawy.
I idealnie posłane łóżko, dodałam w myślach, chwiejąc się nieznacznie.
- Oraz to, dlaczego poprosiła o przeniesienie King, nie chciała tego robić przy świadkach. - Do pokoju, nie wiadomo kiedy, weszła siostra Judy i objęła spojrzeniem najpierw ciało Runner, a potem mnie. - Trzeba poinformować jej rodziców i zadzwonić do szpitala. Greta, idź do pani dyrektor.
Blada jak ściana szatynka niemrawo przytaknęła i na drżących nogach opuściła zatłoczoną salę.
- Doktorze Harvey, niech zabierze pan stąd pannę King i poda jej jakiś środek uspokajający - kontynuowała Judy. Jako jedyna zachowała zimną krew, co wcale mnie nie zdziwiło; ona nie była człowiekiem tylko zwykłym, pozbawionym wszelkich uczuć robotem.
Lekarz, mimo iż jej nie podlegał, wykonał polecenie - objął mnie ramieniem i wyprowadził na korytarz.
Ten, kto wymyślił powiedzenie, że nieszczęścia chodzą parami, był najbardziej nieomylnym człowiekiem na świecie.
...........................
Tytuł rozdziału: Czy słyszysz zapłakane dziecko, któremu wykradziono z rąk niewinność?
Historia pana Claya była "szyta na poczekaniu", wcześniej jej nie planowałam. Prawdę powiedziawszy, nie miałam zamiaru poruszać tu wątku kierowcy, który spowodował wypadek, w którym zginęła Emily, ale pewnego dnia uznałam, że to byłoby ciekawe urozmaicenie, zwłaszcza że nigdy wcześniej - ani tutaj, ani na WYRA - nie wspomniałam, co działo się z nim po tym całym zdarzeniu.
szkoda, że Laura umarła. miałam nadzieję, że zagości na dłużej.
OdpowiedzUsuńnie mogę się doczekać, aż Mary wyjdzie na prostą. naprawdę na to zasłużyła, moim zdaniem.
życzę dużo wen, moja droga c:
W sumie to miałam ochotę pozostawić ją przy życiu nieco dłużej, aczkolwiek brakło mi pomysłów odnośnie jej wątku, a nie chciałam pisać nic na siłę.
UsuńBardzo dziękuję, bo wena jak najbardziej się teraz przyda ;).
Jo Cię zaskoczy i Jo napisze dzisiaj dla Ciebie komentarz:) Jako, że świat mnie dzisiaj ewidentnie olewa, to znajdę dla Ciebie chwilę. Rozdział taki w gruncie rzeczy spokojny. Tzn. lekko mi się go czytało i jakoś szybko. Chociaż poznanie mordercy swojej matki i znalezienie martwej osoby do spokojnych przeżyć nie należy. Długo jeszcze Mary będzie gościć w tym ośrodku? I czy po tym, jak go opuści, wyjdzie chociaż na chwilową prostą? Lubię tego doktora. Jest rzeczowy, a jednocześnie nie jakiś arogancki, służbista czy coś podobnego. Traktuje Mary jako człowieka, nie jako kolejny nędzny przypadek w swojej karierze. Szkoda, że Mary nie była od początku otoczona takimi ludźmi, zapewne jej życie potoczyłoby się inaczej. Nie spodziewałam się, że faktycznie kiedykolwiek poruszysz temat tego kierowcy. Szczerze mówiąc ja o nim nawet zapomniałam, zresztą nigdy nie przywiązałam do niego jakiejś tam większej uwagi. Uczucia Mary są w tamtym momencie jak najbardziej uzasadnione. To przez tamten wypadek załamało się jej życie, zmieniło o 180 stopni. Na gorsze. Nic dziwnego, że obwiania tamtego człowieka. I przykre jest to, że ta dziewczyna z jej pokoju odebrała sobie życie, aczkolwiek do niej też nie zdążyłam się przyzwyczaić. Czekam na kolejne losy Mary:) Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńMarion jest bardzo zaskoczona :)
UsuńZapewne dlatego, że jest jednym z krótszych rozdziałów. Nie chciałam wydłużać wątku odwyku na siłę. Odpowiem od razu na Twoje pytanie - w przyszłym rozdziale Mary wróci do domu. A czy wyjdzie na prostą? Tego zdradzić nie mogę :).
Być może nie opisałam tego wszystkiego na tyle dobrze, by wywoływało emocje. Zresztą źle mi się pisało ten rozdział, szczególnie wyznanie Claya i późniejszą rozmowę ze Smithem. To była klasyczna sytuacja, kiedy to miałam główny zarys wątku, ale brakowało mi konkretnych pomysłów na detale i tak szyłam bezmyślnie, byle tylko jakoś to opisać. Obecnie staram się czegoś takiego unikać.
Właśnie na takiej kreacji Smitha mi zależało - dobry specjalisty i jednocześnie ciepły człowiek, któremu faktycznie zależy na tym, by nieść pomoc. Takie przeciwieństwo wcześniej opisywanego Jonesa.
Szczerze mówiąc, zanim ruszyłam z wątkiem kierowcy, przewertowałam na szybkiego wszystkie wcześniejsze rozdziały, by mieć pewność, że faktycznie nic o nim nie wspominałam. Czasami zdarza mi się poruszyć jakiś wątek, zapomnieć o nim i napisać coś niemal identycznego nieco później. Albo coś, co kompletnie zaprzecza pierwszej wersji. Ale tak to bywa przy dużej ilości rozdziałów, zwłaszcza, że wcześniej nie zapisywałam wszystkich pomysłów i nie robiłam planów tak jak teraz.
Również pozdrawiam :).
Uwielbiam twoje opowiadanie, jest jedym z najciekawszych ktore czytam. Śledzę losy Mary praktycznie od początku. Rozdział mi sie podobał, ale jestem troche zawiedziona. Oczekiwałam czegoś dłuższego, po tak długiej przerwie.
OdpowiedzUsuńOgromnie mnie to cieszy.
UsuńW takim razie teraz Cię pocieszę - kolejny rozdział będzie dokładnie dwa razy dłuższy.
Mam taką nadzieję i już nie mogę się doczekać :) Życzę wytrwałości,wiary w siebie i oczywiście jak najlepszych rozdziałów!
UsuńDziękuję serdecznie :)
UsuńW końcu znalazłam wolną chwilę, żeby przeczytać rozdział i mocno mnie zaskoczył - dodatkowo przed chwilą skończyłam też oglądać American History X i jestem kompletnie roztrzęsiona.
OdpowiedzUsuńNie sądziłam, że Mary kiedykolwiek spotka faceta, który zabił jej mamę a tu proszę! Nie dziwię się że tak zareagowała chyba każdy by tak postąpił. No i jeszcze Laura! Jedyna osoba, którą Mary polubiła a się zabiła - jak na razie nie ogarniam czemu ale uważam, że samobójcy to tchórze ale i jednocześnie bardzo odważni ludzie, bo muszę przyznać, trzeba być odważnym odbierając sobie życie. Albo bardzo zdesperowanym.
Mam nadzieję, że teraz, jak już skończyłaś WYRA, nie będziemy musieli tak długo czekać na kolejne rozdziały :)
Pozdrawiam!
Uwielbiam ten film! Ogromnie mnie poruszył, plus Norton zagrał tam jedną ze swoich najlepszych ról.
UsuńLaura miała depresję - była zakompleksioną, pozbawioną wiary w siebie istotką, która zawsze czuła się gorsza od innych, wybrakowana.
Co do samobójców, mi osobiście jest ciężko ustosunkować się do tego tematu. Myślę, że wiele zależy od sytuacji, od problemu. Kiedy ktoś ma rodzinę, która go kocha: żonę, dzieci, a mimo to się zabija, to jest dla mnie samolubnym tchórzem, bo naraża najbliższych na taką traumę i cierpienie, co innego gdy człowiek nie ma nikogo, wtedy nie robi nikomu krzywdy swoją śmiercią. Mogłabym podawać różne przykłady, ale wtedy powstałby z tego kilkustronicowy esej i wątpię, by komukolwiek chciało się to czytać :D.
Teraz planuję publikować dwa razy w miesiącu, o ile będzie zainteresowanie :).
Również pozdrawiam.
Jej... nie spodziewałam się, że ten rozdział mnie tak poruszy. Może dlatego, że sama ostatnio mam wrażenie, że wszystko idzie nie tak... Mimo to czekam na wiecej historii z pobytu w szpitalu. Jestem ciekawa czy "kochany" tatuś ucieszy się na wiadomość o powrocie mordercy. Serdecznie pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc, ja też się tego nie spodziewałam. Niby jest tu sporo emocjonujących fragmentów - wyznanie zabójcy matki, pierwsza otwarta rozmowa o wypadku i jego konsekwencjach plus śmierć Laury - ale ciągle odnosiłam wrażenie, że nie przedstawiłam tego wystarczająco uczuciowo, że może to jest trochę za suche. Patrząc na to, czuję się naprawdę usatysfakcjonowana tym, że jednak kogoś mi się udało owym tekstem poruszyć; to bardzo budujące.
UsuńJeszcze w przyszłym rozdziale pojawi się wątek ośrodka, będzie też Mark. Pod względem akcji nie będzie to może najbardziej porywający rozdział, ale mam nadzieję, że mimo wszystko nie zanudzę Was na śmierć, zwłaszcza, że będzie to wpis z rodzaju tych dłuższych :).
Również pozdrawiam ;).
O, matko…w ogóle się nie spodziewałam, że ten Clay będzie kierowcą samochodu, który spowodował ten wypadek i zmienił nim całe życie Mary. Na początku sądziłam, ze to naprawdę jakiś morderca albo gwałciciel. Albo że ma obsesję na punkcie Mary, bo kogoś mu przypomina i faktycznie spróbuje jej coś z tego powodu zrobić. A tu takie zaskoczenie… Chociaż ostatecznie okazał się mordercą. Za to wcale nie dziwię się reakcji Mary. Bo co z tego, że on odda się teraz w ręce policji? Niczego to nie zmieni.
OdpowiedzUsuńW ogóle jestem taka zachwycona ostawą tego terapeuty, co już kiedyś pisałam. Ale jest taką sympatyczną, pozytywną postacią, że nie można go nie lubić i nie podkreślać jego zalet ;) Za to siostra Judy kojarzy mi się z siostrą Ratched z „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Chyba czytałam za dużo książek o szpitalach psychiatrycznych i teraz każda siostra, każdy psychiatra/terapeuta/sanitariusz kojarzy mi się z jakąś fikcyjną postacią ;D
I ta śmierć Laury tak na zakończenie. Szczerze mówiąc, to sądziłam, że ten wątek będzie jakoś bardziej rozwinięty, żeby można było poznać całą historię Laury. Chyba że planujesz to później wyjaśnić?
A na koniec chciałam spytać (tak z czystej ciekawości), jakim kryterium się posługiwałaś, dzieląc opowiadanie na części? Czy to ma coś wspólnego z przemianą wewnętrzną Mary, czy może każda część obejmuje inny okres jej życia?
I bardzo dobrze, że się nie spodziewałaś, bo lubię tak od czasu do czasu zaskoczyć czymś czytelnika, choć dałam subtelną wskazówkę - ulepione z masy solnej samochody.
UsuńW tym opowiadaniu niewielu jest naprawdę pozytywnych bohaterów, więc uznałam, że ktoś taki bardzo się przyda, padło na Smitha. Od czasów House'a autorzy wprowadzają do swoich tworów lekarzy cyników, a ja chciałam stworzyć takiego ciepłego człowieka, przy którym każdy by się czuł komfortowo :).
Skojarzenia to świetna sprawa, szczególnie gdy moja postać kojarzy się z tak świetną (mimo wszystkich tych okropnych cech) postacią jak siostra Ratched. I oczywiście opieram się tu na postaci z filmu, bo książki jeszcze nie miałam przyjemności czytać, ale planuję to zmienić. Judy, co prawda, nie była nią inspirowana, ale teraz, kiedy o tym wspomniałaś, zaczynam dostrzegać to podobieństwo i jest to całkiem miłe ;).
Tak odnośnie Laury, prawda jest taka, że nie miałam pomysłów na jej wątek, a jak wspominałam gdzieś tam wyżej, nie chciałam nic pisać na siłę, plus już przy pierwszym jej wystąpieniu pokazałam ją jako osobę bardzo skrytą i chciałam, by taka pozostała już do końca. Mary ciągle narzekała na to, że niewiele o niej wie, więc chciałam, by czytelnik był dokładnie w takim samym "położeniu" jak King. Mimo iż zazwyczaj lubię rozbudowywać postaci. Ale chyba czasami musi trafić się ktoś tajemniczy. Przynajmniej tym się usprawiedliwiam i pocieszam.
Każda część to inny okres życia Mary. Planuję pisać je tak, by nawet czytelnik, który nie zna poprzedniej części, mógł się we wszystkim połapać. Mam nadzieję, że mi się to uda.
Nie lubię się rozpisywać, ale powiem tylko tyle: wmurowało mnie! Tyle niespodziewanych rzeczy w jednym, rozdziale, wow! No i pan doktor, którego coraz bardziej zaczynam lubić :)
OdpowiedzUsuńOdbieram to jako niemały komplement :). Dzieje się tu dużo głównie dlatego, że kolejny rozdział będzie znacznie spokojniejszy, taka typowa przejściówka, którą, mam nadzieję, nie zanudzę Was na śmierć.
UsuńTo dobrze, że go lubisz, bo będzie tu częstym gościem :).