Otworzyłam szeroko oczy wyrwana z myśli, które aż paliły mnie od środka i wbiłam wzrok w twarz doktora Smitha, którą okupował poważny wyraz.
- Mary, jesteś tu?
Wymruczałam coś, co miało być odpowiedzią twierdzącą i naciągnęłam jeszcze mocniej rękaw ciemnoszarego swetra.
- Dlaczego uważasz, że samobójstwo Laury to twoja wina? - powtórzył po raz kolejny pytanie, które chwilę wcześniej wprowadziło mnie w stan fizycznego otępienia.
- Nie twierdzę, że to moja wina, uważam tylko, że się do niego przyczyniłam.
- W jaki sposób?
- Dręczyłam ją ciągłymi pytaniami. Poza tym mam wrażenie, że czuła, że się wywyższam, że uważam się za kogoś lepszego, bo mam, jak to określiła, prawdziwe problemy. Chyba uważała, że nią gardzę - wyjaśniłam, przecierając piekące oko.
- A gardziłaś?
- Oczywiście, że nie! - oburzyłam się. - Lubiłam ją, przecież doktor wie. Ale ona strasznie wyolbrzymiała różne rzeczy, więc mogła tak myśleć. Nie zdziwiłoby mnie to.
Westchnęłam głęboko i przebiegłam wzrokiem po ścianie. Za oknem znów padał siarczysty deszcz, a silny wiatr wyginał gałęzie drzew we wszystkie strony. Pan Skittles pewnie leżał zwinięty w kłębek pod ławką albo na werandzie, gdzie kucharki często zostawiały dla niego resztki jedzenia i trochę mleka.
- Kiedy minął pierwszy szok, coś sobie uświadomiłam - odezwałam się, wciąż patrząc w mokrą szybę.
- Co takiego? - w głosie doktora słychać było ogromne zainteresowanie. Lubił, kiedy sama o czymś mówiłam, kiedy otwierałam się przed nim jak przed zaufanym powiernikiem.
- Że cieszę się z tego, że jednak nie umarłam, że ta moja próba samobójcza okazała się kolejną porażką. Nie dlatego, że przestraszyłam się śmierci, po prostu doszło do mnie, co poczułaby moja siostra, moi przyjaciele. Ja znałam Laurę tydzień i okropnie mnie to zabolało, więc oni musieliby cierpieć jeszcze bardziej, skoro znają mnie tyle lat. Popełnienie samobójstwa, gdy ma się rodzinę i przyjaciół, faktycznie jest cholernie samolubne. Co innego, kiedy nie ma się nikogo... Nie, głupio to zabrzmiało - przerwałam szybko, przyciskając pięść do podpórki na łokcie. W ten sposób chciałam ukarać samą siebie.
- Wcale nie głupio, wręcz przeciwnie.
- Głupio w tym sensie, że wyszłam na hipokrytkę. Próbowałam się zabić dwa razy i ani razu nie myślałam o tym, że narażę na cierpienie innych. W takiej sytuacji myśli się wyłącznie o sobie. O swoim cierpieniu i o tym, by je jak najszybciej zakończyć.
- Dwa razy? Próbowałaś się zabić dwa razy? - spytał zaskoczony Smith.
- Tak. Teraz niedawno i kilka lat temu. Niecałe trzy. Podcięłam sobie żyły kawałkiem rozbitego lusterka. Zrobiłam to dosyć nieporadnie, w gruncie rzeczy to tylko się odrobinę osłabiłam i wybrudziłam dywan krwią. Nawet blizny już nie mam, więc możliwe, że jedynie trochę się drasnęłam, a przytomność straciłam przez to, że oberwałam porządnie w głowę. No i schodziłam po koce, więc byłam dosyć skołowana.
- Co cię do tego wtedy skłoniło?
- Ojciec. Urządził mi kolejną awanturę, trochę obił, w efekcie czego rozbiło się lustro. Leżałam zaryczana na podłodze, spojrzałam na dosyć spory odłamek i tak nagle przyszła mi do głowy myśl, że przecież mogę to wszystko skończyć, uwolnić się od bólu i poniżenia. No i poszło. - Uśmiechnęłam się lekko i zagryzłam wargę. Sama byłam zdziwiona tym, z jaką lekkością o tym mówiłam; doktor, sądząc po minie, też, ale nie ubrał tego w słowa. Podrapał się po brodzie i mrugnął kilkakrotnie. To był znak, że właśnie ułożył jakieś błyskotliwe zdanie, które, gdy tylko wyjdę, przeniesie na kartki swojego notatnika. Nigdy nie pisał przy mnie, pewnie bał się tego, że będę próbowała wyciągnąć od niego, co właśnie naskrobał. A może po prostu uważał to za niegrzeczne.
- Co prawda godzina już minęła, ale jeśli chcesz coś jeszcze dodać, to proszę bardzo, nie krępuj się - oznajmił, gdy postawił w myślach ostatnią kropkę i zerknął na zegarek.
- Powiedziałam już wszystko, teraz chciałabym się położyć. Całą noc nie spałam i jestem wykończona. W dodatku te proszki strasznie mnie przymuliły - odpowiedziałam i jakby na potwierdzenie głośno ziewnęłam.
- W takim razie już cię nie zatrzymuję. Miłych snów. - Uśmiechnął się uprzejmie, a ja wstałam z krzesła i z niemałym trudem podeszłam do drzwi. Nie dość, że tabletki od Harvey'ego wywołały u mnie zmęczenie, to jeszcze sprawiły, że ciało znacznie zelżało i ciężko mi je było kontrolować.
- Mary - zawołał mnie Smith, zanim zdążyłam nacisnąć klamkę. - Nie miałaś żadnego udziału w tym, co zrobiła Laura. Doktor Patterson przejrzał jej dziennik, planowała to od dawna. Wiedziała, jak to zrobi, zanim jeszcze tu przyjechała. Prawdę powiedziawszy, to przedłużyłaś jej życie. Gdybyś nie trafiła do jej pokoju, zabiłaby się już wcześniej.
- Dobrze wiedzieć. - Posłałam doktorowi uprzejmy półuśmiech i głośno ziewając, opuściłam gabinet, w którym zamiast smrodu lawendy unosił się przyjemny zapach jabłek.
- Mary, jesteś tu?
Wymruczałam coś, co miało być odpowiedzią twierdzącą i naciągnęłam jeszcze mocniej rękaw ciemnoszarego swetra.
- Dlaczego uważasz, że samobójstwo Laury to twoja wina? - powtórzył po raz kolejny pytanie, które chwilę wcześniej wprowadziło mnie w stan fizycznego otępienia.
- Nie twierdzę, że to moja wina, uważam tylko, że się do niego przyczyniłam.
- W jaki sposób?
- Dręczyłam ją ciągłymi pytaniami. Poza tym mam wrażenie, że czuła, że się wywyższam, że uważam się za kogoś lepszego, bo mam, jak to określiła, prawdziwe problemy. Chyba uważała, że nią gardzę - wyjaśniłam, przecierając piekące oko.
- A gardziłaś?
- Oczywiście, że nie! - oburzyłam się. - Lubiłam ją, przecież doktor wie. Ale ona strasznie wyolbrzymiała różne rzeczy, więc mogła tak myśleć. Nie zdziwiłoby mnie to.
Westchnęłam głęboko i przebiegłam wzrokiem po ścianie. Za oknem znów padał siarczysty deszcz, a silny wiatr wyginał gałęzie drzew we wszystkie strony. Pan Skittles pewnie leżał zwinięty w kłębek pod ławką albo na werandzie, gdzie kucharki często zostawiały dla niego resztki jedzenia i trochę mleka.
- Kiedy minął pierwszy szok, coś sobie uświadomiłam - odezwałam się, wciąż patrząc w mokrą szybę.
- Co takiego? - w głosie doktora słychać było ogromne zainteresowanie. Lubił, kiedy sama o czymś mówiłam, kiedy otwierałam się przed nim jak przed zaufanym powiernikiem.
- Że cieszę się z tego, że jednak nie umarłam, że ta moja próba samobójcza okazała się kolejną porażką. Nie dlatego, że przestraszyłam się śmierci, po prostu doszło do mnie, co poczułaby moja siostra, moi przyjaciele. Ja znałam Laurę tydzień i okropnie mnie to zabolało, więc oni musieliby cierpieć jeszcze bardziej, skoro znają mnie tyle lat. Popełnienie samobójstwa, gdy ma się rodzinę i przyjaciół, faktycznie jest cholernie samolubne. Co innego, kiedy nie ma się nikogo... Nie, głupio to zabrzmiało - przerwałam szybko, przyciskając pięść do podpórki na łokcie. W ten sposób chciałam ukarać samą siebie.
- Wcale nie głupio, wręcz przeciwnie.
- Głupio w tym sensie, że wyszłam na hipokrytkę. Próbowałam się zabić dwa razy i ani razu nie myślałam o tym, że narażę na cierpienie innych. W takiej sytuacji myśli się wyłącznie o sobie. O swoim cierpieniu i o tym, by je jak najszybciej zakończyć.
- Dwa razy? Próbowałaś się zabić dwa razy? - spytał zaskoczony Smith.
- Tak. Teraz niedawno i kilka lat temu. Niecałe trzy. Podcięłam sobie żyły kawałkiem rozbitego lusterka. Zrobiłam to dosyć nieporadnie, w gruncie rzeczy to tylko się odrobinę osłabiłam i wybrudziłam dywan krwią. Nawet blizny już nie mam, więc możliwe, że jedynie trochę się drasnęłam, a przytomność straciłam przez to, że oberwałam porządnie w głowę. No i schodziłam po koce, więc byłam dosyć skołowana.
- Co cię do tego wtedy skłoniło?
- Ojciec. Urządził mi kolejną awanturę, trochę obił, w efekcie czego rozbiło się lustro. Leżałam zaryczana na podłodze, spojrzałam na dosyć spory odłamek i tak nagle przyszła mi do głowy myśl, że przecież mogę to wszystko skończyć, uwolnić się od bólu i poniżenia. No i poszło. - Uśmiechnęłam się lekko i zagryzłam wargę. Sama byłam zdziwiona tym, z jaką lekkością o tym mówiłam; doktor, sądząc po minie, też, ale nie ubrał tego w słowa. Podrapał się po brodzie i mrugnął kilkakrotnie. To był znak, że właśnie ułożył jakieś błyskotliwe zdanie, które, gdy tylko wyjdę, przeniesie na kartki swojego notatnika. Nigdy nie pisał przy mnie, pewnie bał się tego, że będę próbowała wyciągnąć od niego, co właśnie naskrobał. A może po prostu uważał to za niegrzeczne.
- Co prawda godzina już minęła, ale jeśli chcesz coś jeszcze dodać, to proszę bardzo, nie krępuj się - oznajmił, gdy postawił w myślach ostatnią kropkę i zerknął na zegarek.
- Powiedziałam już wszystko, teraz chciałabym się położyć. Całą noc nie spałam i jestem wykończona. W dodatku te proszki strasznie mnie przymuliły - odpowiedziałam i jakby na potwierdzenie głośno ziewnęłam.
- W takim razie już cię nie zatrzymuję. Miłych snów. - Uśmiechnął się uprzejmie, a ja wstałam z krzesła i z niemałym trudem podeszłam do drzwi. Nie dość, że tabletki od Harvey'ego wywołały u mnie zmęczenie, to jeszcze sprawiły, że ciało znacznie zelżało i ciężko mi je było kontrolować.
- Mary - zawołał mnie Smith, zanim zdążyłam nacisnąć klamkę. - Nie miałaś żadnego udziału w tym, co zrobiła Laura. Doktor Patterson przejrzał jej dziennik, planowała to od dawna. Wiedziała, jak to zrobi, zanim jeszcze tu przyjechała. Prawdę powiedziawszy, to przedłużyłaś jej życie. Gdybyś nie trafiła do jej pokoju, zabiłaby się już wcześniej.
- Dobrze wiedzieć. - Posłałam doktorowi uprzejmy półuśmiech i głośno ziewając, opuściłam gabinet, w którym zamiast smrodu lawendy unosił się przyjemny zapach jabłek.
***
Trzy tygodnie później:
Krople deszczu i niewielkie płatki śniegu mieszały się ze sobą podczas spokojnego tańca, którego tempo tylko co jakiś czas przyspieszał wiejący z zachodu wiatr. Moje włosy z każdym jego porywem odrywały się na chwilę od czarnego jesiennego płaszcza, a potem znów do niego przywierały, łaskocząc przy okazji twarz. Nie zgarniałam ich, moje palce były zbyt zajęte eskapadą po ciepłym, czarno-białym futerku Pana Skittlesa. Bestia jakby wyczuła, że to był mój ostatni dzień w ośrodku, więc przyszła się pożegnać.
Właśnie drapałam go za uszami - z których jedno było czarne, a drugie białe; takie swoiste zobrazowanie dwojakości jego natury - gdy usłyszałam czyjeś kroki.
- No proszę, w końcu udało ci się go oswoić. Moje gratulacje. - Doktor Smith uśmiechnął się szeroko i zajął miejsce tuż obok mnie. Pan Skittles głośno na niego syknął, jednak zdołałam uspokoić go delikatnym drapaniem podbródka.
- Chyba zaimponowała mu moja wytrwałość. Drapał mnie, a ja mimo to się nie poddawałam. Być może uznał, że przez to zasługuję na szacunek.
- Być może. - Terapeuta westchnął i spojrzał w usłane szarymi chmurami niebo.
- Pewnie się pan cieszy, że wraca już do domu. W końcu za dwa dni Boże narodzenie, no i żona się pewnie stęskniła, bądź, co bądź, to była dosyć długa rozłąka.
- Jesteśmy przyzwyczajeni do takich rozstań. Indina, moja żona, jest archeologiem i dosyć często wyjeżdża. Dopiero wczoraj wróciła z Peru, więc to nie jest tak, że wyczekiwała z utęsknieniem mojego powrotu przy kuchennym oknie.
- Ale tęsknić na pewno tęskni.
- Na pewno. - Uśmiechnął się znacznie szerzej, a w jego oczach zatańczyły małe iskierki. Musiał ją naprawdę bardzo kochać.
- A dzieci? - zapytałam, gdy moje ciało opuściła fala zazdrości. Przez ostatni miesiąc rozmawialiśmy wyłącznie o mnie, tak na dobrą sprawę ja o doktorze Smithie wiedziałam bardzo niewiele, chciałam choć trochę to nadrobić, ot tak, z czystej sympatii.
- Nie mamy dzieci. Tryb życia nam na to nie pozwala.
- No tak, ciężko jest wychowywać dziecko, będąc ciągle poza domem.
- Dokładnie. Ale nie żałujemy, cieszymy się tym, co mamy - odpowiedział, a ja szybko odwróciłam twarz w drugą stronę. Nie chciałam, by zobaczył łzy w moich oczach; płakanie z zazdrości było dosyć krępujące.
Gdy udało mi się okiełznać swoją reakcję i już miałam zapytać Smitha, jak będzie spędzał święta, siedzący na moich kolanach kot nagle zaczął się wyrywać. W obawie, że znów mnie boleśnie podrapie, wypuściłam go ze swojego uścisku, a ten, jak wyrzucony z procy, pognał w stronę krzaków, w których coś wyraźnie się ruszyło.
Doktor podskoczył wystraszony i zaraz też wyjął z kieszeni swojego długiego płaszcza paczkę papierosów. Wyciągnął ją w moją stronę już otwartą.
- Dziękuję - powiedziałam, biorąc jednego. Po chwili doktor przysunął zapalniczkę, na której stał niewielki płomień. Podziękowałam po raz kolejny.
- Tak właściwie to dosiadłem się do ciebie w konkretnym celu - oznajmił, gdy sam mocno się zaciągnął.
- W jakim?
W pierwszym odruchu chciałam zażartować i powiedzieć, że pewnie chciał umówić się ze mną na randkę, ale po tym, jak mówił o swojej żonie, to byłoby nie na miejscu.
- Właśnie rozmawiałem ze Stanford, jutro przewożą Claya do więzienia. Odmówił obrony, podczas przesłuchania z sędzią przyznał się do wszystkiego. Nie było sensu wzywać świadków, więc odbyła się tylko jedna rozprawa, która była tak naprawdę ogłoszeniem wyroku.
- Ile dostał? - zapytałam, a trzymany między palcami papieros zadrżał mocno.
- Dwadzieścia pięć lat bez możliwości ubiegania się o wcześniejsze zwolnienie.
- Mało. Powinien dostać dożywocie. Przez niego moja siostra tak naprawdę nigdy nie poznała mamy.
- Też tak uważam, ale nie my o tym decydujemy.
- Niestety. - Wypuściłam powoli zalegający w płucach dym.
- Może to nie jest odpowiedni moment, ale chciałbym cię jeszcze o coś spytać. A raczej o kogoś - zwrócił się do mnie nieco nieśmiałym tonem.
- Niech doktor wali.
- Zaraz po tym, co się stało z Clayem, wspomniałaś o mężczyźnie, który próbował cię zgwałcić. Wujek, który nie był prawdziwym wujkiem. W sumie to nasza ostatnia sesja odbyła się rano, ale jakoś tak nie mogłem się z tym zebrać, a nie daje mi to spokoju. - Po raz pierwszy wypowiadał się tak chaotycznie i niepewnie. Zdążył mnie już poznać, więc mógł obawiać się mojej reakcji, plus takie tematy były z natury bardzo drażliwe i kobiety niezbyt chętnie je podejmowały. Dla mnie to też nie było nic przyjemnego, aczkolwiek Jack Smith okazał mi tyle serca, że zdecydowałam się nakreślić mu sytuację nieco dokładniej.
- Nazywał się Freddy Lopez, pracował z moim ojcem na komisariacie, był śledczym. W dzieciństwie spędzałam z nim masę czasu i nigdy nie zachowywał się wobec mnie podejrzanie. Traktował mnie jak bratanicę. Dopiero gdy umarła mama, zaczął się do mnie przystawiać. Najpierw były tylko świńskie teksty i podszczypywanie, potem posunął się znacznie dalej. Ojciec często organizował w domu tak zwane męskie wieczory; zapraszał wszystkich kolegów i do białego rana grali w pokera, oglądali mecze i chlali na umór. Podczas jednego takiego spędu, gdy szykowałam im przekąski, do kuchni wszedł Lopez i zaczął mnie obmacywać. Skończyło się na tym, że leżałam na stole ze spuszczonymi majtkami. Wtedy wszedł ojciec i powiedział mu, żeby mnie zostawił, bo jeszcze się czymś zarazi. - Zaśmiałam się gorzko i po raz kolejny zaciągnęłam. - Drugi raz był znacznie gorszy. Ojciec pojechał do sklepu, zostawił go w salonie, a on zamknął pokój mojej siostry na klucz i wszedł do mojej sypialni. Nie miałam szansy uciec, był cholernie ciężki. Rozebrał mnie i gdy już myślałam, że wszystko stracone, zauważyłam nożyczki. Zaczęłam udawać, że chcę się z nim kochać, by osłabić jego czujność, no i uścisk. Podziałało. Skorzystałam z chwili i wbiłam mu ostrze w szyję. Nie, nie zabiłam go - dodałam, gdy na twarzy doktora zaczął rodzić się pełen szoku wyraz. - Ojciec zdążył go odstawić do szpitala, zanim się wykrwawił. Sprawa rozeszła się po kościach, a go gdzieś przenieśli. Założę się, że doktor czuje teraz do mnie obrzydzenie. Wariatka próbowała zabić dwóch facetów.
- Nie, Mary. Zachowałaś się tak, jak zachowałaby się każda kobieta na twoim miejscu. Nie ma w tym nic obrzydliwego czy tym bardziej złego. - Mężczyzna zaciągnął się mocno. - Żałuję, że dopiero teraz podjąłem ten temat, bo wygląda na to, że jest to coś, co bardzo cię dręczy. Pewnie dlatego z góry zakładasz, że każdy mężczyzna chce ci zrobić krzywdę.
- Możliwe, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Na co dzień staram się o tym nie myśleć, by nie zwariować. Ale cóż, może jeszcze kiedyś znów do pana trafię, kto wie, i wtedy sobie o tym pogadamy.
- Wolałbym nie. To znaczy chętnie bym z tobą jeszcze porozmawiał, ale nie chciałbym, żebyś znów wróciła do nałogu. Szkoda na to życia.
Uśmiechnęłam się tylko lekko i zgasiłam papierosa o drewnianą poręcz.
- Ale wiesz co, mam w sumie pomysł, to jest numer ośrodka w Los Angeles, w którym na co dzień pracuję, gdybyś kiedyś potrzebowała szczerej rozmowy, zadzwoń tam i poproś o połączenie z moim gabinetem. - Smith wyciągnął z kieszeni białą wizytówkę, którą od razu przejęłam.
- W porządku, ale dzwonię na pański koszt.
Doktor zaśmiał się głośno; w tym samym czasie krzak, w którym zniknął Pan Skittles zaczął się poruszać z nienaturalną, nawet jak na wietrzną pogodę, częstotliwością.
Oboje skierowaliśmy tam wzrok; zza ogołoconych gałązek wyszedł kot, w pyszczku trzymał martwego już ptaka.
- W końcu mu się udało - oznajmiłam z lekkim uśmiechem. Smith przytaknął i podobnie jak ja chwilę wcześniej zgasił żarzącego się przy samym filtrze papierosa.
- Jeśli chcesz, możesz go zabrać do domu.
- Pana Skittlesa?
Przytaknął szybkim skinięciem głowy.
- Nie, niech zostanie. Może jakiemuś innemu pacjentowi uda się go oswoić szybciej niż mi i będzie miał trochę radości w tym paskudnym okresie.
- Miło z twojej strony.
- Wiem. - Uśmiechnęłam się szeroko i spojrzałam w niebo. Nieduży płatek śniegu spadł mi prosto na czoło. Znów poczułam się jak małe dziecko. Poczułam się dobrze. Naprawdę dobrze.
Krople deszczu i niewielkie płatki śniegu mieszały się ze sobą podczas spokojnego tańca, którego tempo tylko co jakiś czas przyspieszał wiejący z zachodu wiatr. Moje włosy z każdym jego porywem odrywały się na chwilę od czarnego jesiennego płaszcza, a potem znów do niego przywierały, łaskocząc przy okazji twarz. Nie zgarniałam ich, moje palce były zbyt zajęte eskapadą po ciepłym, czarno-białym futerku Pana Skittlesa. Bestia jakby wyczuła, że to był mój ostatni dzień w ośrodku, więc przyszła się pożegnać.
Właśnie drapałam go za uszami - z których jedno było czarne, a drugie białe; takie swoiste zobrazowanie dwojakości jego natury - gdy usłyszałam czyjeś kroki.
- No proszę, w końcu udało ci się go oswoić. Moje gratulacje. - Doktor Smith uśmiechnął się szeroko i zajął miejsce tuż obok mnie. Pan Skittles głośno na niego syknął, jednak zdołałam uspokoić go delikatnym drapaniem podbródka.
- Chyba zaimponowała mu moja wytrwałość. Drapał mnie, a ja mimo to się nie poddawałam. Być może uznał, że przez to zasługuję na szacunek.
- Być może. - Terapeuta westchnął i spojrzał w usłane szarymi chmurami niebo.
- Pewnie się pan cieszy, że wraca już do domu. W końcu za dwa dni Boże narodzenie, no i żona się pewnie stęskniła, bądź, co bądź, to była dosyć długa rozłąka.
- Jesteśmy przyzwyczajeni do takich rozstań. Indina, moja żona, jest archeologiem i dosyć często wyjeżdża. Dopiero wczoraj wróciła z Peru, więc to nie jest tak, że wyczekiwała z utęsknieniem mojego powrotu przy kuchennym oknie.
- Ale tęsknić na pewno tęskni.
- Na pewno. - Uśmiechnął się znacznie szerzej, a w jego oczach zatańczyły małe iskierki. Musiał ją naprawdę bardzo kochać.
- A dzieci? - zapytałam, gdy moje ciało opuściła fala zazdrości. Przez ostatni miesiąc rozmawialiśmy wyłącznie o mnie, tak na dobrą sprawę ja o doktorze Smithie wiedziałam bardzo niewiele, chciałam choć trochę to nadrobić, ot tak, z czystej sympatii.
- Nie mamy dzieci. Tryb życia nam na to nie pozwala.
- No tak, ciężko jest wychowywać dziecko, będąc ciągle poza domem.
- Dokładnie. Ale nie żałujemy, cieszymy się tym, co mamy - odpowiedział, a ja szybko odwróciłam twarz w drugą stronę. Nie chciałam, by zobaczył łzy w moich oczach; płakanie z zazdrości było dosyć krępujące.
Gdy udało mi się okiełznać swoją reakcję i już miałam zapytać Smitha, jak będzie spędzał święta, siedzący na moich kolanach kot nagle zaczął się wyrywać. W obawie, że znów mnie boleśnie podrapie, wypuściłam go ze swojego uścisku, a ten, jak wyrzucony z procy, pognał w stronę krzaków, w których coś wyraźnie się ruszyło.
Doktor podskoczył wystraszony i zaraz też wyjął z kieszeni swojego długiego płaszcza paczkę papierosów. Wyciągnął ją w moją stronę już otwartą.
- Dziękuję - powiedziałam, biorąc jednego. Po chwili doktor przysunął zapalniczkę, na której stał niewielki płomień. Podziękowałam po raz kolejny.
- Tak właściwie to dosiadłem się do ciebie w konkretnym celu - oznajmił, gdy sam mocno się zaciągnął.
- W jakim?
W pierwszym odruchu chciałam zażartować i powiedzieć, że pewnie chciał umówić się ze mną na randkę, ale po tym, jak mówił o swojej żonie, to byłoby nie na miejscu.
- Właśnie rozmawiałem ze Stanford, jutro przewożą Claya do więzienia. Odmówił obrony, podczas przesłuchania z sędzią przyznał się do wszystkiego. Nie było sensu wzywać świadków, więc odbyła się tylko jedna rozprawa, która była tak naprawdę ogłoszeniem wyroku.
- Ile dostał? - zapytałam, a trzymany między palcami papieros zadrżał mocno.
- Dwadzieścia pięć lat bez możliwości ubiegania się o wcześniejsze zwolnienie.
- Mało. Powinien dostać dożywocie. Przez niego moja siostra tak naprawdę nigdy nie poznała mamy.
- Też tak uważam, ale nie my o tym decydujemy.
- Niestety. - Wypuściłam powoli zalegający w płucach dym.
- Może to nie jest odpowiedni moment, ale chciałbym cię jeszcze o coś spytać. A raczej o kogoś - zwrócił się do mnie nieco nieśmiałym tonem.
- Niech doktor wali.
- Zaraz po tym, co się stało z Clayem, wspomniałaś o mężczyźnie, który próbował cię zgwałcić. Wujek, który nie był prawdziwym wujkiem. W sumie to nasza ostatnia sesja odbyła się rano, ale jakoś tak nie mogłem się z tym zebrać, a nie daje mi to spokoju. - Po raz pierwszy wypowiadał się tak chaotycznie i niepewnie. Zdążył mnie już poznać, więc mógł obawiać się mojej reakcji, plus takie tematy były z natury bardzo drażliwe i kobiety niezbyt chętnie je podejmowały. Dla mnie to też nie było nic przyjemnego, aczkolwiek Jack Smith okazał mi tyle serca, że zdecydowałam się nakreślić mu sytuację nieco dokładniej.
- Nazywał się Freddy Lopez, pracował z moim ojcem na komisariacie, był śledczym. W dzieciństwie spędzałam z nim masę czasu i nigdy nie zachowywał się wobec mnie podejrzanie. Traktował mnie jak bratanicę. Dopiero gdy umarła mama, zaczął się do mnie przystawiać. Najpierw były tylko świńskie teksty i podszczypywanie, potem posunął się znacznie dalej. Ojciec często organizował w domu tak zwane męskie wieczory; zapraszał wszystkich kolegów i do białego rana grali w pokera, oglądali mecze i chlali na umór. Podczas jednego takiego spędu, gdy szykowałam im przekąski, do kuchni wszedł Lopez i zaczął mnie obmacywać. Skończyło się na tym, że leżałam na stole ze spuszczonymi majtkami. Wtedy wszedł ojciec i powiedział mu, żeby mnie zostawił, bo jeszcze się czymś zarazi. - Zaśmiałam się gorzko i po raz kolejny zaciągnęłam. - Drugi raz był znacznie gorszy. Ojciec pojechał do sklepu, zostawił go w salonie, a on zamknął pokój mojej siostry na klucz i wszedł do mojej sypialni. Nie miałam szansy uciec, był cholernie ciężki. Rozebrał mnie i gdy już myślałam, że wszystko stracone, zauważyłam nożyczki. Zaczęłam udawać, że chcę się z nim kochać, by osłabić jego czujność, no i uścisk. Podziałało. Skorzystałam z chwili i wbiłam mu ostrze w szyję. Nie, nie zabiłam go - dodałam, gdy na twarzy doktora zaczął rodzić się pełen szoku wyraz. - Ojciec zdążył go odstawić do szpitala, zanim się wykrwawił. Sprawa rozeszła się po kościach, a go gdzieś przenieśli. Założę się, że doktor czuje teraz do mnie obrzydzenie. Wariatka próbowała zabić dwóch facetów.
- Nie, Mary. Zachowałaś się tak, jak zachowałaby się każda kobieta na twoim miejscu. Nie ma w tym nic obrzydliwego czy tym bardziej złego. - Mężczyzna zaciągnął się mocno. - Żałuję, że dopiero teraz podjąłem ten temat, bo wygląda na to, że jest to coś, co bardzo cię dręczy. Pewnie dlatego z góry zakładasz, że każdy mężczyzna chce ci zrobić krzywdę.
- Możliwe, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Na co dzień staram się o tym nie myśleć, by nie zwariować. Ale cóż, może jeszcze kiedyś znów do pana trafię, kto wie, i wtedy sobie o tym pogadamy.
- Wolałbym nie. To znaczy chętnie bym z tobą jeszcze porozmawiał, ale nie chciałbym, żebyś znów wróciła do nałogu. Szkoda na to życia.
Uśmiechnęłam się tylko lekko i zgasiłam papierosa o drewnianą poręcz.
- Ale wiesz co, mam w sumie pomysł, to jest numer ośrodka w Los Angeles, w którym na co dzień pracuję, gdybyś kiedyś potrzebowała szczerej rozmowy, zadzwoń tam i poproś o połączenie z moim gabinetem. - Smith wyciągnął z kieszeni białą wizytówkę, którą od razu przejęłam.
- W porządku, ale dzwonię na pański koszt.
Doktor zaśmiał się głośno; w tym samym czasie krzak, w którym zniknął Pan Skittles zaczął się poruszać z nienaturalną, nawet jak na wietrzną pogodę, częstotliwością.
Oboje skierowaliśmy tam wzrok; zza ogołoconych gałązek wyszedł kot, w pyszczku trzymał martwego już ptaka.
- W końcu mu się udało - oznajmiłam z lekkim uśmiechem. Smith przytaknął i podobnie jak ja chwilę wcześniej zgasił żarzącego się przy samym filtrze papierosa.
- Jeśli chcesz, możesz go zabrać do domu.
- Pana Skittlesa?
Przytaknął szybkim skinięciem głowy.
- Nie, niech zostanie. Może jakiemuś innemu pacjentowi uda się go oswoić szybciej niż mi i będzie miał trochę radości w tym paskudnym okresie.
- Miło z twojej strony.
- Wiem. - Uśmiechnęłam się szeroko i spojrzałam w niebo. Nieduży płatek śniegu spadł mi prosto na czoło. Znów poczułam się jak małe dziecko. Poczułam się dobrze. Naprawdę dobrze.
***
Opatulona zbyt cienkim, jak na taki mróz, płaszczem rzuciłam ostatnie spojrzenie na ośrodek, którego dach pokrywała już całkiem spora warstwa śniegu. Nie było żadnego komitetu pożegnalnego, nikt nawet nie stał w oknie. Tak na dobrą sprawę to nie miał kto: Smith pojechał na lotnisko jeszcze przed obiadem, siostra Greta - jedyna pielęgniarka, która mnie lubiła - od śmierci Laury przebywała na urlopie, pacjenci, po tym całym zajściu z Clayem, unikali mnie jak ognia, a Stanford była zbyt zajęta szykowaniem dokumentów dla sądu, gdzie nazajutrz miała się odbyć rozprawa dotycząca mojego powrotu do samodecydowania o własnym losie, by machać mi przez szybę mokrą od łez chusteczką. Nie dostrzegłam nawet Pana Skittlesa, były tylko wirujące w powietrzu płatki śniegu, które już nie topniały w zetknięciu z podłożem; automatycznie zamarzały, tworząc powoli białą wykładzinę. Jeszcze nie skrzypiała, ale za to łatwo można się było na niej poślizgnąć i zrobiłam to trzy razy przez nieodpowiednie obuwie.
Ojciec, mając na nogach toporne opinacze, którymi kiedyś posiniaczył mi całe plecy, stąpał pewnie, bez najmniejszej obawy, że zaraz wyląduje na tyłku. Nie miał też humoru, ale to mnie zupełnie nie dziwiło; palił w pośpiechu papierosa i w ogóle się do mnie nie odzywał.
Był zły, bo Smith wydał pozytywną opinię na mój temat; sukinsyn liczył na kolejny stek obrzydliwych kłamstw, dzięki którym posiadłby nade mną całkowitą kontrolę. Ale przynajmniej tym razem niósł mi torbę - pewnie dlatego, że w samochodzie czekała na nas Lily i zaraz wyrzuciłaby mu brak kultury i uprzejmości - dzięki czemu zauważyłam ślady na jego lewej dłoni. Spory obrzęk i pozdzierana na kostkach skóra, zupełnie jakby uderzał pięścią o coś bardzo twardego. Albo bił kogoś do nieprzytomności. Automatycznie pomyślałam o Lily; przed oczami stanął mi obraz jej leżącej na podłodze i ojca bijącego na oślep jej drobne ciałko.
Serce znacznie przyspieszyło, a dłonie mimowolnie zacisnęły się w pięści, jednak nie na długo - w chwili, gdy Lil wyskoczyła cała i zdrowa z tylnego siedzenia sedana, na powrót się rozluźniłam.
- Mary!
Roześmiana od ucha do ucha wskoczyła mi prosto w ramiona i - jak to miała w zwyczaju - wycałowała oba moje policzki.
- Cześć, karaluszku. - Przebiegłam palcami po jej włosach i musnęłam wargami czubek czerwonego z ekscytacji nosa.
- Już się nie mogłam doczekać, aż wrócisz. Straszliwie za tobą tęskniłam. Nie ubrałam nawet jeszcze choinki, żebyśmy mogły zrobić to razem - powiedziała, ledwo co łapiąc powietrze. - W święta będziemy w domu w Bellingham, babcia tak zadecydowała. I zostaniemy aż do Nowego Roku. Cieszysz się?
- Bardzo - odpowiedziałam z szerokim uśmiechem i odstawiłam siostrę na chodnik. Robiła się coraz cięższa i coraz bardziej podobna do mamy. W odróżnieniu ode mnie - im byłam starsza, tym wykazywałam większe podobieństwo do ojca. A przynajmniej tak mi się wydawało, gdy patrzyłam zbyt długo w lustro.
Lily, tak na dobrą sprawę, odziedziczyła po nim jedynie kształt uszu, gdyby bardzo jej na tym zależało, z powodzeniem mogłaby twierdzić, że ta bestia wcale nie była jej ojcem. Ale nie miała powodu tego robić, bo przecież ją kochał najbardziej na świecie. Za nią oddałby życie, podczas gdy mi, bez mrugnięcia okiem, by je odebrał.
Ojciec, mając na nogach toporne opinacze, którymi kiedyś posiniaczył mi całe plecy, stąpał pewnie, bez najmniejszej obawy, że zaraz wyląduje na tyłku. Nie miał też humoru, ale to mnie zupełnie nie dziwiło; palił w pośpiechu papierosa i w ogóle się do mnie nie odzywał.
Był zły, bo Smith wydał pozytywną opinię na mój temat; sukinsyn liczył na kolejny stek obrzydliwych kłamstw, dzięki którym posiadłby nade mną całkowitą kontrolę. Ale przynajmniej tym razem niósł mi torbę - pewnie dlatego, że w samochodzie czekała na nas Lily i zaraz wyrzuciłaby mu brak kultury i uprzejmości - dzięki czemu zauważyłam ślady na jego lewej dłoni. Spory obrzęk i pozdzierana na kostkach skóra, zupełnie jakby uderzał pięścią o coś bardzo twardego. Albo bił kogoś do nieprzytomności. Automatycznie pomyślałam o Lily; przed oczami stanął mi obraz jej leżącej na podłodze i ojca bijącego na oślep jej drobne ciałko.
Serce znacznie przyspieszyło, a dłonie mimowolnie zacisnęły się w pięści, jednak nie na długo - w chwili, gdy Lil wyskoczyła cała i zdrowa z tylnego siedzenia sedana, na powrót się rozluźniłam.
- Mary!
Roześmiana od ucha do ucha wskoczyła mi prosto w ramiona i - jak to miała w zwyczaju - wycałowała oba moje policzki.
- Cześć, karaluszku. - Przebiegłam palcami po jej włosach i musnęłam wargami czubek czerwonego z ekscytacji nosa.
- Już się nie mogłam doczekać, aż wrócisz. Straszliwie za tobą tęskniłam. Nie ubrałam nawet jeszcze choinki, żebyśmy mogły zrobić to razem - powiedziała, ledwo co łapiąc powietrze. - W święta będziemy w domu w Bellingham, babcia tak zadecydowała. I zostaniemy aż do Nowego Roku. Cieszysz się?
- Bardzo - odpowiedziałam z szerokim uśmiechem i odstawiłam siostrę na chodnik. Robiła się coraz cięższa i coraz bardziej podobna do mamy. W odróżnieniu ode mnie - im byłam starsza, tym wykazywałam większe podobieństwo do ojca. A przynajmniej tak mi się wydawało, gdy patrzyłam zbyt długo w lustro.
Lily, tak na dobrą sprawę, odziedziczyła po nim jedynie kształt uszu, gdyby bardzo jej na tym zależało, z powodzeniem mogłaby twierdzić, że ta bestia wcale nie była jej ojcem. Ale nie miała powodu tego robić, bo przecież ją kochał najbardziej na świecie. Za nią oddałby życie, podczas gdy mi, bez mrugnięcia okiem, by je odebrał.
***
- Zaczekaj tu na mnie - powiedział obojętnym tonem ojciec i nawet na mnie nie patrząc, ruszył w stronę swojego gabinetu. Ja zostałam w tak zwanej bazie głównej: wielkim pomieszczeniu, w którym stało pełno biurek oddzielonych od siebie jedynie niskimi ściankami z dykty. Niemal na każdym blacie stała miniaturowa choinka, a z sufitu zwisały jemioły. Gdzieniegdzie można było zauważyć też kolorowe łańcuchy i typowo świąteczne stroiki. Jeden z pracowników - Jack Edwards - zamiast swojej służbowej czapki miał na głowie czapkę Mikołaja. Długą, czerwoną, z białym pomponem na końcu. Uśmiechnęłam się sama do siebie na ten widok i wtedy też poczułam czyjeś ciepłe wargi na swoim policzku.
- Jemioła. - Andy wskazał palcem na sufit i wyeksponował niemal wszystkie zęby w szerokim uśmiechu.
- To wszystko wyjaśnia.
- I jak się czujesz po terapii? - zapytał, siadając przy swoim biurku.
- Nie najgorzej, miło, że pytasz.
- Napędziłaś mi niezłego stracha, wtedy w tym starym budynku. Byłem pewien, że już po tobie.
- Jak to mówią, złego diabli nie biorą. - Zaśmiałam się i za przyzwoleniem Dawsona oparłam o jego biurko. Pierwsze dwadzieścia cztery dni miesiąca na niedużym kalendarzu, który niechcący pchnęłam łokciem, okraszone były czarnymi krzyżykami, a dwudziesty piąty, który miał dopiero nastąpić, zdobiła gałązka przybrana zieloną bombką. - Myślałam, że tylko dzieci tak robią.
- Wszyscy w głębi ducha jesteśmy dziećmi.
- Skoro tak uważasz.
Oboje się zaśmialiśmy. W tym samym czasie ojciec wyszedł ze swojego gabinetu, podszedł do stanowiska Duke'a Perry'ego, wymienił z nim góra dwa zdania i z powrotem zniknął za drzwiami.
- Wiesz, co mu się stało w łapy? - zapytałam swojego towarzysza w nadziei, że w odróżnieniu od babci Heather zaspokoi moją ciekawość.
- Dostał pięć minut sam na sam z Clayem Heachem, zanim przewieźli go do więzienia. To ten facet, który...
- Wiem, kim jest Clay Heach - przerwałam mu.
- Jak wrócili strażnicy, był zalany krwią. Twój staruszek nieźle go urządził.
- Domyślam się.
- Oficjalnie Heach rzucił się na strażnika i wszystko stało się w ramach obrony koniecznej. Ty ponoć też dałaś mu trochę w kość.
- Trochę. - Westchnęłam głęboko i przeniosłam wzrok na wiszący tuż przy wejściu zegarek. Do rozprawy zostało równe czterdzieści pięć minut, a mnie zaczynało mdlić.
Jeszcze dzień wcześniej byłam zupełnie spokojna, w końcu doktor Smith uznał, że nie było absolutnie żadnych podstaw do tego, by w dalszym ciągu pozbawiać mnie prawa do decydowania o własnym losie, ale też dzień wcześniej nie wiedziałam, że ojciec złożył przeciwko mnie pozew i sędzia miał przy okazji zadecydować, jaką karę poniosę za "czynną napaść na policjanta na służbie". Chodziło oczywiście o to grożenie mu bronią podczas obserwacji. W swoim mniemaniu zaatakowałam wyrodnego ojca, który robił wszystko, by zniszczyć mi życie, w oczach prawa zasłużonego funkcjonariusza policji na służbie.
Nie spodziewałam się ulgowego potraktowania, wręcz przeciwnie, liczyłam się z tym, że kara mogła być bardzo dotkliwa i czas pokazał, że miałam całkowitą rację. Dokładnie dwie godziny później wracałam do domu ze świadomością, że już drugiego stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku trafię do zakładu karnego w Seattle, w którym spędzę dwanaście miesięcy. Chyba, że będę się dobrze sprawować, wtedy odsiadka zostanie skrócona o połowę.
Nawet się nie rozpłakałam, choć miałam na to ogromną ochotę, zacisnęłam zęby, zignorowałam aż bijącą od ojca satysfakcję i ubrałam z siostrą choinkę. A potem, jak gdyby nigdy nic, upiekłyśmy razem ciastka i zostawiłyśmy je na tacce razem ze szklanką mleka tuż przy oknie. Dopiero leżąc sama w łóżku, w całkowitych ciemnościach, pozwoliłam sobie na łzy.
Kolejny rok, zgodnie z tym, co założyłam sobie w ośrodku, miał być rokiem przełomowym, miałam zmienić swoje życie na lepsze, a tymczasem zapowiadało się coś zupełnie odwrotnego.
W gruncie rzeczy nie powinno mnie to dziwić, bo wszystkie moje plany szlag jasny trafiał, ale mimo to czułam rozczarowanie. Ogromne rozczarowanie. Takie samo jak to, które poczułam, gdy nie przyjechał do mnie Jared.
Pech, miałam po prostu wielkiego, życiowego pecha.
- Jemioła. - Andy wskazał palcem na sufit i wyeksponował niemal wszystkie zęby w szerokim uśmiechu.
- To wszystko wyjaśnia.
- I jak się czujesz po terapii? - zapytał, siadając przy swoim biurku.
- Nie najgorzej, miło, że pytasz.
- Napędziłaś mi niezłego stracha, wtedy w tym starym budynku. Byłem pewien, że już po tobie.
- Jak to mówią, złego diabli nie biorą. - Zaśmiałam się i za przyzwoleniem Dawsona oparłam o jego biurko. Pierwsze dwadzieścia cztery dni miesiąca na niedużym kalendarzu, który niechcący pchnęłam łokciem, okraszone były czarnymi krzyżykami, a dwudziesty piąty, który miał dopiero nastąpić, zdobiła gałązka przybrana zieloną bombką. - Myślałam, że tylko dzieci tak robią.
- Wszyscy w głębi ducha jesteśmy dziećmi.
- Skoro tak uważasz.
Oboje się zaśmialiśmy. W tym samym czasie ojciec wyszedł ze swojego gabinetu, podszedł do stanowiska Duke'a Perry'ego, wymienił z nim góra dwa zdania i z powrotem zniknął za drzwiami.
- Wiesz, co mu się stało w łapy? - zapytałam swojego towarzysza w nadziei, że w odróżnieniu od babci Heather zaspokoi moją ciekawość.
- Dostał pięć minut sam na sam z Clayem Heachem, zanim przewieźli go do więzienia. To ten facet, który...
- Wiem, kim jest Clay Heach - przerwałam mu.
- Jak wrócili strażnicy, był zalany krwią. Twój staruszek nieźle go urządził.
- Domyślam się.
- Oficjalnie Heach rzucił się na strażnika i wszystko stało się w ramach obrony koniecznej. Ty ponoć też dałaś mu trochę w kość.
- Trochę. - Westchnęłam głęboko i przeniosłam wzrok na wiszący tuż przy wejściu zegarek. Do rozprawy zostało równe czterdzieści pięć minut, a mnie zaczynało mdlić.
Jeszcze dzień wcześniej byłam zupełnie spokojna, w końcu doktor Smith uznał, że nie było absolutnie żadnych podstaw do tego, by w dalszym ciągu pozbawiać mnie prawa do decydowania o własnym losie, ale też dzień wcześniej nie wiedziałam, że ojciec złożył przeciwko mnie pozew i sędzia miał przy okazji zadecydować, jaką karę poniosę za "czynną napaść na policjanta na służbie". Chodziło oczywiście o to grożenie mu bronią podczas obserwacji. W swoim mniemaniu zaatakowałam wyrodnego ojca, który robił wszystko, by zniszczyć mi życie, w oczach prawa zasłużonego funkcjonariusza policji na służbie.
Nie spodziewałam się ulgowego potraktowania, wręcz przeciwnie, liczyłam się z tym, że kara mogła być bardzo dotkliwa i czas pokazał, że miałam całkowitą rację. Dokładnie dwie godziny później wracałam do domu ze świadomością, że już drugiego stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku trafię do zakładu karnego w Seattle, w którym spędzę dwanaście miesięcy. Chyba, że będę się dobrze sprawować, wtedy odsiadka zostanie skrócona o połowę.
Nawet się nie rozpłakałam, choć miałam na to ogromną ochotę, zacisnęłam zęby, zignorowałam aż bijącą od ojca satysfakcję i ubrałam z siostrą choinkę. A potem, jak gdyby nigdy nic, upiekłyśmy razem ciastka i zostawiłyśmy je na tacce razem ze szklanką mleka tuż przy oknie. Dopiero leżąc sama w łóżku, w całkowitych ciemnościach, pozwoliłam sobie na łzy.
Kolejny rok, zgodnie z tym, co założyłam sobie w ośrodku, miał być rokiem przełomowym, miałam zmienić swoje życie na lepsze, a tymczasem zapowiadało się coś zupełnie odwrotnego.
W gruncie rzeczy nie powinno mnie to dziwić, bo wszystkie moje plany szlag jasny trafiał, ale mimo to czułam rozczarowanie. Ogromne rozczarowanie. Takie samo jak to, które poczułam, gdy nie przyjechał do mnie Jared.
Pech, miałam po prostu wielkiego, życiowego pecha.
***
Obiad bożonarodzeniowy, chwila, którą Lily wyczekiwała z niecierpliwością cały rok, ulubiona impreza babci Heather, dla normalnych rodzin okazja do tego, by pobyć we własnym gronie i nadrobić wszystkie spędzone osobno chwile, dla mnie prawdziwa tortura. Kąśliwe uwagi, pełne pogardy spojrzenia, atmosfera czystej nienawiści wisząca nad głową niczym świeżo naostrzona siekiera. Siekiera, która znacznie się obniżyła, gdy babcia, po tradycyjnym wspomnieniu mamy, weszła na temat pod tytułem Clay Heach.
- Kamień spadł mi z serca, kiedy w końcu wsadzili tego parszywego mordercę. Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy! - powtórzyła swoje ulubione powiedzenie i nabiła na widelec ociekającego majonezem ziemniaka.
- Tak, podziękujmy Bogu za to, że naszej uroczej - to słowo ojciec wypowiedział przesyconym ironią tonem - Mary nie udało się go udusić, dzięki czemu mógł stanąć przed sądem i za wszystko odpowiedzieć. Aż dziw bierze, że nie dorzucili ci tej próby zabójstwa do wyroku - zwrócił się do mnie, a jego twarz wykrzywił wredny półuśmieszek.
- Co to wyrok? - zapytała Lily, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.
- Taka kara za zrobienie czegoś bardzo złego - odpowiedział jej ojciec, nie spuszczając ze mnie wzroku. - Po ogłoszeniu wyroku zwykle idzie się do więzienia. Wiesz, co to więzienie? - Przeniósł wzrok na Lily, a ta automatycznie zaczęła bawić się kolorową bransoletką, jednym z masy prezentów, jakie znalazła rano pod choinką. O dziwo i ja dostałam prezent - piękną czarną sukienkę, za którą od razu serdecznie podziękowałam swojej babci.
- To tam idą panowie, którzy zabijają mamusie - wyjaśniła najlepiej jak potrafiła.
- Dokładnie. I twoja kochana siostrzyczka też tam pójdzie, bo jest taką samą morderczynią jak oni, z tą maleńką różnicą, że nigdy nie potrafi doprowadzić sprawy do końca.
Żołądek ścisnął mi potężny supeł, a do oczu napłynęły łzy.
- Oj, biedna Mary będzie płakać? A co, niby nieprawdę powiedziałem? Najpierw był Freddy, potem ja, a teraz Heach. Każdego z nas próbowałaś wykończyć, nie było tak?
- Podły sukinsyn - wycedziłam przez zaciśnięte zęby i wstałam z krzesła, zanim wpadł mi do głowy pomysł, by chwycić nóż i zadźgać go na śmierć.
Gdybym to zrobiła, on by wygrał, choć w sumie i tak okazał się zwycięzcą, bo doprowadził mnie do płaczu, i to przy siostrze.
- No teraz to już przesadziłeś, Mark - usłyszałam głos Heather, gdy wbiegłam na schody. Coś jej odpowiedział, ale nie zrozumiałam co; byłam już zbyt wysoko, w dodatku serce waliło mi tak głośno, że nie słyszałam nawet własnych kroków.
Za każdym razem, kiedy myślałam, że ten podły chuj osiągnął już szczyt swojego bestialstwa, on udowadniał mi, że znajdujemy się dopiero u podnóża niebotycznej góry.
I to przerażało mnie najbardziej. Przerażała mnie świadomość tego, jak wiele zła nosił w sobie ten człowiek. A jeszcze straszniejsze było to, że miałam jego geny i wyglądało na to, że byłam tak samo okrutna jak on. Jeśli nie bardziej.
- Kamień spadł mi z serca, kiedy w końcu wsadzili tego parszywego mordercę. Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy! - powtórzyła swoje ulubione powiedzenie i nabiła na widelec ociekającego majonezem ziemniaka.
- Tak, podziękujmy Bogu za to, że naszej uroczej - to słowo ojciec wypowiedział przesyconym ironią tonem - Mary nie udało się go udusić, dzięki czemu mógł stanąć przed sądem i za wszystko odpowiedzieć. Aż dziw bierze, że nie dorzucili ci tej próby zabójstwa do wyroku - zwrócił się do mnie, a jego twarz wykrzywił wredny półuśmieszek.
- Co to wyrok? - zapytała Lily, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.
- Taka kara za zrobienie czegoś bardzo złego - odpowiedział jej ojciec, nie spuszczając ze mnie wzroku. - Po ogłoszeniu wyroku zwykle idzie się do więzienia. Wiesz, co to więzienie? - Przeniósł wzrok na Lily, a ta automatycznie zaczęła bawić się kolorową bransoletką, jednym z masy prezentów, jakie znalazła rano pod choinką. O dziwo i ja dostałam prezent - piękną czarną sukienkę, za którą od razu serdecznie podziękowałam swojej babci.
- To tam idą panowie, którzy zabijają mamusie - wyjaśniła najlepiej jak potrafiła.
- Dokładnie. I twoja kochana siostrzyczka też tam pójdzie, bo jest taką samą morderczynią jak oni, z tą maleńką różnicą, że nigdy nie potrafi doprowadzić sprawy do końca.
Żołądek ścisnął mi potężny supeł, a do oczu napłynęły łzy.
- Oj, biedna Mary będzie płakać? A co, niby nieprawdę powiedziałem? Najpierw był Freddy, potem ja, a teraz Heach. Każdego z nas próbowałaś wykończyć, nie było tak?
- Podły sukinsyn - wycedziłam przez zaciśnięte zęby i wstałam z krzesła, zanim wpadł mi do głowy pomysł, by chwycić nóż i zadźgać go na śmierć.
Gdybym to zrobiła, on by wygrał, choć w sumie i tak okazał się zwycięzcą, bo doprowadził mnie do płaczu, i to przy siostrze.
- No teraz to już przesadziłeś, Mark - usłyszałam głos Heather, gdy wbiegłam na schody. Coś jej odpowiedział, ale nie zrozumiałam co; byłam już zbyt wysoko, w dodatku serce waliło mi tak głośno, że nie słyszałam nawet własnych kroków.
Za każdym razem, kiedy myślałam, że ten podły chuj osiągnął już szczyt swojego bestialstwa, on udowadniał mi, że znajdujemy się dopiero u podnóża niebotycznej góry.
I to przerażało mnie najbardziej. Przerażała mnie świadomość tego, jak wiele zła nosił w sobie ten człowiek. A jeszcze straszniejsze było to, że miałam jego geny i wyglądało na to, że byłam tak samo okrutna jak on. Jeśli nie bardziej.
***
Trzydziesty grudnia, rocznica zakupu Gadsdena, powstania ZSRR, ucieczki Bundy'ego z więzienia i odkrycia Puka. Urodziny Davy'ego Jonesa, Freda Warda, Charlesa Basseta, Patti Smith i moje.
Pamiętali o nich Lisa, Josh, Stevie, pani Robinson, Lily i babcia Heather. Pierwsza trójka zadzwoniła do mnie z życzeniami, pani Robinson zjawiła się osobiście i przyniosła domowy tort, Lil podarowała mi ręcznie robioną ramkę na zdjęcia oraz laurkę, a babcia swoją "niespodziankę" zostawiła na dzień kolejny. Okazała się nią być wizyta u fryzjera i kosmetyczki oraz zaproszenie na bal noworoczny do Lone Ground. Dla nas wszystkich.
Witanie nowego roku w towarzystwie ojca, w lokalu człowieka, który najpierw mnie nachodził, a potem, gdy potrzebowałam jego pomocy, bezceremonialnie wygnał. Czy mogło być jeszcze gorzej?
Mogło i przekonałam się o tym, gdy tylko wyszłyśmy z domu w celu "zrobienia się na bóstwo".
Podczas gdy babcia przeglądała magazyny kulinarne znajdujące się na wystawie przed niedużym kioskiem, ja zdecydowałam się skorzystać z okazji i udałam się do fotografa razem z zapakowaną w plastikowy pojemniczek kliszą, na której znajdowały się najpiękniejsze chwile, jakie spędziłam z Jaredem przez ostatni rok. Od dnia, w którym wprowadziliśmy się do naszego mieszkania, do ostatniej wspólnej wyprawy leśnej.
Uwielbialiśmy wędrować bez celu między drzewami, kąpać się nago w strumyku (co zwykle kończyło się przeziębieniem, zwłaszcza jesienią) i kochać na stercie ubrań zastępujących nam koc.
- Dzień dobry, czym mogę służyć?
- Dzień dobry, chciałabym wywołać zdjęcia - odpowiedziałam, kładąc na białej ladzie nieduże pudełeczko.
Wysoki szatyn spuścił ze mnie wnikliwe spojrzenie i przeniósł je na leżący tuż przy jego dłoni przedmiot.
- Przepraszam na chwilkę - oznajmił i zniknął na moment za znajdującymi się z tyłu drzwiami. Kiedy wrócił, minę miał nietęgą. - Niestety klisza jest prześwietlona, więc nawet nie ma sensu jej tu zostawiać.
- Kurczę - wycedziłam pod nosem, choć w gruncie rzeczy nie byłam tym zaskoczona - już pracownik lombardu ostrzegał mnie przed nieostrożnym wyjmowaniem filmu z aparatu, ale ówczesna apatia i pewność rychłego zgonu sprawiły, że zupełnie się tym nie przejęłam - ale mimo wszystko miałam ten mały promyczek nadziei, że jednak udało się coś uratować.
- Zawsze ja mogę zrobić pani kilka fotek. Nie biorę dużo, a jakość z pewnością będzie lepsza.
- Nie, dziękuję. Nie lubię pozować do zdjęć.
- Poważnie? Taką piękną twarz powinno się fotografować na każdym kroku. Nie chcę wyjść na natrętnego, ale naprawdę chętnie zrobiłbym pani profesjonalną sesję zdjęciową. Mój znajomy współpracuje z agencją modelek i z całą pewnością szepnąłby słówko tu i tam.
- Tak, już ja znam te wasze agencje modelek - prychnęłam ironicznie. - Przyjdzie taka głupiutka dziewuszka nastawiona na wielką karierę, a ostatecznie trafia do burdelu, albo na plan filmu porno. Nie, dziękuję, postoję. Skoro zdjęcia nie nadają się do wywołania, to nic tu po mnie. Do widzenia.
Obróciłam się na pięcie i opuściłam nieduże pomieszczenie. Mimo wszystko nie byłam w ciemię bita, potrafiłam wyczuć zboczeńca na milę, ten nim ewidentnie był, choć może odezwała się tylko moja durna paranoja; Smith zapewne miał rację twierdząc, że przez wujeczka Lopeza nabawiłam się urazu...
- No gdzieś ty była, Marie?! Szukam cię i szukam! - Heather wyrosła przede mną jak spod ziemi i chwyciła mnie pod ramię. - Spóźnimy się do fryzjera.
- Przecież mówiłam, że idę wywołać zdjęcia.
- A ty mi możesz mówić na zatłoczonej ulicy.
- To kup w końcu aparat słuchowy.
- No już nie rób ze mnie niedołężnej staruszki - oburzyła się. - W takim hałasie nawet młody człowiek może czegoś nie dosłyszeć.
- Pewnie, tłumacz się - dodałam półszeptem, co szczęśliwie umknęło jej uwadze. Pociągnęła mnie za sobą wzdłuż chodnika, na którym co chwila ktoś na kogoś wpadał i zatrzymała dopiero przed znajdującym się między sklepem spożywczym i drogerią zakładem fryzjerskim.
- Poważnie? - rzuciłam z miną, jakbym właśnie wdepnęła w psią kupę.
- To najlepszy zakład w mieście, co ci w nim nie pasuje?
Nie pasowało mi to, że pracowała tam Eleanor Stanley, matka Pauline.
- Udało mi się umówić wszystko tak, że mną zajmie się jedna fryzjerka, a tobą druga w tym samym czasie, tak będzie znaczniej szybciej. U Louise czesałam się już kilka razy, więc mam do niej pełne zaufanie, a i Eleanor świetnie sobie radzi z fryzurami wieczorowymi, więc na pewno krzywdy ci nie zrobi.
- Cudownie - odpowiedziałam przesiąkniętym ironią tonem i posłałam babci najsztuczniejszy uśmiech w życiu.
- Tobie to nigdy nic nie pasuje. Człowiek chce dobrze, a ta jeszcze noskiem kręci.
- No już dobrze, nic nie mówię. - Przewróciłam oczami i pociągnęłam szeroką klamkę przeszklonych drzwi. W środku od razu uderzyło mnie przyjemne ciepło i zapach żywej choinki stojącej w rogu niedaleko wejścia.
Fryzjerka babci była już wolna, więc ta od razu po zdjęciu płaszcza usiadła na fotel, ja musiałam chwilę poczekać. Byłam spięta, zupełnie jakbym zamiast w ręce fryzjerki miała trafić do dentystki. Choć w sumie na jedno wychodziło - wysłuchiwanie litanii na temat cudowności Pauline Stanley było równie nieprzyjemne jak leczenie kanałowe.
Kiedy ostatni lok szczupłej szatynki został potraktowany ogromną ilością lakieru do włosów i ta skończyła zachwycać się efektem końcowym, przyszła kolej na mnie. Usiadłam przed wielkim lustrem, przez którego taflę uśmiechała się do mnie Eleanor Stanley.
- Miło cię widzieć, Mary - powiedziała uprzejmym i jak najbardziej szczerym tonem.
- Wzajemnie - odpowiedziałam bez ani grama owej szczerości.
Jej uśmiech się powiększył, a dłonie dotknęły moich włosów.
- To jak czeszemy?
- Prawdę mówiąc, to nie mam konkretnej koncepcji. Zdam się na panią.
- W takim razie proponuję upiąć włosy w wysoki kok i zostawić tylko dwa pasma przy skroniach. Potem się je podkręci i efekt będzie naprawdę zabójczy.
- Skoro tak pani uważa. - Wygięłam usta w wymuszonym uśmiechu i zacisnęłam palce na metalowych podpórkach średnio wygodnego fotela.
- Przydałoby się też podciąć końcówki, bo są odrobinę zniszczone.
- Proszę ciąć.
Fryzjerka narzuciła mi na ramiona granatowy fartuch ochronny, zmoczyła końcówki włosów mokrym grzebieniem i zabrała się do dzieła. Pierwsze oddzielone od reszty kosmyki opadły na podłogę, a pani Stanley włączył się tryb gaduły. Nie mówiła jednak o włosach, weszła na tematy prywatne. Uważała, że skoro znałam się z jej córką, miała prawo rozmawiać ze mną jak ze starą znajomą.
- Ty już nie tańczysz, prawda? Szkoda, balet to piękna sprawa. Moja Pauline na początku strasznie się buntowała, nie chciała chodzić na zajęcia, ale w końcu pokochała taniec tak samo jak i teraz proszę, uczęszcza do jednej z najlepszych szkół baletowych w kraju, występuje przed dużą publicznością, a w przyszłym roku, gdy będzie już miała dyplom, przenosi się do Los Angeles. To stamtąd pochodzi jej narzeczony, choreograf. Cudowny mężczyzna, taki przystojny i elegancki - dodała rozmarzonym tonem, a mi podeszła do gardła fala mdłości. - Zaręczyli się miesiąc temu, dał jej cudny pierścionek. Przysłała mi zdjęcie, chyba nawet mam jej w torebce. Mogę ci pokazać.
- Nie, nie trzeba - odpowiedziałam, znów siląc się na uśmiech. Wypełniała mnie już wystarczająca ilość frustracji, więcej nie potrzebowałam.
- Jest przepiękny.
- Wierzymy pani na słowo - wtrąciła babcia oschłym, wręcz nieprzyjemnym tonem, którym zwykle nie posługiwała się w miejscach publicznych.
- Nie powiem, poszczęściło się mojemu aniołkowi w życiu. Piękna, zdolna, mądra, uczy się w prestiżowej szkole i w dodatku wyjdzie za idealnego mężczyznę. Czegoż więcej można pragnąć? A ty, Mary, jakie masz plany na przyszłość? - zapytała, gdy zabrała się w końcu za układanie koka.
- Marie, zaraz po nowym roku, przenosi się do mnie do Paryża - odezwała się babcia, zanim zdążyłam wymyślić jakąś w miarę przekonywującą bajeczkę. - Jedna z tamtejszych grup baletowych poszukuje nowej solistki, Marie weźmie udział w przesłuchaniu i jestem pewna, że dostanie angaż od ręki. Bo prawdziwy talent nie potrzebuje prestiżowych szkół i papierków.
Mimowolnie szeroko się uśmiechnęłam - kłamała, ale robiła to tak przekonywująco, że aż czułam zmieszanie Eleanor i oczami wyobraźni widziałam minę Pauline, kiedy się o tym dowie. I cholernie mnie to satysfakcjonowało.
Pamiętali o nich Lisa, Josh, Stevie, pani Robinson, Lily i babcia Heather. Pierwsza trójka zadzwoniła do mnie z życzeniami, pani Robinson zjawiła się osobiście i przyniosła domowy tort, Lil podarowała mi ręcznie robioną ramkę na zdjęcia oraz laurkę, a babcia swoją "niespodziankę" zostawiła na dzień kolejny. Okazała się nią być wizyta u fryzjera i kosmetyczki oraz zaproszenie na bal noworoczny do Lone Ground. Dla nas wszystkich.
Witanie nowego roku w towarzystwie ojca, w lokalu człowieka, który najpierw mnie nachodził, a potem, gdy potrzebowałam jego pomocy, bezceremonialnie wygnał. Czy mogło być jeszcze gorzej?
Mogło i przekonałam się o tym, gdy tylko wyszłyśmy z domu w celu "zrobienia się na bóstwo".
Podczas gdy babcia przeglądała magazyny kulinarne znajdujące się na wystawie przed niedużym kioskiem, ja zdecydowałam się skorzystać z okazji i udałam się do fotografa razem z zapakowaną w plastikowy pojemniczek kliszą, na której znajdowały się najpiękniejsze chwile, jakie spędziłam z Jaredem przez ostatni rok. Od dnia, w którym wprowadziliśmy się do naszego mieszkania, do ostatniej wspólnej wyprawy leśnej.
Uwielbialiśmy wędrować bez celu między drzewami, kąpać się nago w strumyku (co zwykle kończyło się przeziębieniem, zwłaszcza jesienią) i kochać na stercie ubrań zastępujących nam koc.
- Dzień dobry, czym mogę służyć?
- Dzień dobry, chciałabym wywołać zdjęcia - odpowiedziałam, kładąc na białej ladzie nieduże pudełeczko.
Wysoki szatyn spuścił ze mnie wnikliwe spojrzenie i przeniósł je na leżący tuż przy jego dłoni przedmiot.
- Przepraszam na chwilkę - oznajmił i zniknął na moment za znajdującymi się z tyłu drzwiami. Kiedy wrócił, minę miał nietęgą. - Niestety klisza jest prześwietlona, więc nawet nie ma sensu jej tu zostawiać.
- Kurczę - wycedziłam pod nosem, choć w gruncie rzeczy nie byłam tym zaskoczona - już pracownik lombardu ostrzegał mnie przed nieostrożnym wyjmowaniem filmu z aparatu, ale ówczesna apatia i pewność rychłego zgonu sprawiły, że zupełnie się tym nie przejęłam - ale mimo wszystko miałam ten mały promyczek nadziei, że jednak udało się coś uratować.
- Zawsze ja mogę zrobić pani kilka fotek. Nie biorę dużo, a jakość z pewnością będzie lepsza.
- Nie, dziękuję. Nie lubię pozować do zdjęć.
- Poważnie? Taką piękną twarz powinno się fotografować na każdym kroku. Nie chcę wyjść na natrętnego, ale naprawdę chętnie zrobiłbym pani profesjonalną sesję zdjęciową. Mój znajomy współpracuje z agencją modelek i z całą pewnością szepnąłby słówko tu i tam.
- Tak, już ja znam te wasze agencje modelek - prychnęłam ironicznie. - Przyjdzie taka głupiutka dziewuszka nastawiona na wielką karierę, a ostatecznie trafia do burdelu, albo na plan filmu porno. Nie, dziękuję, postoję. Skoro zdjęcia nie nadają się do wywołania, to nic tu po mnie. Do widzenia.
Obróciłam się na pięcie i opuściłam nieduże pomieszczenie. Mimo wszystko nie byłam w ciemię bita, potrafiłam wyczuć zboczeńca na milę, ten nim ewidentnie był, choć może odezwała się tylko moja durna paranoja; Smith zapewne miał rację twierdząc, że przez wujeczka Lopeza nabawiłam się urazu...
- No gdzieś ty była, Marie?! Szukam cię i szukam! - Heather wyrosła przede mną jak spod ziemi i chwyciła mnie pod ramię. - Spóźnimy się do fryzjera.
- Przecież mówiłam, że idę wywołać zdjęcia.
- A ty mi możesz mówić na zatłoczonej ulicy.
- To kup w końcu aparat słuchowy.
- No już nie rób ze mnie niedołężnej staruszki - oburzyła się. - W takim hałasie nawet młody człowiek może czegoś nie dosłyszeć.
- Pewnie, tłumacz się - dodałam półszeptem, co szczęśliwie umknęło jej uwadze. Pociągnęła mnie za sobą wzdłuż chodnika, na którym co chwila ktoś na kogoś wpadał i zatrzymała dopiero przed znajdującym się między sklepem spożywczym i drogerią zakładem fryzjerskim.
- Poważnie? - rzuciłam z miną, jakbym właśnie wdepnęła w psią kupę.
- To najlepszy zakład w mieście, co ci w nim nie pasuje?
Nie pasowało mi to, że pracowała tam Eleanor Stanley, matka Pauline.
- Udało mi się umówić wszystko tak, że mną zajmie się jedna fryzjerka, a tobą druga w tym samym czasie, tak będzie znaczniej szybciej. U Louise czesałam się już kilka razy, więc mam do niej pełne zaufanie, a i Eleanor świetnie sobie radzi z fryzurami wieczorowymi, więc na pewno krzywdy ci nie zrobi.
- Cudownie - odpowiedziałam przesiąkniętym ironią tonem i posłałam babci najsztuczniejszy uśmiech w życiu.
- Tobie to nigdy nic nie pasuje. Człowiek chce dobrze, a ta jeszcze noskiem kręci.
- No już dobrze, nic nie mówię. - Przewróciłam oczami i pociągnęłam szeroką klamkę przeszklonych drzwi. W środku od razu uderzyło mnie przyjemne ciepło i zapach żywej choinki stojącej w rogu niedaleko wejścia.
Fryzjerka babci była już wolna, więc ta od razu po zdjęciu płaszcza usiadła na fotel, ja musiałam chwilę poczekać. Byłam spięta, zupełnie jakbym zamiast w ręce fryzjerki miała trafić do dentystki. Choć w sumie na jedno wychodziło - wysłuchiwanie litanii na temat cudowności Pauline Stanley było równie nieprzyjemne jak leczenie kanałowe.
Kiedy ostatni lok szczupłej szatynki został potraktowany ogromną ilością lakieru do włosów i ta skończyła zachwycać się efektem końcowym, przyszła kolej na mnie. Usiadłam przed wielkim lustrem, przez którego taflę uśmiechała się do mnie Eleanor Stanley.
- Miło cię widzieć, Mary - powiedziała uprzejmym i jak najbardziej szczerym tonem.
- Wzajemnie - odpowiedziałam bez ani grama owej szczerości.
Jej uśmiech się powiększył, a dłonie dotknęły moich włosów.
- To jak czeszemy?
- Prawdę mówiąc, to nie mam konkretnej koncepcji. Zdam się na panią.
- W takim razie proponuję upiąć włosy w wysoki kok i zostawić tylko dwa pasma przy skroniach. Potem się je podkręci i efekt będzie naprawdę zabójczy.
- Skoro tak pani uważa. - Wygięłam usta w wymuszonym uśmiechu i zacisnęłam palce na metalowych podpórkach średnio wygodnego fotela.
- Przydałoby się też podciąć końcówki, bo są odrobinę zniszczone.
- Proszę ciąć.
Fryzjerka narzuciła mi na ramiona granatowy fartuch ochronny, zmoczyła końcówki włosów mokrym grzebieniem i zabrała się do dzieła. Pierwsze oddzielone od reszty kosmyki opadły na podłogę, a pani Stanley włączył się tryb gaduły. Nie mówiła jednak o włosach, weszła na tematy prywatne. Uważała, że skoro znałam się z jej córką, miała prawo rozmawiać ze mną jak ze starą znajomą.
- Ty już nie tańczysz, prawda? Szkoda, balet to piękna sprawa. Moja Pauline na początku strasznie się buntowała, nie chciała chodzić na zajęcia, ale w końcu pokochała taniec tak samo jak i teraz proszę, uczęszcza do jednej z najlepszych szkół baletowych w kraju, występuje przed dużą publicznością, a w przyszłym roku, gdy będzie już miała dyplom, przenosi się do Los Angeles. To stamtąd pochodzi jej narzeczony, choreograf. Cudowny mężczyzna, taki przystojny i elegancki - dodała rozmarzonym tonem, a mi podeszła do gardła fala mdłości. - Zaręczyli się miesiąc temu, dał jej cudny pierścionek. Przysłała mi zdjęcie, chyba nawet mam jej w torebce. Mogę ci pokazać.
- Nie, nie trzeba - odpowiedziałam, znów siląc się na uśmiech. Wypełniała mnie już wystarczająca ilość frustracji, więcej nie potrzebowałam.
- Jest przepiękny.
- Wierzymy pani na słowo - wtrąciła babcia oschłym, wręcz nieprzyjemnym tonem, którym zwykle nie posługiwała się w miejscach publicznych.
- Nie powiem, poszczęściło się mojemu aniołkowi w życiu. Piękna, zdolna, mądra, uczy się w prestiżowej szkole i w dodatku wyjdzie za idealnego mężczyznę. Czegoż więcej można pragnąć? A ty, Mary, jakie masz plany na przyszłość? - zapytała, gdy zabrała się w końcu za układanie koka.
- Marie, zaraz po nowym roku, przenosi się do mnie do Paryża - odezwała się babcia, zanim zdążyłam wymyślić jakąś w miarę przekonywującą bajeczkę. - Jedna z tamtejszych grup baletowych poszukuje nowej solistki, Marie weźmie udział w przesłuchaniu i jestem pewna, że dostanie angaż od ręki. Bo prawdziwy talent nie potrzebuje prestiżowych szkół i papierków.
Mimowolnie szeroko się uśmiechnęłam - kłamała, ale robiła to tak przekonywująco, że aż czułam zmieszanie Eleanor i oczami wyobraźni widziałam minę Pauline, kiedy się o tym dowie. I cholernie mnie to satysfakcjonowało.
***
- Dlaczego ją okłamałaś? - zapytałam, gdy razem z babcią siedziałyśmy przy okrągłym stoliku w kawiarni niedaleko zakładu. W zmarzniętych na kość dłoniach ściskałam kurczowo kubek z gorącą czekoladą, a babcia sączyła powoli kawę z filiżanki wielkości miseczki na płatki.
- Nie mogłam już znieść tych jej przechwałek, chciałam jak najszybciej ją uciszyć. A nic tak nie ucisza chwalipięty, jak rozmówca, który też może się czymś pochwalić.
- Choćby to było kłamstwo - dodałam i pociągnęłam kolejny łyk rozgrzewającego, słodkiego napoju. W salonie czułam satysfakcję, ale kiedy tylko z niego wyszłyśmy i dłużej się nad tym wszystkim zastanowiłam, poczułam wstyd i poniżenie. Matka Pauline dowalała mi prawdą, ja musiałam posunąć się do kłamstwa, by wzbudzić w niej zazdrość.
- Po części to była prawda.
- Jak to? - Spojrzałam na Heather zaskoczona.
- Jak skończysz odsiadywać wyrok, zamierzam zabrać ciebie i Lilianne do Paryża. Teraz już chyba nic cię tu nie trzyma, co?
- Nie.
- No właśnie. A we Francji będziesz miała szansę zacząć wszystko od nowa, może nawet faktycznie uda ci się dostać angaż w jakimś studio baletu, kto wie.
- Wątpię, bardzo długo nie ćwiczyłam, nie dałabym sobie rady.
- A od czego są prywatni nauczyciele? W Paryżu jest masa tancerzy udzielających indywidualnych lekcji. - Na jej twarzy zagościł ciepły uśmiech, a mnie ogarnęło potężne zdziwienie. Niby od kiedy zależało jej na moim szczęściu?
- Wow, zaskoczyłaś mnie.
- Czym?
- No tym, że chcesz mi pomóc.
- Bądź co bądź, jesteś moją wnuczką. Przyznaję, na początku chciałam zabrać ze sobą tylko Lilianne, ale po tym, jak Mark potraktował cię w święta, uznałam, że nie mogę cię z nim zostawić. Nie jesteś wzorem cnót...
- Ewidentnie - wtrąciłam z lekkim uśmiechem.
- Ale nie jest też z tobą aż tak najgorzej. Ojciec dostał kopie wniosków twojego terapeuty z ośrodka, przeczytałam je. Skoro specjalista uważa, że mogą być jeszcze z ciebie ludzie, trzeba dać ci szansę, a nie poniżać jeszcze bardziej, jak robi to Mark.
- Nie wiem, co powiedzieć.
- Na razie nie mów nic, dobrze sprawuj się w więzieniu, tak by wypuścili cię za pół roku, a potem zacznij nowe, lepsze życie. Postępuj tak, by moja Emily była z ciebie dumna.
- Postaram się - odpowiedziałam z szerokim uśmiechem, czując jeszcze większe ciepło rozchodzące się wewnątrz mojego ciała. I bynajmniej nie była to zasługa czekolady.
- Nie mogłam już znieść tych jej przechwałek, chciałam jak najszybciej ją uciszyć. A nic tak nie ucisza chwalipięty, jak rozmówca, który też może się czymś pochwalić.
- Choćby to było kłamstwo - dodałam i pociągnęłam kolejny łyk rozgrzewającego, słodkiego napoju. W salonie czułam satysfakcję, ale kiedy tylko z niego wyszłyśmy i dłużej się nad tym wszystkim zastanowiłam, poczułam wstyd i poniżenie. Matka Pauline dowalała mi prawdą, ja musiałam posunąć się do kłamstwa, by wzbudzić w niej zazdrość.
- Po części to była prawda.
- Jak to? - Spojrzałam na Heather zaskoczona.
- Jak skończysz odsiadywać wyrok, zamierzam zabrać ciebie i Lilianne do Paryża. Teraz już chyba nic cię tu nie trzyma, co?
- Nie.
- No właśnie. A we Francji będziesz miała szansę zacząć wszystko od nowa, może nawet faktycznie uda ci się dostać angaż w jakimś studio baletu, kto wie.
- Wątpię, bardzo długo nie ćwiczyłam, nie dałabym sobie rady.
- A od czego są prywatni nauczyciele? W Paryżu jest masa tancerzy udzielających indywidualnych lekcji. - Na jej twarzy zagościł ciepły uśmiech, a mnie ogarnęło potężne zdziwienie. Niby od kiedy zależało jej na moim szczęściu?
- Wow, zaskoczyłaś mnie.
- Czym?
- No tym, że chcesz mi pomóc.
- Bądź co bądź, jesteś moją wnuczką. Przyznaję, na początku chciałam zabrać ze sobą tylko Lilianne, ale po tym, jak Mark potraktował cię w święta, uznałam, że nie mogę cię z nim zostawić. Nie jesteś wzorem cnót...
- Ewidentnie - wtrąciłam z lekkim uśmiechem.
- Ale nie jest też z tobą aż tak najgorzej. Ojciec dostał kopie wniosków twojego terapeuty z ośrodka, przeczytałam je. Skoro specjalista uważa, że mogą być jeszcze z ciebie ludzie, trzeba dać ci szansę, a nie poniżać jeszcze bardziej, jak robi to Mark.
- Nie wiem, co powiedzieć.
- Na razie nie mów nic, dobrze sprawuj się w więzieniu, tak by wypuścili cię za pół roku, a potem zacznij nowe, lepsze życie. Postępuj tak, by moja Emily była z ciebie dumna.
- Postaram się - odpowiedziałam z szerokim uśmiechem, czując jeszcze większe ciepło rozchodzące się wewnątrz mojego ciała. I bynajmniej nie była to zasługa czekolady.
***
Równo o godzinie ósmej byliśmy już w holu Lone Ground, skąd przeuroczy kelner, tuż po tym, jak ukazaliśmy wcześniej niepracującej tam hostessie zaproszenia, zaprowadził nas do odpowiedniego stolika. Okazał się nim być ten najbliżej stołów, na których niedługo miało stanąć jedzenie, co wybitnie ucieszyło mojego ojca - w końcu całe jego istnienie było nastawione głównie na konsumpcję i kopulację.
- Dziękujemy ci, młodzieńcze - powiedziała na odchodne babcia, a ja odwzajemniłam dyskretny uśmiech wysokiego bruneta, którego twarz, z perfekcyjnie zarysowaną linią szczęki, usypana była trzydniowym zarostem. Zwykle mnie to odrzucało, jakikolwiek zarost u mężczyzny był dla mnie przejawem niechlujstwa, ale akurat jemu dodawał swoistego uroku.
- Marie! - Babcia szarpnęła mnie dyskretnie za łokieć. Spojrzałam na nią pytająco. - Przestań się tak wgapiać w tego kelnera, damie to nie przystoi.
- A od kiedy ja jestem damą?
- Od teraz. - Skwitowała swój wywód dobitnym spojrzeniem i obie usiadłyśmy na obitych białym materiałem krzesłach. Lily i ojciec od razu dobrali się do stojących na samym środku przykrytego kremowym obrusem blatu nachosów, a ja rozejrzałam się dookoła.
Sala wyglądała zgoła inaczej niż wtedy, gdy trafiłam tam po raz pierwszy. W oknach wisiały zupełnie inne zasłony, zamiast subtelnego oświetlenia pomieszczenie wypełniał odblask kolorowych reflektorów i dyskotekowych kul, a kwartet smyczkowy zastąpił jazzowy band.
Poprzednia wersja, mimo iż przeszedł mnie dreszcz przerażenia, gdy zobaczyłam tylko jeden stolik na tak dużej sali, podobała mi się o wiele bardziej. Ale nie zamierzałam marudzić, chciałam się dobrze bawić, w końcu była to tak naprawdę moja ostatnia ku temu okazja.
Zanim skończyłam lustrować pozostałych gości, wśród których, z racji tego, że był to bal dla całych rodzin, było sporo dzieci, na salę weszła grupka kelnerów; pchali przed sobą wyłożone ciepłym jedzeniem wózki. Chwilę później półmiski, talerze i wazy trafiły na stojące pod ścianą stoły i każdy mógł wziąć to, na co akurat miał ochotę. Bez żadnych ograniczeń, wszystko było wliczone w cenę bileto-zaproszeń. Ja poczęstowałam się sałatką owocową, nie chciałam już na samym początku nażreć się jak świnia i nie mieć potem siły tańczyć. A tańczyć zamierzałam i to do upadłego, choć nie bardzo było z kim.
Podobnego problemu nie miała moja siostra; zaraz po tym, jak pochłonęła dwa skrzydełka, zaprosił ją do tańca przeuroczy dziesięciolatek, a na parkiecie zmieniło go kolejno trzech niewiele starszych dżentelmenów, których imiona poznałam, gdy tylko zmachana Lil wróciła na swoje miejsce - Tony, Marty i Jimmy.
Babcia uznała oczywiście, że to źle o niej świadczyło, ale ona zupełnie się tym nie przejęła, była zbyt zajęta jedzeniem kremu brokułowego, którego sam widok przyprawiał mnie o mdłości; mama wmuszała go we mnie przez większą część dzieciństwa.
- Ty też powinnaś zjeść coś ciepłego - zwróciła się do mnie babcia i popiła roladę mięsną lampką czerwonego wina, na które patrzyłam wręcz z obsesyjnym pragnieniem. Niestety przy ojcu nie miałam szansy napić się chociażby łyka tego doskonałego trunku. A on, jak na złość, nie ruszał się z miejsca, bo niby po co? Pęcherz miał ze stali, znając awersję Lily do papierosów, nie pozwalał sobie na to, by nimi w jej towarzystwie śmierdzieć, a tańczyć nie miał z kim - w lokalu gościły same kobiety na poziomie, nie było tam żadnej prostytutki, więc żadna go nie zainteresowała.
- Marie, czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Już miałam jej odpowiedzieć, ale wtedy też do naszego stolika podszedł nie kto inny tylko sam Finn Wharton. Pierwsze co, zwrócił się do mojego ojca:
- Witam, panie inspektorze.
Uścisnęli sobie dłonie i wymienili się uprzejmymi skinięciami głowy. Zaraz potem Finn ucałował dłoń babci Heather i Lily, na co ta oblała się rumieńcem. Na końcu podszedł do mnie.
- Pięknie dziś wyglądasz, Mary. - Musnął skórę mojej dłoni wargami, nie spuszczając pożądliwego wzroku z moich oczu. Byłam zaskoczona, po tym, co miało miejsce w jego gabinecie, nie spodziewałam się takiej reakcji na mój widok.
Zaskoczenie ogarnęło też Heather, ale z nieco innego powodu.
- A skąd pan zna moją wnuczkę?
- Spotkałem ją w domu kultury, kiedy ćwiczyła razem ze swoim przyjacielem.
- Znajomym - poprawiłam go szybko i zaśmiałam się w duchu. Wielki pan milioner wstydził się tego, że żłopał piwsko w podrzędnym barze...
- Przepraszam, ze znajomym. Muszę przyznać, że nie dość, że to przepiękna kobieta, to jeszcze znakomicie tańczy. Tylko pogratulować takiej córki, panie inspektorze. - Przeniósł wzrok na mojego ojca i skinął głową. Ten odpowiedział mu sztucznym uśmiechem i wrócił do krojenia krwistego steku.
- O, skoro o tańcu mowa, Marie, zatańcz z panem Whartonem, a nie tak tu siedzisz jak na tureckim kazaniu - wtrąciła babcia pełnym entuzjazmu tonem.
- Będę zaszczycony. - Finn uśmiechnął się zachęcająco.
- A co mi tam - powiedziałam pod nosem i podniosłam się z krzesła. Rozradowany właściciel lokalu od razu złapał mnie za rękę; chwilę później poruszaliśmy się w rytmie Fly me to the moon, a on co chwila prawił mi różnego rodzaju komplementy.
- O proszę, już nie jestem żałosna i pozbawiona honoru? - odpowiedziałam zadziornie.
- Jeszcze to pamiętasz?
- Ja obelg nie zapominam, zapisuję je w specjalnym notesiku.
Finn zaśmiał się pod nosem.
- A tak poważnie, źle się wtedy zachowałem, byłaś zdesperowana, a ja cię poniżyłem, nie powinienem był tego robić. Przepraszam - oznajmił szczerym tonem.
- W porządku, jestem przyzwyczajona do takiego traktowania.
- To niedobrze. Taką kobietę jak ty powinno się kochać, nie obrażać.
- To twoja opinia. - Posłałam mu przelotny uśmiech i spojrzałam przez ramię. Z tłumu wyłonił się brunet w białej koszuli, z czarnym fartuchem zawiązanym na biodrach. - Mam do ciebie pytanie.
- Jakie? - Finn spojrzał na mnie pytająco.
- Czy twoi kelnerzy mogą, w przerwie oczywiście, trochę potańczyć? Bo wiesz, ten z tyłu jest całkiem uroczy i bardzo chętnie bym go poznała.
- Proszę cię, Mary, Bobby to dzieciak.
- Ale wygląda męsko.
- Tylko wygląda. W przerwach ogląda kreskówki, a porozmawiać z nim możesz tylko o Gwiezdnych Wojnach.
- Uwielbiam Gwiezdne Wojny.
Pokręcił głową z rozbawieniem, czym zakończył naszą rozmowę.
Gdy wróciliśmy do stolika, Finn zajął miejsce nieobecnej Lily, która bawiła się w najlepsze na parkiecie z grupą pozostałych dzieciaków, a ja od razu dorwałam się do zimnej Coli i zsunęłam z przedramienia grubą bransoletę, którą babcia podarowała mi na urodziny po to, by "zasłoniła ten paskudny tatuaż". Nie umknęło to jej uwadze - natychmiast przerwała rozmowę z Whartonem i złapała mnie za rękę.
- Nałóż to z powrotem - wysyczała mi prosto do ucha.
- Zaraz, jest ciasna, uciska mnie.
- I co z tego. Przecież jak to wygląda, elegancka sukienka i taki bazgroł na łapie.
Finn zaczął się nam przyglądać z zainteresowaniem.
- Szanownej seniorce przeszkadza mój tatuaż - zaspokoiłam jego ciekawość.
- Jaki tatuaż?
Wyciągnęłam rękę z uścisku Heather i pokazałam Finnowi dzieło Johnny'ego.
- Ładny, nie ma go po co ukrywać.
- No chyba pan raczy żartować. Może i u mężczyzny można to jakoś zaakceptować, ale u kobiety?
- Mary to akurat pasuje.
- Wolne żarty... Gdzie ona taka wytatuowana później pracę dostanie? - przedstawiła kolejny śmieszny argument.
- Na przykład u mnie. I mówię poważnie. Przydałaby mi się dodatkowa kelnerka, a wiem, że Mary ma w tej materii doświadczenie.
- Kusząca propozycja, aczkolwiek Marie nie będzie teraz dostępna - odezwała się babcia, zanim zdążyłam to zrobić ja. - Pojutrze zabieram ją ze sobą do Francji, żeby nabrała trochę ogłady.
- No proszę. - Finn posłał mi pełen aprobaty uśmiech, a ojciec zaśmiał się pod nosem, jednak nic nie powiedział, pozwolił Whartonowi uwierzyć w to słodkie kłamstewko swojej teściowej, po czym opróżnił jednym haustem szklaneczkę rumu z colą.
- Dziękujemy ci, młodzieńcze - powiedziała na odchodne babcia, a ja odwzajemniłam dyskretny uśmiech wysokiego bruneta, którego twarz, z perfekcyjnie zarysowaną linią szczęki, usypana była trzydniowym zarostem. Zwykle mnie to odrzucało, jakikolwiek zarost u mężczyzny był dla mnie przejawem niechlujstwa, ale akurat jemu dodawał swoistego uroku.
- Marie! - Babcia szarpnęła mnie dyskretnie za łokieć. Spojrzałam na nią pytająco. - Przestań się tak wgapiać w tego kelnera, damie to nie przystoi.
- A od kiedy ja jestem damą?
- Od teraz. - Skwitowała swój wywód dobitnym spojrzeniem i obie usiadłyśmy na obitych białym materiałem krzesłach. Lily i ojciec od razu dobrali się do stojących na samym środku przykrytego kremowym obrusem blatu nachosów, a ja rozejrzałam się dookoła.
Sala wyglądała zgoła inaczej niż wtedy, gdy trafiłam tam po raz pierwszy. W oknach wisiały zupełnie inne zasłony, zamiast subtelnego oświetlenia pomieszczenie wypełniał odblask kolorowych reflektorów i dyskotekowych kul, a kwartet smyczkowy zastąpił jazzowy band.
Poprzednia wersja, mimo iż przeszedł mnie dreszcz przerażenia, gdy zobaczyłam tylko jeden stolik na tak dużej sali, podobała mi się o wiele bardziej. Ale nie zamierzałam marudzić, chciałam się dobrze bawić, w końcu była to tak naprawdę moja ostatnia ku temu okazja.
Zanim skończyłam lustrować pozostałych gości, wśród których, z racji tego, że był to bal dla całych rodzin, było sporo dzieci, na salę weszła grupka kelnerów; pchali przed sobą wyłożone ciepłym jedzeniem wózki. Chwilę później półmiski, talerze i wazy trafiły na stojące pod ścianą stoły i każdy mógł wziąć to, na co akurat miał ochotę. Bez żadnych ograniczeń, wszystko było wliczone w cenę bileto-zaproszeń. Ja poczęstowałam się sałatką owocową, nie chciałam już na samym początku nażreć się jak świnia i nie mieć potem siły tańczyć. A tańczyć zamierzałam i to do upadłego, choć nie bardzo było z kim.
Podobnego problemu nie miała moja siostra; zaraz po tym, jak pochłonęła dwa skrzydełka, zaprosił ją do tańca przeuroczy dziesięciolatek, a na parkiecie zmieniło go kolejno trzech niewiele starszych dżentelmenów, których imiona poznałam, gdy tylko zmachana Lil wróciła na swoje miejsce - Tony, Marty i Jimmy.
Babcia uznała oczywiście, że to źle o niej świadczyło, ale ona zupełnie się tym nie przejęła, była zbyt zajęta jedzeniem kremu brokułowego, którego sam widok przyprawiał mnie o mdłości; mama wmuszała go we mnie przez większą część dzieciństwa.
- Ty też powinnaś zjeść coś ciepłego - zwróciła się do mnie babcia i popiła roladę mięsną lampką czerwonego wina, na które patrzyłam wręcz z obsesyjnym pragnieniem. Niestety przy ojcu nie miałam szansy napić się chociażby łyka tego doskonałego trunku. A on, jak na złość, nie ruszał się z miejsca, bo niby po co? Pęcherz miał ze stali, znając awersję Lily do papierosów, nie pozwalał sobie na to, by nimi w jej towarzystwie śmierdzieć, a tańczyć nie miał z kim - w lokalu gościły same kobiety na poziomie, nie było tam żadnej prostytutki, więc żadna go nie zainteresowała.
- Marie, czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Już miałam jej odpowiedzieć, ale wtedy też do naszego stolika podszedł nie kto inny tylko sam Finn Wharton. Pierwsze co, zwrócił się do mojego ojca:
- Witam, panie inspektorze.
Uścisnęli sobie dłonie i wymienili się uprzejmymi skinięciami głowy. Zaraz potem Finn ucałował dłoń babci Heather i Lily, na co ta oblała się rumieńcem. Na końcu podszedł do mnie.
- Pięknie dziś wyglądasz, Mary. - Musnął skórę mojej dłoni wargami, nie spuszczając pożądliwego wzroku z moich oczu. Byłam zaskoczona, po tym, co miało miejsce w jego gabinecie, nie spodziewałam się takiej reakcji na mój widok.
Zaskoczenie ogarnęło też Heather, ale z nieco innego powodu.
- A skąd pan zna moją wnuczkę?
- Spotkałem ją w domu kultury, kiedy ćwiczyła razem ze swoim przyjacielem.
- Znajomym - poprawiłam go szybko i zaśmiałam się w duchu. Wielki pan milioner wstydził się tego, że żłopał piwsko w podrzędnym barze...
- Przepraszam, ze znajomym. Muszę przyznać, że nie dość, że to przepiękna kobieta, to jeszcze znakomicie tańczy. Tylko pogratulować takiej córki, panie inspektorze. - Przeniósł wzrok na mojego ojca i skinął głową. Ten odpowiedział mu sztucznym uśmiechem i wrócił do krojenia krwistego steku.
- O, skoro o tańcu mowa, Marie, zatańcz z panem Whartonem, a nie tak tu siedzisz jak na tureckim kazaniu - wtrąciła babcia pełnym entuzjazmu tonem.
- Będę zaszczycony. - Finn uśmiechnął się zachęcająco.
- A co mi tam - powiedziałam pod nosem i podniosłam się z krzesła. Rozradowany właściciel lokalu od razu złapał mnie za rękę; chwilę później poruszaliśmy się w rytmie Fly me to the moon, a on co chwila prawił mi różnego rodzaju komplementy.
- O proszę, już nie jestem żałosna i pozbawiona honoru? - odpowiedziałam zadziornie.
- Jeszcze to pamiętasz?
- Ja obelg nie zapominam, zapisuję je w specjalnym notesiku.
Finn zaśmiał się pod nosem.
- A tak poważnie, źle się wtedy zachowałem, byłaś zdesperowana, a ja cię poniżyłem, nie powinienem był tego robić. Przepraszam - oznajmił szczerym tonem.
- W porządku, jestem przyzwyczajona do takiego traktowania.
- To niedobrze. Taką kobietę jak ty powinno się kochać, nie obrażać.
- To twoja opinia. - Posłałam mu przelotny uśmiech i spojrzałam przez ramię. Z tłumu wyłonił się brunet w białej koszuli, z czarnym fartuchem zawiązanym na biodrach. - Mam do ciebie pytanie.
- Jakie? - Finn spojrzał na mnie pytająco.
- Czy twoi kelnerzy mogą, w przerwie oczywiście, trochę potańczyć? Bo wiesz, ten z tyłu jest całkiem uroczy i bardzo chętnie bym go poznała.
- Proszę cię, Mary, Bobby to dzieciak.
- Ale wygląda męsko.
- Tylko wygląda. W przerwach ogląda kreskówki, a porozmawiać z nim możesz tylko o Gwiezdnych Wojnach.
- Uwielbiam Gwiezdne Wojny.
Pokręcił głową z rozbawieniem, czym zakończył naszą rozmowę.
Gdy wróciliśmy do stolika, Finn zajął miejsce nieobecnej Lily, która bawiła się w najlepsze na parkiecie z grupą pozostałych dzieciaków, a ja od razu dorwałam się do zimnej Coli i zsunęłam z przedramienia grubą bransoletę, którą babcia podarowała mi na urodziny po to, by "zasłoniła ten paskudny tatuaż". Nie umknęło to jej uwadze - natychmiast przerwała rozmowę z Whartonem i złapała mnie za rękę.
- Nałóż to z powrotem - wysyczała mi prosto do ucha.
- Zaraz, jest ciasna, uciska mnie.
- I co z tego. Przecież jak to wygląda, elegancka sukienka i taki bazgroł na łapie.
Finn zaczął się nam przyglądać z zainteresowaniem.
- Szanownej seniorce przeszkadza mój tatuaż - zaspokoiłam jego ciekawość.
- Jaki tatuaż?
Wyciągnęłam rękę z uścisku Heather i pokazałam Finnowi dzieło Johnny'ego.
- Ładny, nie ma go po co ukrywać.
- No chyba pan raczy żartować. Może i u mężczyzny można to jakoś zaakceptować, ale u kobiety?
- Mary to akurat pasuje.
- Wolne żarty... Gdzie ona taka wytatuowana później pracę dostanie? - przedstawiła kolejny śmieszny argument.
- Na przykład u mnie. I mówię poważnie. Przydałaby mi się dodatkowa kelnerka, a wiem, że Mary ma w tej materii doświadczenie.
- Kusząca propozycja, aczkolwiek Marie nie będzie teraz dostępna - odezwała się babcia, zanim zdążyłam to zrobić ja. - Pojutrze zabieram ją ze sobą do Francji, żeby nabrała trochę ogłady.
- No proszę. - Finn posłał mi pełen aprobaty uśmiech, a ojciec zaśmiał się pod nosem, jednak nic nie powiedział, pozwolił Whartonowi uwierzyć w to słodkie kłamstewko swojej teściowej, po czym opróżnił jednym haustem szklaneczkę rumu z colą.
***
Kilka minut przed północą wszyscy goście wyszli przed budynek, gdzie równo o dwunastej miał się odbyć pokaz sztucznych ogni. Kelnerzy wyszli razem z nimi, by zapewnić im, zgodnie z tradycją, lampkę szampana; ja zostałam w środku - Finn stwierdził, że z okna jego gabinetu wszystko widać znacznie lepiej, w dodatku poczęstował mnie winem, którego wypiłam od razu dwa kieliszki. Z miejsca zakręciło mi się w głowie, zdążyłam się już nieco odzwyczaić od alkoholu, plus leki, które dostawałam w ośrodku, zrobiły mi małą rewolucję w organizmie, przez co znaczniej szybciej niż zwykle znalazłam się na lekkim rauszu.
Finn, jak to typowy mężczyzna, wykorzystał sytuację. Kiedy stanęłam przed szybą, by mieć dobry widok na niebo, zaszedł mnie od tyłu i objął w pasie.
- Jesteś cudowna, Mary, i tak pięknie pachniesz. - Przesunął nos po mojej szyi, na co bezwolnie zachichotałam.
- Wybacz, mam łaskotki - wytłumaczyłam swoją reakcję. Zbył to milczeniem; przed budynkiem rozpoczęło się odliczanie.
Dziesięć, dziewięć, osiem...
Dłonie Whartona zawędrowały pod kończącą się tuż nad kolanami sukienkę i przeskoczyły na uda.
Siedem, sześć, pięć...
- Pragnę cię, Mary - wyszeptał mi prosto do ucha niskim, drżącym głosem. Opuszki jego palców dotknęły cienkiego materiału bielizny, uderzyła mnie nagła fala gorąca.
Cztery, trzy, dwa, jeden!
Na zewnątrz rozbłysły sztuczne ognie, a huk ich wystrzałów zmieszał się z odgłosem wystrzeliwanych korków i moim przeciągłym jękiem...
................................
Tytuł rozdziału: Jestem tą, którą kochasz nienawidzić.
Przejściówka - nic więcej nie trzeba dodawać.
Wszystkiego najlepszego z okazji Mikołajek, nawet jeśli na Mikołajki życzeń się nie składa!
Finn, jak to typowy mężczyzna, wykorzystał sytuację. Kiedy stanęłam przed szybą, by mieć dobry widok na niebo, zaszedł mnie od tyłu i objął w pasie.
- Jesteś cudowna, Mary, i tak pięknie pachniesz. - Przesunął nos po mojej szyi, na co bezwolnie zachichotałam.
- Wybacz, mam łaskotki - wytłumaczyłam swoją reakcję. Zbył to milczeniem; przed budynkiem rozpoczęło się odliczanie.
Dziesięć, dziewięć, osiem...
Dłonie Whartona zawędrowały pod kończącą się tuż nad kolanami sukienkę i przeskoczyły na uda.
Siedem, sześć, pięć...
- Pragnę cię, Mary - wyszeptał mi prosto do ucha niskim, drżącym głosem. Opuszki jego palców dotknęły cienkiego materiału bielizny, uderzyła mnie nagła fala gorąca.
Cztery, trzy, dwa, jeden!
Na zewnątrz rozbłysły sztuczne ognie, a huk ich wystrzałów zmieszał się z odgłosem wystrzeliwanych korków i moim przeciągłym jękiem...
................................
Tytuł rozdziału: Jestem tą, którą kochasz nienawidzić.
Przejściówka - nic więcej nie trzeba dodawać.
Wszystkiego najlepszego z okazji Mikołajek, nawet jeśli na Mikołajki życzeń się nie składa!
Postaram się naskrobać coś teraz, jak przeczytałam, bo jak zwykle w tygodniu nie mam ani chęci, ani czasu, a za tydzień nie wiem co będę robić. I jakoś wcale nie odczułam tego rozdziału jako przejściówki. Mi się podobał. Taki niby lekki, ale coś w nim było. Komentarz jak zwykle będzie pewnie chaotyczny. Wiesz co mi się najbardziej spodobało w całym rozdziale? Moment, kiedy Heather stanęła z wnuczką, okłamała fryzjerkę (jestem pewna, że nie dlatego, że tamta się przechwalała i Heater chciała jej zamknąć usta). I że chce pomóc Mary. Ja wiem, że ona nadal ją kocha, że nigdy nie przestała, ale po prostu ma taki charakter jaki ma. Podobała mi się też rozmowa z Dr Smithem. To chyba jedyny "ludzki" lekarz. Świetnie go opisałaś, mam szczerą nadzieję, że w przyszłości jeszcze się pojawi, bo nie pamiętam czy będzie. Mary w areszcie? No tego to się kompletnie nie spodziewałam. Nie dziwię się jej, naprawdę ma pecha w życiu. Do dziś nie mogę uwierzyć, że wybaczy Markowi w przyszłości. Możesz mną potrząsnąć, że znowu o tym wspominam, ale no cóż, to jedna z rzeczy, z którą się nie pogodzę. Aczkolwiek rozumiem, dlaczego to zrobiłaś:) I szanuję to. Finn? W ogóle o nim zapomniałam. Ale jak go wtrąciłaś, to czułam, że zechce dobrać się do Mary. I co? Nie pomyliłam się. Jak dla mnie naprawdę dobry rozdział:) Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńW takim razie bardzo się cieszę, bo ogromnie obawiałam się tego, że ten rozdział zostanie odebrany jako nudny zapychacz.
UsuńPrzecież wiesz, że ja lubię chaos :D.
Tak czułam, że ten moment z Heather zostanie pozytywnie odebrany, w końcu nie codziennie okazuje ona Mary tak ludzkie odczucia.
Tak, Smith się tu jeszcze pojawi.
Gorzej, w więzieniu. Na początku miałam zamiar zrobić przeskok, zamiast opisywać jej pobyt w więzieniu, chciałam go ominąć i od razu przejść do Paryża, ale potem zrobiłam rewatch Prison Break i to natchnęło mnie do stworzenia więziennych rozdziałów. W końcu nigdy jeszcze nie opisywałam życia za murami i uznałam, że warto spróbować. I przyznam, że czułam się dobrze, opisując to wszystko. Teraz pozostaje kwestia tego, czy spodoba się to czytelnikom :).
Uznałam, że zaszaleję i wrzucę do rozdziału Finna. Nie miałam tego w pierwotnym planie. Jego bytowanie w MWADG miało się skończyć na odmówieniu Mary pomocy, ale brakowało mi czegoś w tym rozdziale, więc sięgnęłam po pana Whartona.
Ogromnie mnie to cieszy :) Również pozdrawiam i dziękuję za tak szybki odzew :).
No w końcu znalazłam trochę wolnego czasu na przeczytanie :D
OdpowiedzUsuńKurczę strasznie polubiłam tego doktorka a Mary już wraca do domu. Tak wgl to się zdziwiłam, że On pali xD Jakieś mam takie dziwne przeświadczenie, że lekarze, nieważne jacy, nie palą xD
Kurczę mam nadzieję, że Heather weźmie do siebie Mary, żeby nie musiała mieszkać z Markiem - tutaj go nienawidzę ale na WYRA już go lubiłam.
Pozdrawiam i czekam na kolejny :D
Weny życzę!! :D
Jako że czytałaś WYRA, to co teraz napiszę nie będzie żadnym spoilerem - doktor Smith jeszcze się tu pojawi :).
UsuńCzymś trzeba było przełamać jego idealność, dla przekory terapeuta uzależnień sam jest od czegoś uzależniony :).
Również pozdrawiam i dziękuję za komentarz - już straciłam nadzieję, że ktokolwiek się odezwie pod tym rozdziałem.
Dziękuję, bardzo się przyda, bo jestem w połowie tworzenia pierwszego rozdziału drugiej części :).
Ja jak zwykle z opóźnieniem, ale w końcu piszę komentarz.
OdpowiedzUsuńW Mary zaszła spora zmiana w tym ośrodku. Samo to, że już nie chce popełnić samobójstwa jest niesamowite. To mi przypomina silną i w gruncie rzeczy dosyć optymistyczną Mary z WYRA, która wszystkimi siłami trzymała się życia, bo przecież miała dla kogo żyć. Chciałabym być chociaż w połowie taka wytrwała jak ona i nigdy się nie poddawać, nawet jeśli życie jest beznadziejne. A życie zdecydowanie Mary nie oszczędzało. Chociaż udało jej się spotkać na swojej drodze kilka życzliwych osób, które udzieliły jej pomocy. Aż można odzyskać wiarę w ludzi ;)
Za to ojciec Mary symbolizuje całe zło świata. Nie wiem, jak mógł złożyć przeciw własnej córce i załatwić jej odsiadkę w zakładzie karnym. Choć nie powinno mnie to dziwić, bo on akurat jest zdolny do wszystkiego. I nie wiem, jak mógł mówić przy Lily o więzieniu i morderstwach… Okrutny człowiek. Trudno uwierzyć, że później przeszedł taką przemianę.
Biedna Mary. Doskonale znam to uczucie, kiedy ktoś opowiada przy mnie o swoich sukcesach i szczęśliwym życiu, a ja nie mam się czym pochwalić i jeszcze jestem tak zazdrosna, że aż chce mi się płakać. Ale babcia Heather okazała się cudowną wybawicielką
Gwiezdne Wojny to super temat do rozmowy! Kreskówki też są fajne. A ten wielki milioner najwidoczniej nie zna się na filmach. I ja domagam się jeszcze Bobby’ego :D
Za to ostatni fragment widzę jako scenę z filmu. Bardzo fajnie napisane i mogłoby też być fajnie nakręcone ;)
Lepiej późno niż wcale :)
UsuńWiesz, że mam dokładnie takie same odczucia? Oddałabym wszystko, by mieć charakter Mary. Stworzyłam ją trochę na zasadzie swojego przeciwieństwa. Ponoć wiele osób tak robi.
Ja bym musiała zobaczyć i doświadczyć jeszcze ogromnej ilości dobra w życiu, by moja wiara w ludzkość wzrosła chociaż o jeden procent.
Szczerze mówiąc, ta scena u fryzjera była oparta na moich własnych doświadczeniach, a zachowanie Heather to zachowanie mojej babci.
Jeden z najlepszych! Lwia część moich rozmów z ojcem opiera się na naszej wspólnej miłości do Gwiezdnych Wojen, filmów Tarantino i muzyki. Gdyby nie te trzy rzeczy, w ogóle nie mielibyśmy o czym rozmawiać.
Póki co nie planuję powrotu Bobby'ego, ale kto wie, może w przyszłości poświęcę mu tu jeszcze trochę miejsca :).
Bardzo miło, że tak uważasz. Prawdopodobnie wynika to z tego, że zanim napisałam ten fragment, najpierw odtworzyłam sobie tę scenkę w głowie. Dosyć często tak robię, bo później znacznie łatwiej mi się to wszystko opisuje.
Jako że skończyłam WYRA, będe czatować na następne rozdziały tutaj ;p
OdpowiedzUsuńKot mi sie spodobał! :D Ale głownie dlatego, że je wielbię niesamowicie. I to jego zachowanie było takie typowo kocie ;d
Szkoda Laury, myślałam, że trochę dłużej pobędzie.
Ostatnie zdanie mnie zmroziło, raczej jednoznacznie sugeruje, co sie dzieje, no kurde, Mary z Finnem? Bleh, czemu :C Mam nadzieję, że jednak jęknęła np. z zachwytu nad fajerwerkami xd
Mogę liczyć na opinię odnośnie zakończenia? :)
UsuńJa za kotami przepadam tak średnio, jednak od zawsze jakieś posiadam, więc jestem do nich przyzwyczajona (trzy nawet kochałam - wszystkie nie żyją) i dosyć dobrze orientuję się w ich zachowaniach.
Też chciałam zostawić ją przy życiu trochę dłużej, ale brakło mi pomysłów, a WYRA nauczyło mnie, by nigdy nie pisać na siłę, choć i tak popełniłam przy tym rozdziale ten grzech.
Nie, nie był to jęk zachwytu, zresztą rozwinę to nieco w następnym rozdziale. Tego można się spodziewać na początku lutego, już prawdopodobnie w prywatnej odsłonie bloga. :)